Na polskiej fali/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
Poznaję się z „człowiekiem morskim”.

Dotychczas kierował mną Dawid, który ułatwiał mi rybacką praktykę na morzu, a prócz tego opowiadał mi, co sam o niem wiedział. Było tego dużo, ale dziwnego pokroju, jako że stary rybak uważał za rzecz niewątpliwą nawet bajeczki o węgorzach, jedzących groch.
Trwało to tak długo, póki los nie zetknął mnie z niejakim panem Żebrowskim, handlarzem ryb i wędzarnikiem — „pjonierem“ — jak się sam rad nazywał — polskiego przemysłu rybnego na wybrzeżu.
Był to człowiek ogromnego wzrostu, ale równocześnie tak barczysty, że nie wydawał się wielkim, zwłaszcza, że chodził zwykle trochę przygarbiony, mimo dużej tuszy zwinny i ruchliwy. Twarz miał tłustą, nalaną, ze świdrującemi, trochę zezowatemi oczami i o dużym mięsistym nosie, z dobrze siwiejącą i przerzedzoną kędzierzawą czupryną. Nosił się po rybacku, w manczestrowych buksach, tłuszczem rybim przesiąkniętych i wysmolonych do niemożliwości w takiej że marynarce i bronzowym wełnianym swetrze. To był jego strój najulubieńszy, trochę tylko zmieniający się stosownie do pogody. Nadmienię też, że pan Żebrowski posiadał potężny głos, którego chętnie i często nadużywał a ruchy jego cechowała taka zamaszystość, że przed jego przyjściem dobrze było wszystkie lekkie sprzęty pousuwać i oczyścić pokój jak pokład przed burzą. W dodatku siłę miał straszną i nieopanowaną i czego się tknął, wszystko leciało w drzazgi. Choć był Małopolaninem, mówił najchętniej po kaszubsku, którego to narzecza nauczył się głównie w swej wędzarni podczas pracy wśród dziewcząt kaszubskich.
Poznaliśmy się na strądzie. Pan Żebrowski, który czekając widać na coś, tam się ze swoim Dudkiem, czarnym kundlem, przechadzał, zawołał mnie i patrząc mi ostro w oczy, zapytał:
— Ty jesteś Jan Morski, który mieszka u Dawida Długiego, tak? Dlaczego uciekłeś z gimnazjum?
Powiedziałem, że nie uciekłem i opowiedziałem, jak było.
— Dlaczego nie chcesz się uczyć? Czyś przyszedł już na świat bez piątej klepki, czy z jakiegoś powodu zidiociałeś nagle? Może chorowałeś?
Zdziwiłem się.
— Nie rozumiem pana! — bąknąłem — Co to ma znaczyć? Czego pan chce odemnie?
— Bo jakże można być takim idjotą — wybuchnął — żeby móc się uczyć, żyć jak człowiek, odrzucić to wszystko i zakopać się w nędznej wiosce rybackiej! Człowiecze zrozumiej, ja ci dobrze życzę, ja to z dobrego serca! Przecie jesteś mój brat, Polak! Czego tu szukasz, czego tu chcesz. Gwiżdż na mój styl, ale odpowiedz na pytanie — sam sobie.
Nagadałem, jak myślałem i co wiedziałem, a co można streścić w słowach: — Morze, polskie morze!
— Dobrze! — odpowiedział spokojnie, podsuwając mi srebrną papierośnicę ze złotemi inicjałami — Morze! A cóż ty wiesz o tem morzu?
— Mało ale już znacznie więcej, niż przed miesiącem. Dziękuję, nie palę.
A ja siedzę tu sześć lat i zdaje mi się, jak gdyby to były tylko dwa miesiące! Tyle wiem. A cóż ty wiesz? Powiedz cośkolwiek. Naprzykład?
— Że morze jest strasznie bogate.
— Nasze morze?
Pan Żebrowski spoważniał.
— Widzisz! — zaczął tłumaczyć — Musisz wiedzieć, że nasze morze jest dzikie, złe, zmienne, niebezpieczne, we wściekłości swej niepohamowane, zdradliwe i — bardzo biedne. Dam ci książki, przeczytasz, dowiesz się. Ono ma bardzo mało pożywki czyli planktonu, a prócz tego nie jest słone, lecz tylko słonawe. Dlatego ryba w tej wodzie żyć nie może, ta która żyje jest zdegenerowana, zmarniała, inna przychodzi tu zapędzona zimą lub przyniesiona wiatrem i prądem, który ją porywa. To morze nie ma morskiego życia. Popatrz na ten strąd — jest pusty, smutny, martwy... Gdzieindziej w piasku na strądzie starczy wykopać przed wypływem dołki, które, gdy woda odpłynie, pełne są krabów, ryb, nie mogących uciec... Po każdym odpływie jest na strądzie życie, którego tu nigdy nie zobaczysz... Tam ludzie czerpią z morza pełnemi garściami, tu jest nędza!
Słuchałem zmartwiony, obrażony, nie wierząc.
— To nieprawda — krzyknąłem wreszcie — Pan to tak naumyślnie mówi, żeby mi odwagę odebrać. Ryb jest masa! Sam widziałem w Helu kutry pełne śledzi, z któremi rybacy nie wiedzieli, co zrobić i wszystko zawieźli do Gdańska! Z tego wynika, że Gdańszczanie wiedzą, co ze śledziami zrobić a tylko my nie wiemy! A pan urąga na morze!
Pan Żebrowski nie obraził się, przeciwnie, rzucił papierosa i jakby beznadziejnie opuścił ręce.
Po chwili znowu mówił:
— Głupstwo! Gdańszczanie zjedli śledzie na świeżo, a u nas kto je miał zjeść? Ten polski śledź jesienny czyli morski, jest zbyt chudy, nietrwały i solić go nie można.
— A rybacy go solą, sam widziałem!
— Jo! Na czas głodu! Lepszy taki śledź, niż żaden, ale zasolony staje się twardy, łykowaty, niesmaczny i nie może konkurować z angielskim. Można go tylko wędzić, jak zima jest ostra, bo wtenczas wytrzyma transport, można go zjeść na świeżo, ale tu znów my nie mamy ani odpowiednich wagonów, ani połączeń kolejowych, aby go w świeżym stanie rozesłać po ogromnych obszarach Polski... Co zrobić?
— Nic, tylko wrzucić go w morze! — zawołałem zły.
— To też nieraz tak się robi! — odpowiedział z zimną krwią pan Żebrowski.
— Pan prawdę mówi? — zapytałem go ze zdziwieniem.
Skinął twierdząco głową i mówił dalej:
— Więc widzisz! Nietrwały śledź jesienny nie może dać jeszcze należytego dochodu, węgorze z początkiem zimy znikają, szprot przyjdzie albo nie — jak to już tak było przez sześć lat, że go nie było wcale — łosoś jest drogi, fląderki nie wchodzą w rachubę, bo nadają się tylko na wędzenie a są bardzo nietrwałe — więc? Gdzie to straszne bogactwo?
— A jednak — ludzie tu żyją!
— Przymierając głodem, w jarzmie niesłychanie ciężkiej pracy, podczas której częściej niż na froncie narażeni są na niebezpieczeństwo życia. Za to mają — tylko chleb nie zawsze — i bulwę, to jest ziemniaki — też nie zawsze. Jo, bulwa!
Roześmiał się grubo, źle.
— Wiesz ty, co to za straszne słowo jest „bulwa“ w tych stronach? To — życie! Całemi milami ludzie będą na plecach dźwigać worki ziemniaków, żeby je mieć — na wszelki wypadek.
Milczeliśmy przez chwilę.
— Ja pana nie rozumiem! — odezwałem się — Po co mi pan to wszystko mówi? Chce mi pan pokazać, że to morze niema dla nas żadnej wartości, że lepiej byłoby je oddać?
Pan Żebrowski znowu się roześmiał.
— Tak nie Powiedziałem i nie mówię. Jakie jest, takie jest, ale to — „Mare Nostrum”, które powinniśmy kochać.
— Kocham je nie słowami, lecz uczynkiem — a pan mnie próbuje zniechęcić.
— E, cymbał jesteś i nie rozumiesz mnie! — żachnął się pan Żebrowski. — Ja ci tylko mówię, że tu są potrzebni ludzie bardzo silni fizycznie i moralnie, zdolni do szalenie twardej walki. Bo życie na morzu to bezustanna walka, nic więcej. Jeśli nie jesteś zdolny do walki, nie wytrzymasz i złamiesz się, a to niepotrzebne i bezużyteczne... Plątał byś się tylko przy morzu... Rybakiem i tak nie zostaniesz, rybakiem trzeba się urodzić!... Więc czego tu szukasz? Przewrócił ci w głowie Jacek London, chcesz koniecznie być marynarzem, to zgłoś się na jaki statek pokład myć... Będzie ci dobrze... Bo jeśli jesteś słaby, jeśli sobie pracę tu wyobrażasz jako zabawkę — marnie zginiesz! To ja ci mówię, a ja wiem, co mówię... Zastanów się!
Wstał z batu, na którym w czasie rozmowy usiadł.
— Jak ja tu przyjechałem — dodał łagodniej — też marzyłem o własnej flocie rybackiej, o dalekich wyprawach na morze... A dziś — mam dwa baty wynajęte i kopcę śledzie w kominie... No, hab’ die Ehre! Zaglądnij kiedy do mnie do wędzarni!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.