Przejdź do zawartości

Na biegunie północnym

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Na biegunie północnym
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA BIEGUNIE PÓŁNOCNYM

Znamy pięć części naszego globu, o istnieniu szóstej dowiedzieliśmy się dopiero teraz.
Wiemy jednak bez wątpliwości, że ta szósta część świata istnieje.
Gdzie ona leży? Na biegunie północnym.
Cała część świata pokryta nieznaną roślinnością, zamieszkana przez nieznane zwierzęta, a zapewne i ludzi.
Najznakomitsi uczeni stwierdzają istnienie tej części świata, a żeglarze już więcej niż wiek cały starają się przebić przez pływające góry lodowców i dotrzeć do tej nieznanej szóstej części świata.
Być może, że na biegunie południowym jest jeszcze siódma część świata. Kapitan Maury wzywał rząd Wielkiej Brytanji, aby zorganizować wyprawę do owej krainy i starał się w sposób naukowy dowieść, że poza górami lodów istnieje nowe życie.
Jednakże nie możemy domysłów Maurycego uważać za nic innego, jak za hipotezę. Przeciwnie, mamy wiadomości pozytywne, dotyczące bieguna północnego.
Poszukując tej szóstej części świata, zginęli Franklin i jego towarzysze. Jednakże klęska tych badaczy nie powstrzymała innych: owszem, inni wyruszyli tymże śladem. Ludzie nieustraszeni i pełni siły woli zaczęli szukać szczątków wyprawy Franklina na lodowych polach. Wdarli się do królestwa zimy wiekuistej, gdzie dotychczas docierali tylko myśliwcy z plemienia eskimosów.
Dwaj żeglarze irlandzcy odkryli pod 77° 49’ szerokości północnej i 115° 35’ długości geograficznej zachodniej kanał Wellingtona, płynący swobodnie śród lodowców — i krańcową jego wyspę nazwali „Okiem Irlandji“. — Rosjanie nazwali ten kanał: „Polinją“.
Setki śmiałych podróżników zamarzło na tych morzach lodowych; kry uwięziły i znieruchomiły niejeden okręt. Niektórzy zdołali się uratować na saniach, zabierając tylko zapiski i mapy.
Kapitan Bether w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym drugim zmuszony był porzucić cztery swoje statki w cieśninie Barrow, gdzie zostały wtłoczone w masy lodowe, mało co niższe od gór na lądzie Europy. — Jeden z tych czterech okrętów „Rezolute“ oderwał się od pozostałych w momencie, gdy nadeszła wiosna i lody trochę rozluźniły swe kleszcze.
Ten samoistny okręt przez szesnaście miesięcy wędrował po falach północnych — bez żagli, bez sternika, bez kapitana, bez marynarzy, aż dopiero o tysiąc dwieście mil morskich od cieśniny Barrow, w cieśninie Hogarth przytrzymał go Buddington, kapitan okrętu amerykańskiego.
Ten więc, świadomości pozbawiony, okręt umiał sam znaleźć drogę, prowadzącą na otwarte morze — i bezwątpienia musiał przepływać również i „ciepłe morze“.
Gdyby ten okręt miał dar ludzkiej mowy! A jednak powiedział niejedną tajemnicę.
Muszle tkwiły całą masą na lewej stronie okrętu. Zapewne wpadł na ławę piaszczystą i — nim wyzwolił się, dzięki falom — muszle się poprzyczepiały u jego boku. Był to rodzaj pokrewny ostrygom, które się żywią roślinami morskiemi. Cóż stąd wynika? Oto na drodze, którą płynął statek, istnieją muszle i rośliny morskie. Innemi słowy, morze tam nigdy nie zamarza.
Jeszcze jedną tajemnicę odkrył zabłąkany okręt. Na jego pokładzie było gniazdo, w którem siedziała bocianica z dwojgiem piskląt. Ptaki te były całe różne od naszych i wogóle od wszystkich, znanych dotychczas, bocianów: miały pierze i czub barwy jasnobłękitnej.
Gdy samica ujrzała ludzi obcych, którzy weszli na pokład jej statku, porwała nagle jedno z bocianiąt i poleciała z niem wgórę. Któryś z żeglarzy chciał do niej strzelać, ale kapitan nie pozwolił. Ptak leciał w powietrzu daleko szybciej, niż nasze bociany, i robił koło dziewięćdziesięciu metrów na minutę czyli dwadzieścia siedem mil na godzinę.
Pozostałym ptakiem zajęli się marynarze, ale mały bocianek nie chciał z ich ręki przyjmować pokarmu. Po upływie trzydziestu godzin matka powróciła. Przez ten czas okręt, wraz ze statkiem, który go holował, przez tyleż niemal godzin płynął na południe. Ptak więc — po należytem obrachowaniu drogi statku — musiał przebyć siedemset osiemdziesiąt mil, zanim zdołał powrócić z najbliższego kontynentu.
Że zaś stanął na kontynencie — tego dowodem była żaba, którą miał w dziobie i którą spuścił z powietrza na pokład dla swego dziecka. Żaba zaś była nigdzie nieznanego dotychczas gatunku. Grzbiet miała pokryty łuską, jak Chiton Squamosus.
Mały bocianek żarłocznie pochłonął żabę.
Po czterdziestu godzinach bocianica powróciła raz jeszcze i znowu przyniosła żabę dla pisklęcia: ale było ono już nieżywe. Żeglarze wypchali martwego ptaszka, żabę zaś pomieścili w słoju ze spirytusem: obie te rzeczy złożyli w muzeum nowojorskiem. Naturaliści, którzy te okazy badali, doszli do wniosku, że są to gatunki zupełnie nieznane, niemniej różne od naszych, jak flora australijska w porównaniu z europejską.
Sądząc z obliczenia lotu ptaka, nieznany kontynent leżeć musi pod osiemdziesiątym piątym stopniem szorokości północnej, a otwarte morze, które do tego lądu prowadzi, zaczyna się niewątpliwie o kilka stopni niżej — i klimat musi tam być ciepły.
Ale skąd owe strefy czerpią gorąco, jeżeli żywe srebro już przy siedemdziesięciu dwóch stopniach nabiera twardości żelaza i może być tak samo kute. Trudności, jakie napotykają podróżni, udający się na biegun północny, są niesłychane i coraz bardziej rosną w miarę przybliżania się do celu podróży. Najśmielszym i najszczęśliwszym z tych odkrywców, który też zarazem najwięcej zwyciężył przeciwieństw, jest kapitan Kane.
To, co on przeżył, dotarłszy do osiemdziesiątego stopnia, zdaje się fantastyczną bajką. Kraina ta jest snem uśpionej natury. Zima tam trwa ciągle, lato jest tylko łagodniejszą nieco zimą. W ostatnich dniach jesieni słońce po raz ostatni zachodzi na widnokręgu i potem przez całe pół roku jest niewidzialne. Nadchodzi noc sześciomiesięczna. Tylko biały całun śniegu i światło księżycowe słabo oświetlają ten mrok, a czasami błyska purpurowa zorza północy. Temperatura wynosi 40° F. niżej zera. Niema tu żadnej rośliny, ani żadnego zwierzęcia. Ani zimorodek, ani koń morski, ani żaden wodorost nie zdoła tu wytrzymać. Człowiek pozostał sam.
Kapitan Kane był tak okropnie sam, że gdy go raz włos załechtał w szyję, z radością sięgnął ręką w tę stronę: przekonany był, że to pchła! Był szczęśliwy, że w tej krainie nicestwa jest jeszcze inne życie, niestety, nawet pchła porzuciła człowieka. Tu zamieszkuje tylko nicestwo. Jak dziwnie zaś przetwarza owe nicestwo przedmioty, które ludzie przywieźli tu ze sobą! Suszone jabłka zmieniają się w kawałki chalcedonu; możnaby je śmiało szlifować i używać na pieczecie herbowe. Kwaszona kapusta w beczce tworzy rodzaj kruszcu, który trzeba łupać listka, mi, a w przełamaniu podobnego do perłowej masy. Cukier wygląda, jak zamarzły kauczuk, niepodobna go łamać, ani rąbać, tylko trzeba go piłować. Z masła możnaby, jak z kości słoniowej, rzeźbić figury, a w rozłamie ma ono połysk nadzwyczajny. Mięso staje się najpiękniejszą mozajką marmuru, co do piękna równej florenckiej; żadna siekiera go nie rozetnie. Baryłka oleju, z której zdjęto klepki, staje się kamiennym walcem w rodzaju tych, któremi równają nasypy na żwirówkach.
A wszystko to dzieje się w kajucie opalonej, gdzie przy nieustającym ogniu, temperatura wynosi 34° F. niżej zera. Ludzi, siedzących w tym pokoju, otacza, z własnego oddechu pochodząca, mgła, tak gęsta, że o trzy kroki nic nie mogą widzieć, a jeśli który z nich na chwilę zdejmie czapkę, bucha z niej taka para, jak z półmiska gorącej potrawy. Kto się odezwie głośno, a nie przez zaciśnione zęby, temu z ust, niby z armaty, wznosi się słup dymu, a kto zajęty jest jaką ciężką pracą, tego otacza gęsty obłok pary. Noże i widelce są tak zimne, że kto nie jada uważnie, temu łatwo przywierają do języka, zdzierając zeń skórę. Kto zaśnie, nie zakrywszy sobie czapką oczu, po przebudzeniu nie może ich otworzyć, bo mu przymarzną powieki. Nazewnątrz, nocą, w tej lodowej pustyni temperatura jest jeszcze o 6° niższą. I w te to straszliwe strony, w tę noc, która mrozi krew i odwagę, ośmielili się wedrzeć ludzie, by się zbliżyć do bieguna północnego.
Okręty ich przymarzły, ale oni już naprzód obmyślili przeciw temu środki zaradcze. Zabrali ze sobą sanie na których znajdowały się łodzie z kauczuku i żelaza, mogące pomieścić po sześciu ludzi. Zdecydowani byli, skoro lody powstrzymają ich statki, na saniach dalszą odbywać podróż, a gdzieby znowu napotkali otwarte morze — siąść w łodzie i dotrzeć do bieguna. Zabrali więc ze sobą sześćdziesiąt psów sybirskich, by zaprząc je do sań, ale już pod 79° szerokości psy rozchorowały się na skurcz szczękowy i wszystkie pozdychały.
Podróżnikom więc nie pozostało nic innego, jak samym wprząc się do sań; nie ulękli się i tego. Przez dwa tygodnie szli z trudem na zimnie 40°.
A gdy doszli do 82° 2’ szerokości, termometr nagle podskoczył o 10°. Przedsmak triumfu natchnął ich nową siłą. Nie chcieli znać odpoczynku, nie wytchnęli na chwilę, ale dążyli wciąż naprzód. Termometr wznosił się coraz wyżej, aż wreszcie doszedł do zera.
Tu już było ciepło. Skały, na których stoją, są jeszcze lodem, ale to, co się przed nimi roztacza, to morze, otwarte morze!
I jakby na powitanie odważnych, wznosi się na niebie, barwna purpurą, zorza północna; dokoła wielkiej, ciemnej kopuły rozpryskują się żółte i różowe snopy światła, niby u wielkiego czarnego koła świetlane szprychy; u wierzchołka przecinają one sklepienie niebios i oczom podróżników ukazuje się widok, do którego wzdychali, ale którego nie umieli sobie wyobrazić.
Przed nimi roztacza się morze na trzy tysiące mil kwadratowych. Jak daleko sięga ich oko, morze jest czyste, otwarte i wolne od lodów. W pośrodku, gdzie odbija ciemne jądro zorzy północnej, jest stalowo-modre, dokoła zaś pływa w falach różowego światła…
Morze to, ponad którem stanęli Kane i jego towarzysze, opasane było dokoła wielkim kręgiem lodowców. Wszędzie skały lodowe, wysokie na sto pięćdziesiąt do stu osiemdziesięciu metrów, ozłocone cudownem światłem zorzy.
Pięćdziesiąt sześć godzin podróżnicy czekali na tym morskim brzegu, przez pięćdziesiąt sześć godzin czuli powiew ciepłego wiatru, co wiał od północnego bieguna i zmuszał skały lodowe cofać się zwolna, ale nieprzeparcie. Z tym wiatrem nie nadpływał im od północy ani kawałek lodu, a więc tam jest świat żyjący, tam jest ciepło.
Ale czemu w swych łodziach nie puścili się oni na to otwarte morze, tak długo poszukiwane? Czemu nie skorzystali z wioseł, by popłynąć do tej przeczuwanej części świata?
Morze im na to nie pozwoliło.
Było to morze nie takie, jak wszystkie inne, które mają co dwanaście godzin przypływ i odpływ. Odpływ tego morza reguluje inna siła, nie siła ciążenia księżyca, ale raczej inna mocniejsza potęga. Fale tego morza wznoszą się i opadają co godzina z gwałtownością, która nie dozwala puszczać się na nie w drobnej łodzi. Powracające fale nagle o szesnaście stóp podnoszą powierzchnię morza, a wtedy całe ogromne wybrzeże lodowców rozbrzmiewa ich uderzeniem, niby grzmot, staczający się po szklanym dzwonie.
Zdaje się, jakby to ciepłe morze nieustannie roztapiało lodowe pola i pędziło je przed sobą coraz to dalej a dalej…
Tylko okręt Betchera mógłby powiedzieć, jak się dostał na ten kapryśny ocean i gdzie znalazł prąd, którym dotarł do drugiego końca kanału Wellingtona, uniknąwszy rozbicia o brzegi skał lodowych.
Kane musiał się zadowolić widokiem, którego nie zaznał żaden śmiertelny, z przeświadczeniem, że to, czego szukał, istnieje rzeczywiście, oraz skorupami muszel i łodygami nieznanych roślin, jakie morze na brzeg mu wyrzuciło, niby karty wizytowe, które świat nieznany oddaje u bram starego świata.
Ponad morzem krążyły stada ptaków.
Tę zatokę morską uczeni oznaczają na mapach nazwiskiem odnogi Peabody, a kanał, prowadzący do niej, kanałem Kennedy. Punkt, w którym odkryli go Kane i jego towarzysze, znajduje się pod 82° 2’ szerokości północnej, odległy więc jest o niespełna 8° od bieguna północnego ziemi, a że ziemia jest spłaszczona u biegunów, przeto miara stopni jest tam mniejsza. Stamtąd w dziesięć dni może byliby dosięgli bieguna.

∗             ∗

Przenieśmy się myślą w położenie człowieka, który, porwany takim widokiem w gorączkowym śnie wyobraźni, przenika tam, dokąd ni żagiel, ni wiosło, ni zuchwała stopa nie zdołała doprowadzić.
Jak też może wyglądać ten świat podbiegunowy?

∗             ∗

Ziemia jest u obu biegunów spłaszczona: szybsze kołysanie się wahadła dowodzi tego z matematyczną pewnością. U obu biegunów ziemia jest tak płaska, jak pomarańcza u obu swych końców. I wszystkie inne planety ukształtowały się w ten sam sposób. Otrzymały taką formę w okresie, gdy były jeszcze w stanie półpłynnym. Zatem przed okiem człowieka, który stoi na biegunie, roztacza się widnokrąg sześć razy szerszy, niż u nas, tam bowiem ziemia nie pochyla się tak nagle. Wyobraźmy sobie, że u nas z Pesztu mamy tak szeroki widok, że na zachód spostrzegamy Wiedeń z wieżą świętego Stefana, na wschód — Debreczyn, na północ — Koszyce, a na południe — Belgrad; wystawmy sobie, że jak najdokładniej możemy widzieć to wszystko, co leży w obrębie tych punktów.
A ponad tym, rozległym aż do zawrotu głowy, widnokręgiem połyskuje poprzez ciemnobłękitną atmosferę paląca kula o czerwonym odblasku. To słońce.
Całemi dniami słońce świeci tam na horyzoncie, nigdy przecież nie wznosi się nad nim, lecz okrąża cały widnokrąg, a że widnokrąg jest tam dwadzieścia razy większy, niż u nas, przeto wzrok może dostrzegać, z jaką szybkością słońce przebiega swą drogę. Tu i owdzie pagórek jakiś zasłania je na chwilę, ale wnet już się z poza niego wynurza tarcza słoneczna. O północy znajduje się nawprost miejsca, na którem świeciło w południe, a w południe, wieczorem i w nocy stoi zawsze na jednej wysokości, zawsze połową swego ciała wzniesione ponad horyzont. Jest to dzień równonocny.
W czasie miesięcy letnich słońce wznosi się w południe ponad horyzont, a nocą zachodzi na godzinę pod horyzont; ale nigdy nie wznosi się nad krąg atmosfery, nigdy tu nie rzuca promieni i nigdy nie wywołuje ciepła. Po większej też części nie słońce tu widać, tylko odbicie jego, spowodowane łamaniem się słonecznych promieni. Świat bieguna północnego jest olbrzymim zegarem, którego wskazówką poruszającą jest słońce.
Słońce jest tu tylko czerwonem, płomiennem zjawiskiem na niebie, tak, jak księżyc, ale nie jest twórczą duszą świata, nie jest duchem, ożywiającym ziemię. Tu ziemia sama jest panem.
Straszna to byłaby myśl przypuścić, że cały ten świat, co jest naszym światem, miałby umrzeć taką, matematycznie obliczoną, bezlitosną śmiercią, jaka musiałaby nastąpić, gdyby nie ożywiało go nic więcej nad stygnący ogień wewnętrzny i martwy promień słoneczny, nie ogrzewający już wówczas, gdy ostygł wewnętrzny ogień. A choćby miljony lat przejść miały, zanim świat ostygnie, przecież raz nastąpić to musi. Obliczono, że za czasów formacji węgla, ciepło ziemi musiało dochodzić 22°, a dziś przeciętne ciepło ziemi wynosi tylko 8°. Ze stopniowego stygnięcia bazaltu obliczono, ile trzeba stuleci, by temperatura obniżyła się jeszcze o 14°, a wówczas czyż wszystko ma się skończyć? czy ziemia ma umrzeć?
Ziemia mówi: — „Nie, ja żyć będę po wsze czasy!“ Ziemia ma własną siłę, niezapożyczoną ani od słońca, ani od sklepienia niebieskiego. Tą siłą jest magnetyzm, to jest jej własna siła i inne planety mają ją również. Że Jowisz i Wenus posiadają własne światło magnetyczne, zdawna dostrzegaliśmy to przez teleskop; polaroskop usunął wszystkie wątpliwości w tym względzie.
Siła magnetyzmu wzrasta w miarę, jak ziemia ostyga. W żelazie rozpalonem niema magnetyzmu, stygnąc dopiero staje się ono magnetycznem. A w magnetyzmie ogień jest silniejszy, niż ogień słońca. W skoncentrowanych promieniach słonecznych pali się diament, ale w ogniu magnetyzmu diament się wytwarza. Wiedzą o tem wszędzie, gdzie użyto oświetlenia elektro-magnetycznego. Czubek węgla, tworzący biegun w ogniu stosu Volty, zamienia się w diament siłą, która krainie północnego bieguna daje życie; ogień — jest to magnetyzm ziemi.
Niezmierny widnokrąg przerywa gdzie niegdzie sterczący pagórek; niema tam piętrzących się łańcuchów gór. Sfalowana równina rozciąga się dokoła. W pośrodku dopiero tej równiny wznosi się wysoko gromada gór olbrzymich, niby grupa olbrzymich wulkanów, co się zbiegła w jedno koło. Strome, gładkie po bokach, połyskujące u szczytów czarną, brunatną i czerwonawą barwą, u wierzchołków — szafirową i fioletową.
Dokoła tego wieńca gór rozciąga się nagi gładki grunt, jakby ziemia złożoną tu była z samego żelaza meteorycznego.
Dookoła tej grupy gór, niby dokoła wyspy, roztacza się wielkie jezioro. Do jeziora wpadają zewsząd, płynąca w całej okolicy, rzeki i strumienie, jakby na dowód, że tu ziemia jest najbardziej wklęsła, że tu jest biegun północny.
Brzegi jeziora są strome — i spadek fal rzecznych wytwarza dokoła urozmaicone wysepki.
Ponad tym wieńcem gór na szczycie nieba — szerokiem promienistem kołem świeci nieustająca zorza północna, korona z tysiąca promieni tęczowych upleciona, już to purpurowo-ognistych, już to blado-złotych. Zorza ta — oto właściwa radjacja magnetyzmu ziemskiego, źródło promieniujące, które rozlewa światło, ciepło i życie. W pośrodku tego koła promieni tęczowych znajduje się wiekuisty punkt czarny, wiekuista noc, w której świeci wiecznie gwiazda polarna i siedem gwiazd Niedźwiedzicy. Dokoła zaś tej nocy i tego wieńca promieni — niebo migota wszystkiemi kolorami: masz tu promienie lazurowe, żółte, zielone, różowe, które w smugach toczą się po niebie i swoim blaskiem zalewają ziemię. Jasne gwiazdy świecą poza niemi.
Cała okolica, aż po kres horyzontu, tonie w falach promieni. Światło słoneczne nie jest tu upalne i nie męczy skwarem, ale ogrzewa łagodnie i spokojnie. W zatokach rzek, wpadających do jeziora, które kołem otacza krainę bieguna północnego, rozkwitają bujne i gęste lasy.
Liście mają tu zieleń jaśniejszą, niż to widzimy w starym świecie; łąki zaś mają kolor odpowiedni do liści owoców na drzewach, gdyż od nich się barwią; mamy więc obszary szafirowe albo czerwone, stosownie do tego czy przeważa jałowiec, czy też jarzębina. Gdzie indziej grunt bywa złoto-żółty od jaskrów i kaczeńców, a czasem drzewa są, jak brzozy, białe — i wyglądają tak, jakby je obsiadły roje białych motyli.
Jednakże to nieprzejrzana masa białych kwiatów, nie zaś motyle. Wdali zaś od tej równiny, gdzie się sklepiają pagórki, w jedną całość zlewają się wszystkie kolory: pól złotozielonych, łąk szafirowoczerwonych, przepaści rudomiedzianych — a poprzez ten splot kolorów przepływają potoki, w których odbija się niebo i nad których brzegiem kwitną wstęgi białego kwiecia.
Jak lato nie jest tu skwarne, tak zima nie bywa mroźną: jednocześnie prawie masz kwiaty wiosny i owoce jesieni.
Łąki i pola zaludniają zwierzęta, w drzewach się rozlega świergot ptactwa, w wodach pluskają ryby. Wszędzie drga życie.
Ssaki nie są tu barwy jednostajnie płowej, ptaki nie są jaskrawo pstrokate, jak to bywa w naszych krajach. Czworonogi są barw różnorodnych, śród ptaków przeważa kolor biały, bladoróżowy, niebieski i popielaty. Świadczy to o ich łagodnem usposobieniu i o łatwości ich przyswojenia.
A człowiek?
Miałżeby świat, co tyle istot żywych posiada, wyłonić ze siebie człowieka?
Niezawodnie są tam i ludzie, a jeżeli są, to od nas doskonalsi.
Jaką drogą ludzie dostali się do bieguna? Niechaj mi przedtem kto powie, jaką drogą do swych obecnych siedzib dotarli Aztekowie, Czerwonoskórzy, Hotentoci, Malaje i inni? skąd przybyli? i kto ich tam sprowadził? — wtedy i ja mu powiem, jak mieszkańcy krainy podbiegunowej dostali się do swej ojczyzny.
Że jednak ludzie tamtejsi są od nas doskonalsi — wynika to stąd, że ich ród jest bardziej starożytny.
Po twórczym przewrocie epoki pliocenicznej, pierwszym zamieszkałym ziemi kawałkiem musiał być biegun; tam najpierw wystygła ziemia — i gdy na miejscu, gdzie jest dziś Europa, wulkan jeszcze toczył walkę z morzem, gdy Szwajcarja była jeszcze wyspą, cała równina Scytji — dnem morskiem, a Italja — częścią Afryki — wtenczas na biegunie północnym był klimat umiarkowany. A gdy zaraźliwe bagniska, z których wyłaniały się państwa Hellady i Asyrji, suszył dopiero żar słoneczny, który dziś utrudnia pobyt w pampasach Ameryki południowej, wtedy już, być może, uczeni świata biegunowego obliczali, jak to dziś obliczają nasi, co się stanie z ich światem, skoro ziemia z każdym tysiącem lat stygnie coraz więcej: zima jest coraz dłuższa, lato coraz krótsze, a drzewo, źródło ciepła w siedzibach ludzkich, wyczerpie się w lasach od siekiery.
I obliczyli, że na to potrzeba dziesięć tysięcy lat, gdyż owemi czasy biegun również miał i lato i zimę.
Ale gdy ziemia zaczęła u bieguna wystygać, począł tam działać magnetyzm — i zorza północna swem macierzyńskiem ciepłem jęła zastępować słońca. Jednym z dowodów tego faktu jest nachylanie się igły magnesowej w kierunku bieguna północnego.
Ludzie podbiegunowi powstali o dziesięć tysięcy lat przed nami, jak my poprzedziliśmy o dziesięć tysięcy lat mieszkańców wysp. I o ile my mamy niezmierną wyższość nad wyspiarzami, o tyle mieszkańcy bieguna stoją nad nami. Pierwszym ich przywilejem jest starożytność.
Drugim — jest magnetyzm. Potęga magnetyzmu rozciąga się tam na wszystko: na powietrze, rośliny, zwierzęta. Magnetyzm nadaje dziwną, niemal cudowną siłę żelazu oraz sercu ludzkiemu, które jest rywalem żelaza.
To działanie, wielce prawdopodobne — wyjaśnimy później nieco bliżej. Teraz zaś rozważmy, jak może być ukształtowany człowiek podbiegunowy.
Jest on bezbarwny.
Twarzy jego nie oświeca palące słońce — cera jego więc jest biała, jak alabaster. Rysy jego są niezmiernie delikatne. Włosy od wielkiej ilości barwnika żelaza, zawartego w ich rurkach, są prawie stalowoczarne, z połyskiem niebieskawym. Takież są brwi oraz oczy. Wzrostu jest niewielkiego, ale smukły i giętki; ma wielką, choć dyskretną, siłę. Żywi się wyłącznie roślinami; korzysta jedynie z mleka niektórych zwierząt. Magnetyzm budzi w nim obrzydzenie do mięsa. Wskutek tego mięśnie ma sprężyste. Umysł wesoły. Nie zna choroby.
Język jego jest doskonalszy, niż nasze języki. Na tak znacznej przestrzeni ziemi musiało się naturalnie wytworzyć kilka języków, ale w każdym z nich są pewne tony specyficzne, łatwo uchwytne, zapomocą których ludzie tamtejsi porozumiewają się tak, jak śpiewające ptaki.
Suknie ich są lżejsze od naszych; sukna, futer im nie trzeba, gdyż niema u nich zmiany pór roku. Niema także u nich mody. Bo i poco? O tem jeszcze pomówimy.
Planetą na ich niebie jest ziemia; poczciwa niestrudzona, kochająca na wzór dobrej matki — ziemia staje się dla nich prawdziwem słońcem. Zorza północna, która stale rozświeca ich niebo, ogrzewa powietrze — a magnetyzm ziemi użyźnia ich glebę.
Kiedy my ciągle jeszcze się błąkamy i krążymy poomacku — oni zaszli w dziedzinie wiedzy znacznie dalej od nas. Przedewszystkiem wiedzą oni, że magnetyzm ziemi jest to jedyna jej potęga własna i niepożyta, zapomocą której wszystko można uczynić.
My już pewne wiadomości o tem posiadamy: wiemy, że gdy puścić w powietrze latawca, przez którego ogon przeprowadzony jest drut metalowy, z ogona tego latawca wyprowadzić można piorunki, długie na półtora metra. Tę tajemnicę znał już Benjamin-Franklin.
Mieszkańcy bieguna poszli znacznie dalej. Umieją oni ów, wszędzie obecny, magnetyzm nieba i ziemi w jeden punkt ześrodkować; umieją z niego wydobyć płomień, co zdoła głazy na szkło przetapiać, albo wprawiać w ruch maszyny, bez pomocy ognia i pary; wiedzą też, jakim sposobem w razie potrzeby używać magnetyzm za broń i pewniej trafiać, niż działami Armstronga lub racami kongrewskiemi.
Zapomocą tej swojej nauki doszli oni i do tego, że umieją się unosić nad ziemią. Odkryli tajemnicą latania po powietrzu. Tajemnica ich leży nie w balonach, ale w ruchu — jaskółka nie ma na grzbiecie balonu. Mają oni maszyny, wprawiane w ruch zapomocą elektryczności, a ruch ten wznosi ich w powietrze.
Możność latania w powietrzu i przenoszenia tą drogą ciężarów wywołuje ten rezultat, że niepotrzebne im są bite gościńce, usypiska żwiru, które wymagają niemałego trudu. Natomiast każdy kawałeczek ziemi może być użyty pod zasiew czyto gajów, ogrodów, czy pól ornych.
Dalszy wynik szybowania w powietrzu jest ten, że wszelka wojna staje się niemożliwą [1]. Mieszkańcy krainy podbiegunowej każde wojsko, najdoskonalej uzbrojone, które wtargnęłoby do ich kraju, z powietrza zmusiliby do ucieczki, zatopiłby w morzu, piorunamiby ich zmiażdżyli, a do tego wszystkiego zupełnie im nie potrzebna armja regularna. Nie znają oni sławy wojennej, ani śmierci na polu bitwy; niema tam i inwalidów, niema wdów i sierot po poległych.
I cóż stąd dalej wypływa? Oto, że niema tam ani zdobywców, ani ciemiężców. Któżby zdołał ujarzmić naród, co umie wzlatać ponad ziemię, jak orzeł skrzydlaty.
Nawet niewolnictwo bydła roboczego ustało tutaj zupełnie. Elektromagnetyzm popycha tu pługi, pomaga zwozić zboża, służy za siłę, wprawiającą w ruch zarówno w wielkiem, jak w małem; jarzmo, jako narzędzie bezpotrzebnego barbarzyństwa, zarzucono tam w zupełności.
I przeciw szkodliwym zwierzętom, również przeciw drapieżnym lasów mieszkańcom nikt tu nie posługuje się bronią. Co z nich istniało, to wytępiono, a z zewnątrz nic się tu nie wedrze. Kraj cały otacza przecież mur niedostępny — mur lodowców.
Złoczyńców, rozbójników, złodziei nikt tam także nie potrzebuje prześladować. Cóżby tam kto miał kraść i poco szkody czynić innym? Każdemu ziemia daje wszystko, co m u jest potrzebne. Każdy pracuje i żyje z tego, co sam wyrobi.
Uprawa roli nie jest, jak u nas, grą hazardowną. Zasiane ziarno wschodzi na pewno. Żniwa bywają tam dobre rok rocznie.
Tam ludzie nie występują z chorągwiami i krzyżem w precesjach, by błagać o deszcz, o słoneczne ciepło, ale dokładają tylko ręki i zdobywają sobie deszcz lub promień pogodnego słońca.
Jeśli im potrzeba deszczu, wówczas zapomocą przewodnich drutów zwracają magnetyzm ziemi ku morzom i jeziorom i wyprowadzają z nich obłoki; następnie sprawiają elektryczne starcie wzajemne obłoków tam, gdzie tylko zachodzi tego potrzeba, i tym sposobem odwilża się spiekłą ziemię. Jeśli zaś wegetacji silniejszego potrzeba ciepła, wtedy zwraca się znów elektromagnetyzm do ogniska, znagla go się do silniejszego promienjowania, a wówczas odlegli mieszkance ziemi widzą naraz wyżej wgórę strzelające światło północnej zorzy i pytają się, zdumieni: — „Co to może znaczyć?…” — Co to znaczy?… oto, że w państwie północnego bieguna teraz właśnie zabierają się do żniw lub do winobrania.
Tak samo wytwarzają sobie noc, gdy roślinom potrzebny jest spoczynek. Wywołana z jezior mgła zasłania światło niebieskie i ziemia zasypia.
A że wszystko to kraj cały naraz wykonywać musi, panuje tam przeto zupełna zgodność. Tam niema zawiści narodowych stronnictw, tam niema sporów granicznych, niema walki lewicy z prawicą, ale panuje wspólne wszystkim uczucie: patrjotyzm.
Tam niema rang wysokich, niema prerogatyw urodzenia. Wszystko żyje z pracy i inteligencji. Rolnictwo jest takąż samą nauką, jak astronomja.
A rząd… O, i rząd jest tam także! I tam on zasługuje najzupełniej na tytuł „Opatrzności“. Bo też nie zajmuje się on tresowaniem swych poddanych na żołnierzy, nie wysysa z nich podatków, nie zagląda im w garnki, nie zalewa ich powodzią przepisów i regulaminów, nie zamyka ich w więzieniach i warowniach, nie formuje zapomocą szkoły ich ducha na własną modłę, zabraniając im nabożeństw, siejąc wśród nich niezgody i szukając zasługi w denuncjacjach, turmach, bazgraninach, nie utrzymuje w szachu synów jednego ludu zapomocą drugiego, nie wydaje rozkazów, kiedy należy pracować, a kiedy odpoczywać, kiedy wolno się cieszyć, a kiedy smucić. Nie, tam rząd nie zajmuje się podobnemi rzeczami, tylko w swej ręce trzyma obserwacje meteorologiczne całej części świata. Stara się wiedzieć o każdem zjawisku powietrznem i magnetycznem; pilne zwraca baczenie na każdy podnoszący się wiatr i zawiadamia o razultacie swych spostrzeżeń całe państwo. Jego zamki to nie fortece, lecz obserwatorja; nie opiera się on na religji państwowej, ale na wiedzy. Rząd ten pozostawił sobie w rękach tylko badanie, udoskonalenie wynalazków, zużytkowanie spostrzeżeń wogóle i szybkie ich rozprzestrzenianie. Praca to niemała i tego tylko domaga się po swym rządzie ludność krainy podbiegunowej.
Skoro wszakże rząd żadnych nie pobiera podatków, z czegóż utrzymać może cały organizm państwowy, z czego opłaca swych uczonych, którzy przecież nie mogą chodzić za pługiem; skąd może ponosić koszty olbrzymich aparatów całej tej meteorologicznej sieci doświadczeń, wynalazków, zakładów wychowawczych, akademij. Rzecz prosta: rząd zajmuje się handlem. Jego własnością są środki komunikacyjne, zapomocą których produkty z jednego końca tej części świata w drugi się przenoszą. Handel jest w usługach państwa. I poza obrębem pasa magnetycznego, rządy znają ten proceder, (patrz monopol tabaczny), z tą jednak różnicą, że rząd magnetycznego państwa nie zakupuje wyrosłego na polu Piotra tytoniu za dziesięć guldenów poto, by go temuż samemu Piotrowi sprzedać potem za sto — ale produkt dany sprzedaje tam, gdzie go niema zupełnie i zarabia przytem tyle, że nigdy nie popada w deficyt. Oprócz tego, własnością państwa są wszystkie fabryki, kopalnie, wszystkie słowem zakłady, wymagające skoncentrowanej siły; z tego żyje państwo i bogaci się, jak nasi Rotszyldowie, choć nie pobiera listy cywilnej. Tu więc niema giełdowego szachrajstwa, niema bankrutów, niema miljonerów, których zbyteczny kapitał narażałby na szwank ludzką cnotę, czyniąc ją towarem, wytwarzając w kobietach marnotrawstwo, w mężczyznach żądzę; ale też niema i żebraków. Miljonerem jest tu tylko państwo, a biednymi tylko ministrowie.
A jakże wyglądają ich domy? Czy oni wogóle budują domy?
O, i jakie jeszcze! Nasza architektura wydawałaby się tam śmieszną. My zwozimy najrozmaitsze materjały, spędzamy setki rękodzielników, łatamy z drzewa, kamieni, żelaza, piasku, szkła domy, w których koniec końców mamy szeregi ciemnych pokoi, gdzie wiatr przewiewa, a gdy dom taki stoi sto lat, zwie się już niezmiernie starym. W magnetycznem państwie rzecz się ma zgoła inaczej; tamtejsze budowle są całkiem odmienne. Żwiru tam jest wiele, bo go nie używają do budowy dróg; wybrzeża jezior i mórz dostarczają obficie sody. Dlatego też szkło jest tu najpospolitszą rzeczą. Pod wpływem ognia elektro-magnetycznego żwir i soda stapiają się w masę szklaną, a z tej w przeciągu dwóch godzin robi się dom. Jak… Któż z nas w dzieciństwie nie bawił się słomką i mydlinami. Kładliśmy słomkę w mydliny i dmuchali w nią, a wtedy wznosiła się wnet grupa różnobarwnych baniek z pośrodku płynu, baniek, trzymających się spójnie, a w pośrodku bywała zawsze największa. Mieszkańcy podbiegunowi robią coś podobnego; wprowadzają wielki aparat, przypominający nasze miechy w płynną masę szkła, i wprędce wznosi się dom, o okrągłych szklanych ścianach, szklanym dachu, z okrągłemi wkoło pokoikami i wielką, w pośrodku kopułą, prawdopodobnie jadalną salą całej rodziny. I cały dom już stoi gotów; dość budującym z jednego pokoiku do drugiego powycinać drzwi. W takim domu zaraz zamieszkać można, bo ściany nie są w nim wilgotne, nie ulegają pożarom i trwają wieki. Oprócz tego, tą jeszcze dla mieszkańców magnetycznego państwa mają zaletą, że szkło, jako izolator, chroni ich nerwy od drażniącego wpływu magnetyzmu zewnętrznego.
Taką jest budowa na wsi, jakkolwiek ściśle rzecz biorąc, o wsiach tu nie może być mowy, bo nigdzie niema dróg, ni ścieżek; każdy dom stoi odosobniony, otoczony ogrodem, jak u nas wille.
Zato budowle stolicy są kolosalne. I tu szkło jest przeważnie materjałem architektonicznym; ponieważ elektryczne maszyny fabryk i obserwatorjów muszą być zabezpieczone od wpływu zewnętrznej elektryczności, olbrzymie przeto ściany budowli powleczone są glazurą z lawy.
Pośrodku stolicy stoi olbrzymi, okrągły budynek, o dwustu wieżach, to dworzec komunikacji elektrycznej; te wieże są to przystanie dla przybywających i wyruszających w świat balonów, które, po sto niekiedy razem połączone, gromadnie, jak stada olbrzymich dzikich gęsi, puszczają się w dalekie drogi poprzez powietrze, które nie jest tak kapryśne i pełne niebezpieczeństw, jak ocean. Strefa podbiegunowa nie zna burz; tam nie wieje muson, tam nie znany jest tornado, tam spieka słoneczna nie sprowadza burz gradowych ani nadmiar elektryczności w powietrzu — trąb powietrznych; tu mrozy lodowej północy nie sprowadzają z sobą burany, ni z żaru pustyń afrykańskich nie wznosi się samum; ład panuje tu w powietrzu, a wiedza ludzka reguluje wichry. W innych miejscach wysokie wieżyce wznoszą się w niebo: to obserwatorja. Na wielkich placach znajdują się olbrzymie szklane dachy, spoczywające na tysiącach bazaltowych kolumn. Są to bazary, magazyny, istne arcydzieła tytanicznej budowy. Szklane kopuły całego olbrzymiego miasta połyskują czarodziejskiemi barwami, w tęczowych promieniach wiekuistej zorzy borealnej.
A z jakichże materjałów są suknie mieszkańców północnego bieguna?… i te również zastosowane są do klimatu. Tam wszyscy, mężczyźni i kobiety, ubierają się w jedwabie. Każde drzewo ma tu osobny swój gatunek gąsienic, które przędzą inny rodzaj jedwabiu: cienkie, grube, najrozmaitszych kolorów; a jedwab działa uspakajająco na nerwy, podrażnione elektro–magnetyzmem. Jest on tam tak powszechny i w takiej obfitości, że zastępuje wszystko inne, do czego u nas używa się lnu, konopi, owczej wełny i bawełny, papier nawet zastępuje się tu jedwabiem.
A więc tam piszą również i drukują?… O tak! piszą i drukują. Ale nie tak, jak u nas, gdzie rzecz, napisaną przez jednego, dziesięciu innych składa pojedyńczemi literami; oni oddawna już wyszli z tych powijaków, umieją wprost z pisanego oddrukowywać.
A więc muszą mieć i poetów, i dramaturgów, co tworzą sztuki sceniczne, mają przedstawienia teatralne. O, i tych im nie brak! ale tu aktorzy są poetami zarazem; tam śmiesznemby się wydało, co u nas jest powszedniem, że sztukę, napisaną przez jednego, dziesiątki innych, wyuczywszy się takstu napamięć, odgrywa przy pomocy suflera. Tam dyrektor opowiada aktorom treść sztuki, rozdziela między artystów role, a forma dramatu, poezja, powstaje w oczach widza, nie z ust suflera, ale z twórczego natchnienia artysty. Tam nawet na sejmach nikt nie miewa mów wyuczonych.
A może są i śpiewakami?… I jakimi jeszcze! Głos ich obejmuje skalę półtrzeciej oktawy, jest metaliczny i dźwięczny. Nigdy z nich żaden nie miewa chrypki. Pieśni ich pełne są uczucia, słuch nigdy nie myli, a śpiewak jest zarazem kompozytorem, któremu namiętność, wrząca w piersi, a nie nuty, dyktuje melodję. Szklane ich instrumenta dziwny jakiś, nadziemski czar nadają tamtejszej muzyce.
A jakże musieli nas wyprzedzić w wiedzy wszechświata! Podczas gdy nasze huty, przy bezsilnym ogniu, nie mogą nawet dać nam refraktora, któryby księżyc, oddalony przecież tylko o pięćdziesiąt tysięcy mil, zbliżył tyle, by na nim można było rozpoznawać przedmioty wielkości człowieka — oni, zapomocą ognia elektrycznego, który może się potęgować do nieskończoności, stworzyli olbrzymie zwierciadło powiększające, w którem Syrjusz wydaje się tak wielki, jak u nas słońce w południe, a mgławice zmieniają się w nowe systemy słoneczne. Zapomocą tych olbrzymich zwierciadeł powiększających widzą oni bliższe nas planety, zaludnione takimiż samymi ludźmi, takiemiż samemi polami pokryte, jak nasze pola, oni, co życie, poczęte tutaj, widzą predłużonem na sąsiednich planetach, wedle miary zasług i stopnia doskonałości. — Tacy ludzie czyż potrzebują hierarchji kościelnej, czyż potrzebują księdza, coby im mówił o nieśmiertelności?…
Oni nie „wierzą“ w istność Boga, w śmiertelność, w zagrobowe życie; oni „wiedzą“, że wszystko to istnieje.
Potrzebaż tam więc zachęcać ludzi do cnoty, pilności, wierności, dobroci?
— Nie! U bieguna północnego niema duchowieństwa.
Sama już ziemia ułatwia im pozyskanie nieba.
Wpływ magnetyzmu nietylko rozciąga swą cudowną moc na ziemię i niebo, ale na wszystko, co się między niemi znajduje. I serce ludzkie również jest nią przeniknione.
Rozgrzany światłem północnej zorzy, człowiek miłuje prawdę, jest szczerym i dotrzymuje danego słowa; wesołość nie jest u niego wynikiem odurzenia, namiętność jego jest płomieniem czystym, wolnym od sadzy i popiołu; dumny jest ze swego honoru i strzeże go bacznie; znajduje rozkosz w pracy, cieszy się szczęściem innych, bez najmniejszej przymieszki zazdrości; smuci się ze smutnymi, czuje całą swą wartość człowieczą; czci tego, co go przerósł duchem; jest wrażliwy, nerwowy i z tego powodu otwarty; nie zna zatwardziałego gniewu, ma skłonność do żartów, umysł rzutki, jasny; nie mści się doznanej obelgi. U północnego bieguna nikt się nie pojedynkuje.
Nareszcie miłość jest tam prawdziwa. Jeśli spotkają się dwa duchy, dwa serca, nie rozstają się już nigdy i nic ich nie rozłącza, prócz śmierci. Taką jest miłość u bieguna północnego.
Tam niema ani niewierności, ani modnych dramatów, których tematem zdrada. Nikt tam nie pragnie dla innych być pięknym, tylko dla przedmiotu swej miłości.
To też ludzie podbiegunowi żyją niesłychanie długo, bo długo są szczęśliwi. Choroby, epidemje nie czynią wśród nich spustoszenia. Tam ziemia nie może być chora, jak u nas podczas cholery, ani powietrze nie bywa zaraźliwem, jak u nas, gdy tyfus panuje; niema tam zaziębień, bo niema też nagłych zmian powietrza; ludzie umierają tylko z osłabienia, spowodowanego wiekiem. Tym samym przywilejem cieszą się i zwierzęta i ptactwo: nie chorują nigdy, umierają zaś wówczas dopiero, gdy już nadszedł kres ich życia. Rejestr chorób zwiększyli ludzie naszego świata przez własną swą winę i, coraz to dłuższy, przechodzi on na potomków dziedzicznie.
A więc tam niema i lekarzy.
Starość zaś również tam nie jest taką, jak u nas; namiętności, nędza, boleści, choroby, wybryki, nadużycia są tam rzeczą nieznaną: stąd twarze nie bywają tak poorane, włosy tak wyblakłe, jak u nas. Życie gaśnie tam, jak lampa, gdy w niej zabrakło oleju.
Ale gdy ludzie żyją tak długo, gdy ni zarazy, ni wojny nie zmniejszają ich liczby, czyż nie jest ich za wiele w odgraniczonej przestrzeni?
Tu należy nam wziąć pod uwagę, że rodzaj szlachetny nie bywa nigdy zbyt płodny; następnie, że owa część świata stopniowo się rozprzestrzenia.
W miarę, jak chłodnieje skorupa ziemi, wzrasta promieniowanie magnetyzmu, a od tego promieniowania topnieje coraz więcej ów pas lodowców, co biegun otacza.
Ciepłe morze podbiegunowe podmywa jego brzegi, a ciepła ta fala wdziera się coraz to dalej, pozostawiając poza sobą ląd coraz większy, który wnet okrywa się roślinnością i zaludnia.
A ten pas lodowców, wciąż naprzód popychany, zbliża się coraz to więcej do stref znanego świata i coraz bardziej je naciska. Nasz grunt zapada się coraz głąbiej. Azja Środkowa dziś już znacznie niżej leży od powierzchni oceanu Spokojnego, tylko strome jej brzegi bronią jej jeszcze od zalania i obliczono już, że za dziesięć tysięcy lat ostatnie góry Francji wznosić się będą, jako wyspy, z głębi morza Śródziemnego. Niedoskonały rodzaj ludzki, co znany dziś świat zaludnia, coraz bardziej party w strefy gorące, tam będzie się skupiał i cisnął i gdy wówczas staczać pocznie boje o ostatniej ziemi kawałek, sam się wzajem wytępi.
Franklin, Kane, Makintosh, Kennedy i inni śmiali żeglarze, co wypłynęli poto, by przez lodowce przedrzeć się do przeczuwanego nowego świata, obrachowali, że ten podwójny pas lodowy zczasem tak nas ściśnie i wyprze z powierzchni ziemi, jak niegdyś inna jakaś katastrofa wyparła świat mamutów. My zaś nie możemy przedrzeć się przez pas lodowców i wkroczyć do państwa magnetycznego.
Czy tamci mieszkańcy wiedzą co o nas?
Zdaje się, że wiedzą.
Jakże jednak mogą o tem wiedzieć, skoro nigdy nikt z nich nie był u nas.
Znowu przez elektro–magnetyzm.
Gdyby przed pięćdziesięciu laty ktoś był powiedział, że przyjdzie czas, w którym mowę tronową, o dwunastej w południe wypowiedzianą w Londynie, tegoż samego dnia o drugiej w południe, słowo w słowo, czytać będą w Peszcie, Petersburgu, Konstantynopolu, a tegoż samego dnia jeszcze z tamtej strony oceanu, w Ameryce, temu powiedzianoby: — „Szaleniec z ciebie!“
A gdyby ktoś przed trzydziestu laty był powiedział, że wynalezionym zostanie aparat, w który, gdy się włoży arcydzieło Benevenuta Celini, owoc jego półrocznej pracy, po chwili wyjmuje się kopję, tak podobną do oryginału, że z trudnością przyjdzie je od siebie odróżnić, to poprostu powiedzianoby mu: — „Bredzisz!“
A jednak to wszystko dziś już istnieje. Elektro–magnetyzm dokonywa cudów.
Nie miałżeby ten elektro-magnetyzm równie potężnego wywierać wpływu na mózg ludzki, jak go wywierają miedź i cynk… Czyż w mózgu, przejętym jego siłą, nie może zabłysnąć nagle samowiedza istnienia innej części świata? Czy nie może on wywoływać na nim galwanoplastycznego jej odbicia?
— „Szaleniec z ciebie!“ — zawołają jedni. — „Bredzisz!“ — powiedzą drudzy. Wołajcie tak, wołajcie, panowie i panie!
Skoro więc nasi pokrewni wyższego rodzaju znają nas tak dobrze, dlaczegóż do nas nie zejdą? Im przecież nie jest przeszkodą pas lodowców, boć oni umieją wzlatywać w powietrze. Czemuż więc nie zlecą do nas, czemu nas nie podbiją pod swe panowanie?…
Bo my im się nanic przydać nie możemy.
Cóż oni poczęliby z nami? Co robiliby z naszą krwią zatrutą, w której tkwi posiew wszystkich chorób, co z naszemi spaczonemi pojęciami, z naszą wstrętną nienawiścią rasową, co robiliby z chciwą żądzą złota, z naszą egoistyczną miłością, naszą śmieszną pychą, naszą szaloną modą, z fanatyzmem naszych religij, z wieżą Babel naszych różnorodnych języków, z miljonami uprzywilejowanych morderców, z naszemi ludami, które stoją wiecznie pod bronią, z naszą nagą nędzą, z naszem rozrzutnem bogactwem, z naszym ciemnym ludem, z sanhedrynem naszych zarozumiałych uczonych, z ohydą naszych krwawych uczt, naszych ogłupiających napojów, z naszą próżną ambicją, z naszemi sporami o to, co „twoje lub moje“, z naszemi niesłusznemi prawami, z niesumiennością naszych sędziów, z naszą hulaszczą młodością i podagryczną starością, z naszem rolnictwem, co udręcza zwierzęta, i z naszą sprawiedliwością, co udręcza ludzi, z całą masą naszych więzień, szubienic, rozkoszy, nabywanych za pieniądze, pięknościami o fałszywych włosach, z armją naszych księży i doktorów, adwokatów i generałów, z naszymi dziennikarzami i ministrami, z naszymi możnowładcami i niewolnikami? To są nasze doskonałości! Cóż oniby z tem poczęli?
Naco mogliby nas zużytkować?
Jeśli wiedzą coś o nas, to niezawodnie nas żałują i spokojnie patrzą, jak los nasz się spełnia.
Do nich należy przyszłość!
Państwo bieguna północnego coraz szerzej się wzrasta, coraz się bardziej rozprzestrzenia; światło, ciepło bieguna północnego oświeca i ogrzewa coraz to większą przestrzeń; lodowe lasy z północy i południa coraz bardziej odsuwają się od biegunów, ziemia wyziębia się coraz więcej, a przeciętna temperatura lata zbliża się coraz bardziej do punktu zamarzania.
Aż wreszcie dojdzie do tego punktu. Węgiel się wyczerpuje, lasy już wytrzebiono, a żaden sztuczny ogień nie daje nam ciepła.
Ale, w miarę, jak wystygają wewnętrzne jej szychty, wzrasta siła elektro-magnetyczna ziemi, a gdy ją opuści słońce, które i tak zawsze się z ziemią obchodziło po macoszemu, wówczas zaświeci ona własnym blaskiem, złocąc dokoła niebo snopami swych promieni, otaczając ciepłą atmosferą wiecznie szczęśliwe ludy — a wtedy ludzkość zostanie „jedną owczarnią“, której przewodzić będzie „jeden pasterz” — Bóg.







  1. Tak wyobrażali sobie ludzie rezultat wynalazku balonów sterowanych — przed ich wynalazkiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.