Na ludzkim targu/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział XVIII. Grzechy starej wiary
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
Grzechy starej wiary.

Ostatnie wypadki wycieńczyły Romińskiego zupełnie. Aż dotąd bronił się mężnie, teraz, wyczerpanemu ciału poddawał się i duch; — ustało rozumowanie.
Gdy nazajutrz pobożni poczciwcy, którzy uratowali go od śmierci zrobili uwagę, że powinien podziękować Bogu za ocalenie, i podsunęli, że nadawała się do tego sposobność w ich kościele, gdzie właśnie odbywały się misje, — bez głębszego zastanowienia poszedł za ich radą. Sam po trosze w całym wypadku dopatrywał się zrządzenia boskiego, które zbliżyło go do pobożnych ludzi, a tym samym do reguł starej wiary.
Więc poszedł. Wszedł do kościoła, gdzie gromadnie już skupiali się ludzie około konfesjonałów i korny uklęknął, czekając swojej kolei.
Gdy nadeszła, uchylił firankę, przyklęknął przy gęstej kratce, oddzielającej go od spowiednika i z spuszczonym wzrokiem, wzruszony, zaczął cicho wynurzać swe grzechy. Po chwili, na jakąś uwagę spowiednika, drgnął, podniósł oczy i... czy znów się w piekle znajdował?... bo ujrzał przed sobą szatana!...
Ujrzał uwodziciela, gorszyciela, oszczercę! — Ujrzał tego, który zgotował mu piekło na ziemi!
I stała się nagle gwałtowna przemiana, bo gdy dawniej w stanowczych chwilach duch drżał trwogą i kruszył się w sobie, teraz silny, pewny siebie, jakby ostatnia prawda z otwartych bólem niebios weń spływała — powiedział spokojnym głosem:
— Wstrzymaj uwagę! gdyż nie ja ciebie, ale ty mnie winieneś prosić o przebaczenie! W imię tego światła co mi w duszy płonie — rozgrzeszam cię! — A to ci mówię, że czas jest bliski, gdy w tych świątyniach nie wy lud, ale lud was sądzić i rozgrzeszać będzie!
Opuścił szybko kościół, bo ksiądz wołał już o pomoc, a nie wątpił Romiński, że „kościelny szatan“ nie cofnął by się oddać go tak jak ongi — do więzienia, lub domu warjatów.
Biegł naprzód bez wytchnienia i nie zatrzymał się, aż dopiero w śródmieściu, w znanem biurze pracy. Wcisnął się na ławę w róg pokoju i jak wpół pijany zaczął sobie powoli uprzytomniać ubiegłe wypadki.
Dziwił się sam sobie, że wydarzenie ostatniej nocy tak źle zrozumiał... Alboż błogosławienie go przez staruszków nie było wyraźnem błogosławieństwem starej wiary na nową? To przejście z śmierci do życia czyż nie wyraźny znak tego?
Zacząwszy roić, Romiński był jak w halucynacji; ostatnie wypadki następowały tak szybko po sobie, że każdego mogły wytrącić z równowagi umysłu, — wzburzona więc imaginacja roiła dziwnie: To rwała się do świątyń i korzyła przed majestatem nauki Chrystusa, to wzdrygała na widok szatanów w sutannach, uprawiających w owych świątyniach niemoralność i przekupstwo. I widział motłoch burzący kościoły gdzie przez „dwie doby” spoczywała w ciemnicy miłość Chrystusowa...
To znów blaski jakieś go otaczały i jakby głos radosny przezeń się przedzierał: „Jeżeli zburzycie Kościół mój, w trzech dniach go znów postawię.” A więc stanie trzeciej doby prawdziwy kościół Chrystusa!... Bo czyż jest na świecie piękniejsza nauka, nad naukę Chrystusa?
Czemże jest człowiek bez religji? — Martwotą! Religja wysubtelnia ducha i wszczepia weń wieczności piękno.
Gdyby to światło Chrystusowe nie było odbiło się w jego bólu, czemże byłby dziś on?
— Z pewnością zbrodniarzem! — A tak, jest wprawdzie nędzarzem — ale bogactwo ma w duszy, którego nie oddałby za skarby świata.
Gdy pomyślał o „kościelnych szatanach”, którzy profanują świątynię i naukę Chrystusa, gotów był sam iść burzyć mury i dachy świątyń, na głowy niegodnych sług.
Zburzyć, by kamień na kamieniu nie został, a trzeciego dnia wystawić świątynię „Odrodzenia.”
Sutanowe postacie rozgorączkowanej wyobraźni ukazywały się jako grzechy starej wiary — domagające się oczyszczenia...
Oczyścić starą wiarę z Kościelnych grzechów i odrodzoną dać na wieczny pokarm ludowi.
Jasne błyski otoczyły go zewsząd...
W męce i wysiłku uczuć — krystalizowała się myśl jednostki, podobnie jak całej ludzkości.
Coraz jaśniej i spokojniej robiło się w duszy, coraz większa świadomość go obejmowała.
Powrócił spokój. W południe wyszedł pożywić się jak zwykle przygodnie, a potem czekał znów ażali nie zjawi się kto po robotnika.
Jakoż po trzeciej godzinie przybył farmer, polak po pomocnika na farmy. W biurze na razie nie było na ten „job” więcej kandydatów, więc Romińskiego spotkało nareszcie szczęście — pracy.
Farma była niedaleko Chicago. Jechali blisko godzinę koleją, a następnie kilkanaście minut szli pieszo.
Na samym wstępie w gospodarstwo, farmer dowiedział się, że farmerka pojechała w konia i „buggy” w odwiedziny do matki, na co mruknął niechętnie: — Już znowu!
Sciemniało na niebie; farmer przeto rozpoczął zwykłe zachody gospodarskie, a Romińskiemu kazał wypocząć. Zaprowadził go do kuchni, gdzie niemłoda kobieta krzątała się około wieczerzy. — Kuchnia była sobie jak zwykle każda farmerska kuchnia, odróżniała się tylko tem, że na środku stała kołyska z uśpionem maleństwem.
Romiński usiadł i wsłuchał się w monotonną ciszę, jaka domostwo to otaczała. Przerywało ją jedynie kipienie z garnków, lub westchnienie krzątającej się kobiety — ciężkie, głębokie, jakby pochodzące z nadmiaru pracy.
Na spragnionym spokojnej przystani Romińskim cisza ta, i kącik domowego ogniska, robiły kojące wrażenie. Dawne zapomnianych marzeń obrazy stawały przed nim zamglone...
Zjawę tę przerwało kwilenie dziecka, a Romiński widząc, że kobiecie trudno podołać gotowaniu i kołysaniu, zbliżył się do kołyski.
Szczególne wzruszenie go ogarnęło. Wpatrzył się w niekształtną buzię dziecka, a szczodry w uczucie spowodowane dotknięciem spokoju — robił mu już miejsce w sercu. — Skoro się tylko zaczynało krzywić, bujał go lekko, a na usta choć głosu nie wydał cisło się — a—a—a!
A brzmienie to nie znane dotąd jego uczucia ukazywało wyraźnie zamglony przed chwilą obraz... Występowało na niem stracone szczęście i takież wątłe istotki, któreby mu były życie wypełniły.
Nie mógł się oprzeć pokusie... Chciał w własnym głosie usłyszeć kojące — a—a—a!
Dziecię jakby wywołując je — coraz było niespokojniejsze...
Oparł rękę o poręcz kołyski, nogą nacisnął silniej biegun i wstrzymując niemal bicie serca, zaczął najpierw cicho, potem śmielej monotonne a—a—a! Dziecię usnęło, kołyska stała spokojnie, lecz Romiński ciągle jeszcze słyszał echo wewnątrz siebie kojącego a-a-a!
I dziwna rzecz! powoli, bezdźwięczne a—a—a! zmieniło się na niebiańskie tony Chopinowskie słyszane ostatniej nocy...
Zapomniał Romiński, a raczej nie zastanawiał się, że proste a—a—a — jest pierwszym brzmieniem tonu kojącym człowieka... pierwszą podwaliną piękna głosu... Próżno się ten kusi być mistrzem muzyki, kto nie odczuje sercem pierwszego tonu.
Podniecony serdecznem pierwiastkowem brzmieniem, leciał duszą w czarowny świat tonów i czy cisza dopomogła, czy drgające w sercu a—a—a — bo chwytał je już i gdybyż instrument miał pod ręką — przeniósłby je nań...
Ale i to złudzenie niebawem rozwiało się. Do izby wszedł gospodarz, obmył zabrudzone ręce, wyjrzał przez okno i zrobiwszy uwagę — że gospodyni pewno nie rychło wróci — kazał podać wieczerzę.
Zaledwie tych słów domówił, w oddali zaturkotało. Romiński zdążył z niebiańskiej atmosfery przejść w ziemską i zrobić sobie obawy przeczucie, że tony Chopinowskie spotykają go zawsze przed ciężkimi zawodami — gdy w drzwiach stanęła... Regina.
Zerwał się jak błyskawica i błyskawicą przeleciała myśl, że Regina prawdopodobnie po całej awanturze wyszła za Gęsickiego i że w ich to domu się znajduje... Jej dziecię kołysał... O ironio!...
Upokorzenie jakiego w tej chwili doznał nie pozwalało na rozumowanie; podniecony dumą, stanął przed nią i takimże stałym, silnym głosem jak rano w kościele — powiedział: — Przeznaczenie widać przyniosło mię tutaj by przebaczyć i Tobie i wszystkim grzechom starej wiary. Zostań z Bogiem!
Szyderczy śmiech był na to odpowiedzią, a śmiech ten jak ćma złych duchów gonił za nim przez pole. — Ale Romiński nie zważał nań — przestał też chwiać się. W tej chwili ani zły, ani dobry duch nie miałby był do niego dostępu — on był sobą...
Teraz wiedział...
To, co dziś nad ranem zdawało się go wołać do siebie, teraz — ujrzał jako stare grzechy sterczące słupami granicznymi, które nie dozwalały przekroczyć wytkniętej granicy.
W nowym już świecie nowych ideałów on był i cokolwiek się stanie, nie zrobi on już wysiłku zwrotu. Zrozumiał że choćby i zawrócił, grzechy starej wiary tamować będą mu przejście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.