Strona:Radosne i smutne.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 191 —



musiałoby uciekać w panicznym przestrachu, unosząc całą albo resztki cnoty.
Nie umiem już wyliczyć, ilu mi ta biedna książeczka uczyniła przyjaciół, najszczerszych i najdroższych, jakich kiedykolwiek miałem, przyjaciół bezinteresownych, oddanych, którzy mi się potem w setkach listów spowiadali z trosk i nędz i z których mi każdy ukazywał na oberwanym, zatłuszczonym świstku papieru duszę młodzieńczą, śliczną, niebieską, duszę wielkiego dziecka, rozczulonego do łez tem, że ktoś do niego przemówił głosem jasnym i niezaprawionym fałszem. Żołnierz nie chce nauk, nawoływań i kiepskiego frazesu. Tyle dba o to, co o podarty but, albo o koński ogon. Gdy się jednak do niego przemówi, jak do brata, tonem jasnym lub rzewnym, słowem bez osłonek, ale pełnem żywej krwi i miłości — poprostu mieni się na duszy i przez oczy wtedy lub przez zarumienione z wdzięczności i z rozczulenia słowa listu wygląda dusza żołnierska, taka, jak niebo.
Zauważyłem, że żołnierz serdecznie lubi wszelką w piosnce pustotę. Piosenka moja „O pannie, co miała syna“, albo inne, którychby nie można zacytować w gronie zmurszałych dam, ani odśpiewać ich w raju, w zgromadzeniu świętych, boby na głowy wyskakiwali