Na polskiej fali/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXV.
Góry lodowe na morzu. Wielkie polowanie na foki na Małem Morzu.

Nigdybym nie przypuszczał, że nasz półwysep i nasze skromne morze, tak szumnie swego czasu „Oceanem Sarmackim” przezwane, potrafi ni stąd ni zowąd zmienić się w prawdziwy Ocean Lodowaty.
A tak się stało.
Zamarzła zatoka, zamarzł Bałtyk. Na morzu porobiły się wielkie wały lodowe. Nastała straszna, lęk w sercu budząca, martwa cisza. Pustynia. Na niebie ani ptaszka, nic, pustka. Na dole ani ruchu, ani drgnienia, wszystko skamieniałe. Matowo połyskujące białe wały a nad niemi prawie czarne niebo z popielatemi chmurami. Gdy wiatr dął, łamał się wśród brył lodowych i wówczas morze skowytało. Pewnej nocy zerwał się gwałtowny wicher, który lód potrzaskał. Morze huczało gromami, ale choć byłem na strądzie, nie widziałem w ciemnościach nic, prócz kotłowania się białych brył. Już to samo było przerażające.
Myśleliśmy, że ten orkan odniesie lody — przeciwnie, nietylko nie odniósł, ale jeszcze przyniósł nowe — prawdziwe, ogromne góry lodu, wysokie na kilkanaście metrów. Chodziliśmy po nich i przyglądaliśmy się z ich wierzchołków zamarzniętemu morzu, najeżonemu szpiczastemi, białemi turniami. Kiedy słońce świeciło, widok był bardzo piękny, bo góry skrzyły różnemi kolorami jak olbrzymie brylanty, a śnieżek na lodzie błyszczał niby złoty piasek. Ale w szary dzień wrażenie było przykre, bolesne. Więc zima, ta zabójcza, wroga życiu zima, jest silniejsza nawet od morza i potrafi je skuć, spętać, potrafi fale w biegu zmrozić?
Uciekałem od tego widoku na Małe Morze, gdzie było weselej. Tam ślizgałem się całemi dniami, niby po wielkiem jeziorze, albo też „upychałem“ sobie węgorze. Jest to sport zdrowy i wcale zajmujący, dopóki się ma szczęście i węgorze się łapią, ale jak dzień, dwa szturka w dno napróżno, człowiek tak się zniechęci, że strzeli o lód bodorzem i nie tknie go więcej. Niepodobna przecie „upchać” całą zatokę! Ja miałem z początku szczęście, miewałem najmniej dziesięć funtów dziennie, a raz upchałem około trzydziestu — zaś pan Żebrowski płacił po 3 złote za funt — więc sporo zarobiłem, a nie zostawiałem sobie nic, bo ani Dawidom, ani mnie te węgorze me smakowały. Ale potem tak mnie pech zaczął prześladować, że nie miałem nigdy nic. Napróżno zmieniałem miejsce, lodu narąbałem z pewnością dobry wagon, ale węgorza nie miałem ani jednego. Wobec tego zacząłem namiętnie uprawiać ślizgawkę i bujałem sobie po zatoce, jak orzeł, a łyżwy miałem znakomite, nowiuteńkie, holenderskie. Przywiózł mi je pewien rybak z Gdańska.
Wychodziłem na lód nieraz w nocy, przy księżycu. Nie dlatego, żebym był lunatykiem, ale ponieważ — foki szczekały w zatoce! A foka, kochany czytelniku — to nie łabędź! Prawdę mówiąc, tego łabędzia nieraz sobie wyrzucałem i wyrzucam — bo czy to nie było zbyt sentymentalne? Ale niech będzie! Każdy z nas jest przecie tak wielkim panem, że sobie może na sentyment czasami pozwolić, nie? Co innego łabędź! Lecz foka?
— Foka taka ładna! — wykrzykną czytelnicy z współczuciem.
Ładna. I tygrys też ładny.
Łabędź, kochany czytelniku, żywi się małemi żyjątkami z dna morskiego. Rybacy znajdują w jego żołądku kamyczki i muszelki, ryb nigdy. Foki zaś żywią się wyłącznie rybami, a więc są to drapieżce morza. Ty, mój miły i dobry czytelniku, myślisz, że morze jest bardzo wielkie i wszystko może się w niem pomieścić i masz słuszność. Nie jesteś zainteresowany. Ale ja byłem zainteresowany, trzymałem stronę rybaków, a tym foki wyrządzają ogromne szkody. Bardzo lubią korzystać z pracy rybaka i objadają mu mance śledziowe lub szprotowe, a już najchętniej zabierają się do łososi, łapanych na haczyki przez Helan — nasi rybacy na haczyki łososi nie poławiają, bo to za drogie — otóż foki zżerają rybakom łososie tak, że na haczykach zostają tylko głowy — i to bywa nieraz sześć łososi na dziesięć. Gdy ryba zawiśnie na haczyku, często piękny, trzydziestofuntowy okaz, foka rzuca się jej do gardła lub do brzucha i tak pożera ją żywcem — jak ja w myśli dodawałem — pomlaskując smakowicie. To mnie życzliwie dla fok nie usposobiło. I dlatego wybiegałem w noce księżycowe na lód z karabinkiem przewieszonym przez plecy.
Nawiasem mówiąc, łosoś jest takim samym drapieżcą jak foka i jak ona, żywi się rybami. Ale my nie lubimy gdy jedne drapieżce pożerają drugie, które my pożerać wolimy, a ponieważ jesteśmy silniejsi, więc — wszystko w porządeczku!
Nigdy nie zapomnę tych dalekich, samotnych wycieczek przy księżycu po srebrno-sinym lodzie. Gwiazdy były takie duże, oksywska „bliża“ mrugała, światełka Boru i Jastarni błyskały a w wiku w niebogłosy darły się łabędzie i skowytały foki. Krążyłem sobie po lodzie, goniąc za własnym cieniem lub uciekając przed nim, aż łyżwy dzwoniły a lód grał. W rękach miałem długą pikę, której ostrzem odpychałem się od lodu, co wzmagało szybkość pędu.
Tak mi na fokach zależało, że sam przed sobą udawałem, iż mnie nic nie obchodzą. Zachowywałem się tak, żeby i w nie wpoić to przekonanie. Nie kryłem się, przeciwnie, podbiegłem jak najbliżej, aby mnie mogły zobaczyć i zmykałem, niby nie widząc ich. Obserwowałem je przez lornetkę zdaleka. Miały swoje dziury w lodzie, który tam musiał być cieńszy i przez te dziury wychodziły. Kiedy się zbliżałem zanadto — skakały w wodę. Ale doprowadziłem je do tego, że pozwoliły mi zbliżyć się na odległość trzystu kroków.
Cóż z tego!
Strzał przy księżycu jest trudny, a w dodatku foki trzymały się przeważnie kupy, tak, że niepodobna było celować. Jednakże pewnej nocy, kiedy prawie zupełnie nie zwracały na mnie uwagi, zaszedłem je z tyłu i pięć razy kropnąłem z karabinu w karno.
Zrobił się okropny skowyt, wszystko zniknęło, ale — dwa długie, grube cienie leżały na lodzie. Na wszelki wypadek nabiłem znowu broń i popędziłem do tych dwóch cieni!
Dwie foki zostały na lodzie.
Obejrzałem je, przezornie odciągnąłem je daleko od dziur w lodzie, choć już nie żyły, i pomknąłem ku brzegowi. Jeszcze tego wieczoru Dawid musiał wziąć drewniane łyżwy i saneczki i pójść wraz ze mną „alać zelinty” i to jest, przywieźć psy morskie. Opłaciło się, za samą skórę z obu fok dał pan Żebrowski pięćset złotych. To właśnie jest szczególne w życiu rybackiem. Można być biednym, w niedostatku, prawie że w nędzy — a tu naraz ześle Pan Bóg fokę, wielkiego jesiotra lub łososia, odrazu znaczniejsza gotówka wpadnie do kieszonki i — człowiek jest uratowany. Dlatego rybacy są naogół lekkomyślni i nie cenią sobie pieniędzy, a jak im zwrócić na to uwagę, odpowiadają: — Doch nasze niewody są na morzu!
Silny wiatr zachodni rozbił naraz lody i poniósł je daleko na morze. W zatoce odłamał całą połać lodów poniżej rewy czyli ryfu Kuźnica — Rewa i porwał ją. Ale we wiku, czyli w samej zatoce, lód pozostał a na lodzie zostały i foki. Widać — dobrze im tu było. Wtem dmuchnęła zyda, która lody z powrotem przyniosła do zatoki i tak je na stary lód nasunęła, iż foki zostały od wody odcięte. Jak tylko to zauważono, cała wioska zerwała się i lód zazgrzytał pod szchrecami biegnących na wyścigi rybaków. Foki spostrzegły to i zrozumiały w czem rzecz, ale napróżno usiłowały uciec — ledwo się na lodzie posuwały. Inne starały się złamać lód, aby móc drapnąć w wodę i w tym celu podskakiwały, raczej podrzucały się na lodzie, chcąc go wagą czy też ciężarem swego ciała rozbić — napróżno, bo lód był gruby.
Skończyło się na tem, że rybacy wymordowali całe karno, liczące około trzydziestu sztuk.
Od tego czasu już o fokach na zatoce nie słyszałem.
W kilka dni później potężny wicher północny połamał lody i częściowo z nich zatokę uwolnił tak, że można było znów wyjeżdżać na szproty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.