Przejdź do zawartości

Najdroższe listy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Najdroższe listy
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NAJDROŻSZE LISTY




W literackim żywocie otrzymuje człowiek bardzo wiele listów; więc na początku karjery listy bardzo częste, bardzo jędrne i zdecydowane, kończące się po szeregu bardzo watpliwych uprzejmości zwrotem nagłym i pięknym, zawsze w tym samym stylu: „w przeciwnym bowiem razie oddamy sprawę sadowi“. Jest to manjera epistolarna szewców, krawców i kamieniczników, zupełnie zresztą nieszkodliwa, nie znam bowiem wypadku, aby taki list doczekał się odpowiedzi. W dalszej epoce pisarskiej karjery otrzymuje się listy, które groziłyby obłędem, gdyby się je czytało do końca. Są to listy grafomanów, z których każdy grozi tem, że pisać przestanie, jeśli mu się sub rosa powie, że mniejszych idiotów zamykano i każdy będzie pisał dalej, choć mu się nic nie odpowiada. Potem piszą niewinnie pensjonarki, które proszą się o wpisanie do albumu, albo stare, kaprawe wiedźmy, grożące ochrypłym głosem piekłem, albo innym takim lokalem, „jeśli się pan w dalszym ciągu będzie naigrawał z rzeczy świętych“. Tym się także nie odpowiada.
Komuż się tedy odpowiada? Mój Boże! W ostatnich miesiącach do dziś odpowiedziałem na wiele, wiele listów, takich listów, na które także odpowiadać się nie powinno, gdyż do każdej odpowiedzi trzeba dołączyć okruch serca, albo płat duszy i drżeć o to, aby ta cząstka duszy była jak najbardziej niebieska. I chciałoby się, aby każde słowo odpowiedzi było pocałunkiem lub uściskiem, aby każde było roześmiane, rozdrgane, żywe i niefrasowite, aby ćwiartka papieru przypominała niebo i wpadła, pełna radości i śmiechu, jak dobra nowina, tam, dokąd była posłana. Takie odpowiedzi pisze się do polskiego żołnierza, muszę bowiem wyznać, że prowadzę z żołnierzem polskim taką szeroką korespondencję, że zajęłoby to pisanie trzy takie opasłe tomy, co „Listy perskie“, a dlatego o tem piszę, by powiedzieć ludziom, jak strasznie ten sierota, żołnierz polski, tęskni, jak gorąco pragnie każdego dobrego słowa, które czasem jest dla niego słodsze, niż chleb, milsze nadewszystko i upragnione jak pieszczota przez to wieczyste dziecko, które klnie tak, że się rumieni ziemia, a ma czasem serce, któregobym nie pomieniał na anielskie.
Historia moich stosunków z żołnierzem polskim jest nadzwyczajna. Sam nigdy nie byłem żołnierzem, choć władze austriackie starały się wmówić we mnie ze znanym uporem Habsburgów, że ukazanie się moje nad Piawą podczas najsroższej ofensywy, jeśli wojny zwycięsko nie zakończy, to w każdym razie sprowadzi jakiś zwrotny w niej moment. Powieziono mnie tedy do Piotrkowa, mimo przeraźliwych oznak trwogi z mojej strony, rozebrano do naga, co mi też zbytnio odwagi nie dodało i w tej chwili dusza we mnie po trzykroć omdlała, potem z rozpaczliwym wrzaskiem umarła. Przywołał mnie do życia wyrok najsurowszej wtedy komisji wojskowej, która orzekła, że jestem tak chory na serce, że i dwóch nie mógłbym uczynić kroków. Sercem mojem na dobrą sprawę można bez zbytniej dla niego szkody tłuc orzechy, albo wbijać niem najsroższe gwoździe. Austryjaki jednak orzekły, że już połowa serca mi odpadła, a druga ledwie się trzyma. Cud ten sprawiły w Piotrkowie moje przyjacioły, drogie i zacne przyjacioły, które mając też władzę w ręku, zrobiły taki handel: „nie bij ty mojego żyda, ja dam spokój twojemu“. Toteż puszczono mnie wolno, co Włochom odjęło kłopot brania mnie do niewoli i ocaliło im niejeden litr wina.
Inne jednak moje przyjacioły uważały, że przeszedłszy takie koleje, mam zapewne dość wojskowego doświadczenia i namówiły mnie, abym napisał tomik wierszowany dla żołnierza polskiego p. t. „Piosenki żołnierskie“. Stało się. Napisałem niepotrzebnie dwadzieścia książek. a tę książczynę mizerną kocham najwięcej, a jednak żadnej tak nie kląłem, jak to właśnie biedactwo na trzydziestu stronach. Z jej powodu teraz naprawdę nie mam już serca, bo je wydałem lekkomyślnie i porozsyłałem w listach do żołnierzy na wszystkie strony.
A wszystko z powodu tej niemądrej książeczki, wydanej przez „Żołnierza Polskiego“. Djabeł mnie jakiś, zapewne stary wojskowy, skusił, że we wstępie do niej napisałem takie dwie strofy:

„W Warszawie mieszkam (Widok trzy)
Z mizerną mą chudobą,
Gdzie czasem w śmiech przemieniam łzy
I tęsknię wciąż za tobą.

Przyjdź bracie, kiedy smutny, sam
Dostaniesz urlop W święta:
Piosenkę znajdę, wino mam,
A zbiegną się dziewczęta...“


To był początek najmilszego nieszczęścia, jakie mnie w życiu spotkało; ja podałem adres mój dla żartu, a te najdroższe łobuzy wzięły na serio — wino i dziewczęta. Wino jeszcze jak wino, jakiegoś octu z żółcią by się znalazło, ale z temi dziewczętami to byłoby dosyć kłopotu, uważałem zaś pilnie, że każdy mój gość, który poezję bierze na serio, niebardzo tęskni za piosenką, jakimś cudackim grymasem daje mi znać, że i wina by się napił w razie czego, ale właściwie to się oglądał z coraz rosnącem rozczarowaniem i szukał, gdzie to ja właściwie chowam najmilszy z obiecanych rarytasów. Szpetnie wpadłem i świeciłem oczyma, czując, że tracę wiele z wrodzonej powagi. Wyraz twarzy niejednego z moich żołnierskich gości był mocno treściwy i mówiący wcale kwaśno na temat: „nie zawracaj pan gitary“. Wogóle byłem serdecznie zdumiony, że cala armia nie przyszła do mnie zwiedziona obietnicą takiego przyjęcia i że niezgłębioną pogardę wyraziło mi kilkudziesięciu bardziej łasych na specjały, zauważywszy, że w domu, w którym mieszkam, gdyby się nawet cały „zbiegł“, toby tych obiecanych, sprośnych rozkoszy, nie wystarczyło nawet dla paralityka.
Goście tedy z frontu, którzy zaryzykowali do mnie osobiście wyprawę, są dla mnie straceni na wieki; z pod kamienia ich przemiłej pogardy już się nie wydźwignę. Żart jednak rymowany kosztował mnie nieco zdrowia, ile razy dzwonek u drzwi, szczególnie w nocy, zajęczał z fantazją, po żołniersku. W tej chwili: przysięgałem, że w życiu mojem nie napiszę wiersza dla żołnierza, ani nie podam nikomu adresu. Byłbym im oddał serce, byłbym oddał duszę — bierzcie, chłopaki drogie, bo to wasze! — ale te dziewczęta! Ratuj mnie, Panie Boże! A czasem znów oblewał mnie zimny pot, kiedy mi poczta polowa przynosiła taki autentyczny list z frontu:
„...Zaproszenie przyjmujemy z wdzięcznością, z tem tylko zastrzeżeniem, że żaden nie chce przyjść sam, tylko kupą. Wszyscy proszą, żeby wino nie było kwaśne, lecz słodkie. Na dziewczęta naogół zgoda, chociaż są tacy, co wolą kobiety...“
Dosłownie. I chcą przyjść „kupą“, wobec czego zastawienie drzwi szafą na nic zgoła się nie przyda. Całe szczęście, że się chłopaki upiły po drodze gdzie indziej i nie przyszły, bo gdyby dotrzymali przyrzeczenia, to wtedy wszystko co kobiece, w moich mieszkające stronach, musiałoby uciekać w panicznym przestrachu, unosząc całą albo resztki cnoty.
Nie umiem już wyliczyć, ilu mi ta biedna książeczka uczyniła przyjaciół, najszczerszych i najdroższych, jakich kiedykolwiek miałem, przyjaciół bezinteresownych, oddanych, którzy mi się potem w setkach listów spowiadali z trosk i nędz i z których mi każdy ukazywał na oberwanym, zatłuszczonym świstku papieru duszę młodzieńczą, śliczną, niebieską, duszę wielkiego dziecka, rozczulonego do łez tem, że ktoś do niego przemówił głosem jasnym i niezaprawionym fałszem. Żołnierz nie chce nauk, nawoływań i kiepskiego frazesu. Tyle dba o to, co o podarty but, albo o koński ogon. Gdy się jednak do niego przemówi, jak do brata, tonem jasnym lub rzewnym, słowem bez osłonek, ale pełnem żywej krwi i miłości — poprostu mieni się na duszy i przez oczy wtedy lub przez zarumienione z wdzięczności i z rozczulenia słowa listu wygląda dusza żołnierska, taka, jak niebo.
Zauważyłem, że żołnierz serdecznie lubi wszelką w piosnce pustotę. Piosenka moja „O pannie, co miała syna“, albo inne, którychby nie można zacytować w gronie zmurszałych dam, ani odśpiewać ich w raju, w zgromadzeniu świętych, boby na głowy wyskakiwali z nieba, mają wielu zaprzysięgłych wyznawców. Nic jednak tak żołnierza nie wzrusza, nic go tak nie chwyta za młode serce i nic go tak do prawdziwych łez nie rozczulało, jak słowo ciche i rzewne, piosenka, pomalowana cichym smętkiem i przetkana cichutką, ciepłą łzą, rozpłakaną nad dolą żołnierza lub jego osamotnieniem. Te listy, które otrzymałem za takie piosenki, przyprawiały czasem mnie, starego cynika, o coś takiego, oo zasnuwa mgłą oczy i uciska serce tak, że się czyni serdecznie dobrze.
Niech mi będzie przebaczona śmieszna słabość pisarska, że z tych niezliczonych listów kilka słów zacytuję na pochwałę własną. Lecz jest to doprawdy tak wielka nagroda, że trudno się nią nie pochwalić. Za głupie wiersze, za to tylko, że były z serca, zapłacone mi najdroższem sercem. Zawsze to czynił jakiś piechur w imieniu wszystkich za to, żem się smutno szarej ich użalił doli. Pisze mi jeden, drugi chłopak, nie przeczuwając może, jaką opłakaną czyni mi radość:
„...Czuję dla pana to, co dla każdego żołnierza, z którym przechodziłem pierwszy chrzest ogniowy i boje krwawe. Człowieka takiego ukochać można lepiej, aniżeli najbliższych, gdyż te chwile, które się przechodziło w bojach, pozostaną na całe życie w pamięci. Pan tak, jakby z nami wszystko przechodził, wszystkie nasze trudy marszu i bitew, tak pan to wszystko odczuwa i w pieśniach swoich pisze, jakbyśmy Bóg wie, odkąd już żyli razem. Z piosnek pana ukocha pana każdy żołnierz...“ A dalej: „Proszę się nie gniewać, jeżeli napisałem coś nieprawidłowo, ale myślę i piszę szczerze i otwarcie, a nie jestem zbyt wykształcony. Przepraszam!“
To ja ciebie przepraszam, najdroższy żołnierzu, że piosenki moje nie mogą cię odziać ani nakarmić, ani świętej twojej owinąć nie mogą rany.
I czy warto pisać dla kogo innego? Chyba jeszcze dla dzieci...
Takeśmy do siebie wciąż pisali i nikomu się nie znudziło, tylko, że nagroda za złe wiersze przeszła oczekiwania, bo mi je nagrodziły nietylko te najdroższe listy, lecz otrzymałem za nie również zapłatę w naturze: kwiatki, papierosy i... funt słoniny. Napisałem w którymś wierszu: „Chciałem ci moje buty dać, by pokryć twoją sławę, lecz taki los mój (psia go mać!) — i moje są dziurawe“. Rozczuliło się najzacniejsze serce żołnierskie, zapłakało biedactwo nade mną, pomyślało najmilsze żołnierzysko, jakby mi w nędzy dopomóc i — podrzuciło funt słoniny. Kto inny ją uwędził, a kto inny — zwędził i to dla mnie. Czy śmiać się w tej chwili, czy płakać z rozczulenia? Nie wie działem, co uczynić i uczyniłem i jedno i drugie. To wiem tylko, że jeśli mam jaką łaskę u Boga, to ten drogi chłopak, co swojego pieśniarza chciał nakarmić, ten cudny, prawdziwy żołnierz — zdrowo do swej siwej matki powróci.
Nie było wreszcie sposobu prowadzenia korespondencji z całym frontem, tak, że wreszcie musiałem załatwić sprawę generalnie przez „Żołnierza Polskiego“ i zamknąć w jednym wierszu cały szereg odpowiedzi. Napisałem im tedy tak:

Żołnierze mili, drodzy towarzysze,
Którzyście do mnie listy napisali!
Jakżeż każdemu zosobna odpiszę,
Co na odpowiedź czeka gdzieś woddali?

Każda Żołnierska dusza mi jest droga,
Każdej bym serce chciał dać w odpowiedzi,
Lecz listów przyszło trzysta sześć! Na Boga!
A w każdym taka jasna dusza siedzi,

Żem je spojrzeniem dziwnie czytał mgławem,
I klął Was, chłopcy drogie, bez pamięci,
Że przez Was z oczu ścierałem rękawem
Tę łzę, co teraz w oczach mi się kręci.


Wpadłem! — na rudych djabłów sto tysięcy!
Myślałem bowiem: piosnki im napiszę!
Niech się chłopaki cieszą, — lecz nic więcej,
A oni serce wzięli mi, hołysze!

Pisze mi jedna gdzieś z frontu niecnota:
„Żem taki goły, jak i Pan bosy,
Więc za piosenki Ci nie poślę złota,
Lecz dobre serce i trzy papierosy...“

O, człeku podły! przyjmij uścisk bratni,
Nad Berezyną kędyś, wśród mokradła!
Dwa z nich spaliłem, — został mi Ostatni,
Bo zgasł, zbyt wielka łza na niego padła.

A drugi taki — (gdy go gdzie dopadnę,
To mu połamię żebra, lecz w uścisku...),
Wiersze mi przysłał takie sobie, ładne,
I wiązkę kwiatów o cudownym błysku.

Były i białe, jako dusza Twoja
I jak Twe serce — purpurowe kwiatki,
O, niech Cię, bracie, jakaś złota zbroja
Strzeże, byś zdrowo wrócił do swej matki.

Z trzeciej kompanji sierżant Malinowski
Henryk, najmilszy piechur legjonowy,
Serce rozkruszył swoje w listu zgłoski,
Więc mu posyłam moje z temi słowy.

A inny... Boże! różneś stworzył cudy,
Lwa i wielbłąda, małpę i jaszczura,

Lecz pocoś zlepil z czystej złotej rudy
Tego warjata — polskiego piechura?

Gdy głodny — śmiechem rży jak koń do klaczy,
Nie śpi, bo bije — to sens oczywisty,
Kpi ze wszystkiego, co tylko zobaczy,
A potem sprośne pisze do mnie listy.

Pisze mi jedna złośliwa gadzina
Wierszem, — zapewne w krwi maczając pióro,
Że mnie serdecznie i mile wspomina,
Bo „właśnie siedzi nad skradzioną kurą“.

O, bodaj z ciebie zrobili kapłona,
Toś taki, drogi bracie mój — towarzysz?
Ja tu serdelki przyciskam do łona,
A ty, burżuju, kurę sobie Warzysz?!

Warjaty czyste! Z taką samą manją
Jak ich piosenkarz, także warjat polski,
Co przez łzy czyta, jak ze swą kompanją
Na święta prosi go porucznik Wolski...

Dusza śpi jasna w tej łzy małem kółku,
Kiedym list dostał, co jak słońce świeci
(Z piątej kompanii dziewiątego pułku)
O gorzkiej doli legjonowych dzieci.

A ten dywizjon drugi artylerji
Polowej, czwarty pułk — to są cholery!
Nic poetyckiej nie pomnąc mizerji,
Taki mi piszą list na strony cztery.


„Przyjdziemy wszyscy do ciebie na wino,
A jest nas sporo! niech to pan pamięta,
Pijemy dobrze, więc rzeki popłyną,
A jak się rzekło — muszą być dziewczęta!“

Takie ci oto piszą do mnie bzdury,
Chłopaki moje, najdroższe wśród ludzi.
Wiatr list mi niesie przez rzeki i góry
I kiedym smutny, to mnie śmiechem budzi.

Wszystkim dziś razem odpisuję oto,
O jeden uśmiech prosząc w znak pamięci!
Duszą się do mnie uśmiechnijcie złotą,
List pieczętujcie sercem, miast pieczęci.

Odpowiedź moja krzywe ma litery,
Bo gdy do Ciebie piszę, zły piechurze,
Jakaś mi rosa — do ciężkiej cholery,
Wciąż z oczu spada i spływa po piórze...



Naturalnie w tej chwili otrzymałem odpowiedź drukiem w N-rze 133 „Żołnierza Polskiego“ — wierszem. Trochę wymyślania, a reszta — cudne serce. Oto ona:


Mistrzu!
że jesteś przyjacielem szczerym
(O czem tak mile mówią Twoje listy),
Że z serca głębi, chociaż od cholery
Przemawiasz do nas swem słowem ognistem,

Żeś poznał duszę żołnierza tułacza,
Tak nieraz słowa dobrego spragnioną
(Bo nieraz uśmiech jego gębę znaczy,
Lecz jęk tęsknoty rozsadza mu łono), —
O tem z nas każdy tu w drugim dyonie
Drugiego lekkiej artylerji pułku
Przysięgnąć może, żołnierskie swe dłonie
Kładąc na serca szczerego przyczółku
Twój list ostatni na szpaltach „Żołnierza”
Rozbrzmiał wśród lasów białoruskich echem
I serca nasze uradował szczerze,
Do łez rozczulił i zaraził śmiechem
Więc tknięci słowem kochanego Mistrza
Ślemy podziękę, utkaną rymami,
Za listy piękne — prosimy o jeszcze
I zostajemy oddani z kościami.

Ksaw. Radyoczek
J. Skupiński
H. Antczak
Lucjan Kowalski

plutonowi.
W polu d. 27 VI 20 r. — Poczta Polowa 26.


I co z takim uczynić? Zawsze muszą mieć ostatnie słowo jasne i serdeczne, bo mają jaśniejsze serca. Zapowiadam ci tedy, żołnierzu polski, że w najbliższych dniach otrzymasz nową książeczkę p. t. „Żołnierz, diabeł i dziewczyna“, pełna urągania i głuchej wściekłości. I nie chcę Więcej styczności z Tobą, bom serca nie ukradł. Ach i jeszcze jedno! Takeście mnie opętali, — że wstąpiłem do wojska. Przydam się wam zapewne do Sskrobania kartofli, bo bić się tylko wy umiecie. Lecz po zwycięstwie — Boże drogi! — razem zaśpiewamy piosenkę, razem pójdziemy na wino, razem na... Nie! „na to“ pójdźcie już sami, chłopaki najdroższe!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.