Na bialskim zamku/Tom drugi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom drugi
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Widok placu, na którym książęce te i królewskie łowy odbywać się miały, dla tych, co puste pole nad Wisłą niedawno oglądali, musiał się czarodziejskim wydawać.
Tylko taka fantazja pańska, mająca na posługi kawał kraju, tysiące ludzi, skarbiec zamożny i wolę nawykłą, by się przed nią wszystko uginało, mogła dokonać coś podobnego.
Zwierza przygnano i przywieziono aż z lasów słuckich i bialskiej puszczy; nagie pole drzewami na ten jeden dzień zasadzono, które potem pousychać i precz rozchwytane być miały. Więcej niż na pół mili bito częstokoły i stawiono parkany.
Wśród sztucznego lasu powysypywane żwirem ulice wiły się, według obmyślanego planu dla łowów.
Prawie na środku placu wystawiony był pawilon dla króla, dworu i dostojnych gości, dosyć obszerny, by ich wygodnie mógł pomieścić. Sklecono go z desek tylko, ale ubrano tak, jak na przyjęcie najjaśniejszego pana przystało.
Budowa z kopułką u góry, dwupiętrowa, zewnątrz całe ściany miała suknem zielonym obite, wewnątrz, gdzie król miał się mieścić, takimże aksamitem ze złotymi galonami, frędzlami, sznurami i kutasami. Na piętrze podłoga wysłana marmurkami broniła od chłodu, dokoła zaś altany, dosyć szeroko, dla mających tu stać myśliwych rozłożono skóry niedźwiedzie.
Cała służba Radziwiłłowska łowiecka, w nowej barwie, zielono ze złotem poubierana, strojna, jak wojsko wyćwiczona, dobrana dla oka, miała na czele Wolskiego, na ten dzień z wielką elegancją i przepychem ubranego, z trąbką złocistą przez plecy, w kapelusiku z piórkiem na ufryzowanej głowie.
U bramy książę chorąży, z miecznikiem litewskim, z kilku Radziwiłłami, wśród których dziwnie dosyć wyglądał uczony regimentarz, czekał, aby tu przyjąć najjaśniejszego pana.
Chorąży pomimo nóg obrzękłych kazał się na koń wsadzić i miał też trąbkę przez plecy dla dawania znaków, kołpak sobolowy z kitą diamentową, delię zieloną, a spodem ubranie aksamitne majowego koloru.
Galerie dla widzów wystawione od dawna były przepełnione, tak że się obawiać musiano, czy ciężar ten utrzymają, a poza ogrodzeniem, na rzeczce, dokoła tysiące ludu cisnęło się patrzeć na to osobliwsze widowisko. Dzień, choć niezbyt jasny, sprzyjał zabawie, ani mrozu bowiem, ani wiatru wielkiego nie było.
Co miała Warszawa i okolica znakomitszego, zamożniejszego, zbiegło się tu wszystko, a i z dalszych stron napłynęło szlachty; ale mało wybranych dopuścić miano do królewskiej altany.
O godzinie naznaczonej ukazały się myśliwskie ekwipaże królewskie: król z synem po łowiecku ubrani, Brühl stary i młody, kilkunastu grafów i baronów saskich, dwór polski. Chorąży, szczęśliwy, że się tej godziny doczekał, witał — i bito z moździerzy.
Zapalony myśliwiec, król, pozdrowiwszy gospodarza, oczyma pożerał ów las, przygotowania całe, i choć miał wiadomości o wielkich księcia staraniach około tych łowów, oczom prawie wierzyć nie chciał, tak się to pięknie i wspaniale wydawało.
Twarz jego, rumiana, pełna, gdy dobrej myśli bywał, flegmatycznie się uśmiechająca z powagą pańską, dnia tego szczególniejszą jaśniała gorączką myśliwską. Na innych panów obliczach ciekawość też i humory wesołe widać było. Chorąży czuł się prawdziwym tego dnia solenizantem. Miał okazać tu całą swą magnata potęgę, dla którego nic nie było niepodobieństwem: las posadzić, dzikiego zwierza zmusić, aby służył mu do zabawy, przenieść litewską puszczę pod Warszawę. Opisywać tych łowów nie będziemy. Na dany znak wypuszczano koleją wystraszonego, wygłodzonego, oszalałego zwierza, który w początkach cofał się i iść nie chciał, potem gnany i szarpany przez psy, wpadał we wściekłość, bronił się rozpaczliwie.
Pod altaną znaleźli się jeszcze starego obyczaju i siły ludzie, którzy na niedźwiedzie z oszczepami się rzucali. Król nieustannie z podawanej mu i nabijanej broni strzelał, nie spoczywając, każdy swój trafny strzał witając śmiechem, gdy inni oklaskami i okrzykami go pozdrawiali.
Przyznać to musiał Augustowi III nawet niechętny, że strzelał doskonale, nie chybiał prawie, a był nienasycony.
Widok zwierza wprawiał go w gorączkę, a gdy się pokazały łosie i razem puszczono wygłodzone wilki, które się na nie rzucały pod samą altanę, na ludzi nie zważając — król i do łosiów, i do wilków razem strzelał, śmiał się, a podskakiwał radośnie. Spoglądał na Brühla, który i wspaniałość Radziwiłłowską, i zręczność pańską — w ekstazie admirował.
Popisywał się i nowokreowany książę kurlandzki, który mało co mniej od ojca był zręcznym, bo w tej rodzinie nie znaleźć było jednego mężczyzny nie mającego we krwi łowieckiej tej namiętności. Młody Brühl strzelał także doskonale, a z polskich panów wielu dawało strzały do zadziwienia trafne, nie wprzódy jednak, aż zwierz spod królewskiego umknął strzału.
Na przemiany chorąży, zapytując króla, czego by sobie życzył, dawał Wolskiemu znaki, niedaleko altany stojącemu, ten trąbił według umówionego hasła i zwierz przychodził na zawołanie, grubszy i mniejszy, bo oprócz łosi — niedźwiedzików, sarn, wilków i lisów mnóstwo było. Nie wyszło nic żywym spod altany i dalej od ustawionych rzędem strzelców.
Na chwilę zaledwie spocząwszy i przyjmując kielich wina starego węgierskiego, który mu podawano, król usta ocierał i gorączkowo strzelbę znowu brał do rąk, uśmiechając się, pytając chorążego: — Jest jeszcze zwierzyna?
Było jej tyle, że po pięciu godzinach nieustannego strzelania i ucierania się z nią na ostatek królowi ręce znużone opadły; chorąży zapewniał, choć pewno dla przechwałki, że jeszcze by się do czego strzelać znalazło.
Łowy ze wszech miar się powiodły — król był uradowany, wesół — pił za zdrowie chorążego, hetmana i całej rodziny Radziwiłłowskiej. Brühl prawił chorążemu komplimenta tak przesadzone, tak pochlebne, że staremu aż się policzki blade zarumieniły.
Matusewicz, usłużny, postarał się o to, aby i poezja była na tej uroczystości reprezentowaną. Rozrzucano drukowane wiersze polskie, niemieckie, francuskie i włoskie, sławiące gospodarza i ukoronowanego gościa.
Dołem altany, gdzie kosze z winem stały, a miecznik książę Karol z Pacem gospodarowali, nikt nie wyszedł trzeźwo. Spojono wszystkich do nogi. Jeden Brühl młody uszedł chroniąc się na wschodki.
Na ostatek, jak wszystko na świecie, i to polowanie się skończyło, a chorąży króla do wrót odprowadziwszy, gdy siadł do powozu, poczuł dopiero, że w głowie miał za dużo, a w nogach za mało. Szumiało górą, drętwiało dołem, znużenie było niewypowiedziane, lecz radość wszystko czyniła znośnym.
Przychodzili winszować i dziękować z kolei, sławiąc księcia, że dokazał tego, czego tylko on jeden na świecie mógł dokonać.
Uśmiechnął się chorąży.
— Prawda? hę? — mruczał — prawda? pięknie było? Ut sic! po radziwiłłowsku, panie, po naszemu! Kiedy co robić, to tak, aby ludzie o czym gadać mieli.
Zaręczano księciu, iż potomne wieki będą o tych łowach pisały, że je historia na kartach swych rylcem nieśmiertelnym wyryje.
Tryumfował też Wolski, któremu od króla piękny podarek wręczono, a chorąży go poklepał po ramieniu.
— Masz szczęście! — rzekł mu — spisałeś się! Będę ci to pamiętał!
Butrymowie, którzy przed porwaniem Zaborskich wszystko już z panią Gilles obmyślili i upewnili się, iż nic chybić nie może, nie widzieli potrzeby zaglądać do dworu na Pradze, aby na siebie oka nie zwracać. Mieli też wiele do czynienia sposobiąc się do drogi. Bohuszewicz postarał się, aby konie rozstawne były; Damazy mocnej i nie trzęsącej bryczki dobierał. Marcjan w broń się zaopatrzył. Pani Gilles, choćby im była chciała dać znać, że wszystko nie przewidzianym sposobem spełzło na niczym, nie wiedziała, gdzie szukać; rozpaczała niemal.
Wybrała się parę razy na miasto, rozpytywała, dowiadywała się, ale nikt jej o Butrymach ani o Bohuszewiczu uwiadomić nie umiał, gdzie ich szukać trzeba było.
Na galerii mieli oznaczone miejsce, na którym Zaborskie i ona znajdować się miały, a na drodze wśród tłumu czekać na nie umówili się spiskowcy. Zrozpaczona pani Gilles, rano się ubrawszy, udała się na miejsce tak wcześnie, iż Butrymów jeszcze nie zastała.
Dopiero zasiadłszy już na ławce, spostrzegła ich zajmujących stanowisko, na którym oczekiwać mieli. Poczęła tedy chustką dawać znaki; lecz że się w tej stronie niczego nie spodziewali, zobaczyć ich nie mogli. W końcu, znużona, musiała znijść z galerii i sama zbliżyć się do nich.
Zobaczywszy ją idącą, podbiegł Damazy, nie mogąc pojąć, dlaczego Faustyny przy niej nie było. Z twarzy pani Gilles czytał, że się coś stać musiało, że jakaś zaszła przeszkoda, lecz nie sądził, aby nieprzełamaną być miała. Myślał, że kaprys jaki Zaborskiej szyki im pomieszał.
— Gdzie one są! gdzie! — zawołał podbiegając niespokojny.
— Ja już trzeci dzień was szukam, gonię i dopytać nie mogę — zawołała pani Gilles — nic nie wiecie! Zdradził ktoś! Wolski przyleciał wieczorem i z rozkazu księcia, wsadziwszy je na brykę, z kozakami jak niewolnice do Białej wysłał.
Zbiegli się wszyscy słuchać wiadomości pani Gilles i patrząc po sobie — oniemieli. Damazy obie pięści podniósł w górę, jakby bić kogoś chciał.
Nie odzywał się nikt, Gilles lamentowała.
— Kiedyż się to stało?
— Trzy dni temu. Są już od dawna w Białej.
Miał tyle przytomności Marcjan, że jejmości za złą nowinę a dobre jej serce podziękował, Damazy klął i rzucał się.
Bohuszewiczowi, choć serdeczną miał dla nich sympatię, polowania jednak żal było — a Butrymom wcale się patrzeć nie chciało.
— Idźcie — rzekł im — radźcie, a ja się popatrzę, znajdziemy się u mnie, gdy zechcecie, i postanowicie, co uczynić.
— To już postanowione — rzekł Damazy uspokoiwszy się nagle — nie wiem, co Marcjan z sobą zrobi, lecz ja do Białej jadę.
— Ja też tam jadę, choćby po to, aby moje węzełki zabrać stamtąd — odezwał się podłowczy — a wolę je teraz wziąć, dopóki chorąży z Wolskim nie powrócą.
Damazy pochwycił za rękę Bohuszewicza.
— Bóg ci zapłać za dobre serce i za gotowość do pomocy. W Białej my już sobie sami radzić musimy, a ciebie ciągnąć tam sumienia bym nie miał. Nim wy tu polowanie dokończycie, bodaj nas już w Warszawie nie będzie; ani ja, ani Marcjan nie mamy co robić, a patrzeć na te komedie ich — ochoty żadnej. Bywaj zdrów.
Uścisnęli się; Bohuszewicz z głową zwieszoną miejsca poszedł szukać.
Obaj Butrymowie, ani się więcej oglądając, natychmiast do bramy się zwrócili i gdy inni się tu wpraszali i cisnęli, oni jedni szli precz, nim się huczki i trzebienie rozpoczęło.
Konie, które ich ku Krakowowi wieźć miały, zwrócono na powrót do miasta. Siedzieli w początku na bryce bracia obok siebie, słowa nie mówiąc. Marcjanowi żal było tamtego, ale pocieszać nie umiał. Damazy też, choć mu się serce ścisnęło, już myślał, co ma dalej poczynać.
Potrzeba było wracać do dawnych kryjówek, na nowo oblegać zamek, podkradać się i sposobu szukać, jakby Faustynkę wykraść. Ale w pomoc przybywał Marcjan, na którego wiele mógł rachować brat, bo ten miał przyjaciół i znajomych we dworze, po lasach i między sługami Radziwiłłowskimi.
Godzili się na to od pierwszego słowa, iż z powrotem do Białej potrzeba było pośpieszać, aby księcia i Wolskiego wyprzedzić. Marcjan chciał tylko wkraść się do pałacu hetmana, aby od którego ze znajomych dostać języka, jak długo chorąży jeszcze w Warszawie zabawić może. Lecz dopóki trwało polowanie na polu pod Ujazdowem, żywego ducha, oprócz służby, nie tylko w Radziwiłłowskim pałacu, ale po innych dworach znaleźć nie było można. Musieli więc do gospody zajechawszy czekać, ażby łowy się skończyły. Łatwo to było poznać, bo wszystka gawiedź, co się potoczyła tłumami nad Wisłę, powracać zaczęła nad wieczorem. Poszedł więc Marcjan pod pałac krążyć, czy mu się kogoś napotkać nie uda.
Na ostatek spostrzegł jednego z leśniczych, który rękę miał okaleczoną i prędzej od innych spieszył, aby mu ją dr Dubiski opatrzył. Wszyscy oni do podłowczego przywiązani byli i Butrym nie obawiał się go zaczepić.
Powitał go smutnie ranny.
— Ot, jak mnie wilczysko podrapało — rzekł obwiniętą ukazując rękę.
— Nie słyszałeś, jak długo chorąży bawić tu myśli?
— Wolski mówił dziś, że niebawem do Białej powracają — odparł leśniczy — a ludzie mówią, że nasz pan z hetmanem całują się i ściskają, przecież długo z sobą nie wytrwają. A że książę hetman ma tu jeszcze pozostać, my pewnie prędko do domu powrócim.
Tej tylko wiadomości potrzeba było Butrymowi i dobre słowo dawszy rannemu, sam do gospody pośpieszył. Na noc ciemną i chmurną nie potrzebowali się wybierać Butrymowie i zaczekali do rana.
Mając konie młode i zdrowe, nie szczędząc ich, jechali pośpieszając, a po drodze wypytywali się o bryczkę, którą kozacy przeprowadzali; powiadano im, iż młodsza z kobiet jadących, chora i zapłakana, litość we wszystkich obudzała.
Damazemu pilno było dać jej o sobie znać, iż tu jest i znowu starać się będzie, jak wprzódy, o uwolnienie jej z tego więzienia. Marcjan, który w skrzydle pałacowym miał jeszcze swoje rzeczy, których zabrania nikt mu wzbronić nie mógł, obiecywał w tym usłużyć.
Damazy pokazywać się na miasteczku jawnie nie mógł, a że o zmroku przybyli, zajechał do reformatów, gdzie pewnym był gościnnego, choćby na jedną noc, przyjęcia.
Marcjan, nie potrzebujący się taić z sobą, zaszedł do Chai, izbę sobie kazał dać, a nazajutrz rano nająwszy furmana pojechał do zamku rzeczy swoje zabierać.
Wiedziano tu już o jego przygodzie; lecz że więcej miał przyjaznych niż niechętnych, nikt mu zabierać nie bronił, co do niego należało.
Korzystając z pobytu w zamku, chciał się do sługi Zaborskich dostać, aby przez nią Faustynie oznajmić o bracie, ale tu znalazł taką straż i drzwi na klucze pozamykane, że się dobić nie mógł.
Udał się więc na pożegnanie do Szurskiej, pewien tego, iż ona Zaborskiej wspomni o nim, a może i Faustynie, której łatwo domyślić się będzie, iż on bez brata nie przyjechał, a brat nie przybył darmo.
Szurska milcząco go przyjęła i połajała nawet.
— Gagatek z acana — rzekła — nie mogłeś się to z Wolskim pogodzić? Fumów w nosie nie trzeba mieć, kto chce pański chleb jeść.
Napomknął Marcjan, że Zaborską pożegnać by chciał, ale widzieć się z nią nie mógł.
— O, teraz ich pilnują — zamruczała Szurska — a i temu wyście winni! Młokosy, co to wam w głowie? Mało na świecie kobiet?!
Uśmiechnęła się wzgardliwie.
Z niczym tedy prawie z zamku się wyniósł do Chai Marcjan.
U reformatów Damazego wprawdzie na noc przyjęto i konie w stajni pozwolono postawić, ale ojciec Remigi, dowiedziawszy się o Butrymie, kazał go do siebie zawołać.
— Cóż? acan tu znowu? Skóra ci świerzbi na grzbiecie? hę?
— Ojcze dobrodzieju!
— Synu najukochańszy — przerwał uśmiechając się gwardian — ja cię bardzo kocham, ale żebym miał dla miłości twej klasztor narazić na niełaskę kolatora i benefaktora, nie może to być: przenocuj cicho i wynoś się jutro.
Damazy się skłonił.
Gwardian dobył lampki z szafki i nalał mu ją.
— Porzuciłbyś te bałamuctwa — rzekł. — Widzę, że jeszcześ się ich nie wyrzekł. Z księciem chorążym nie wygrasz, to darmo; muru głową nie przebijesz.
A gdy Damazy nie odpowiadał nic, gwardian weselej spytał:
— Cóż tam w Warszawie? Łowy się udały?
— Nic nie wiem, ojcze gwardianie, nad to, że brat mój z racji Wolskiego służbę puścić musiał.
— Już tu o tym gadano. Chorąży zdrów?
Ruszył ramionami Damazy.
— Nie wiecie, kiedy powraca?
— Mówią, że rychło.
Parę dobrych rad udzieliwszy jeszcze Damazemu, rozstał się z nim gwardian, a Butrym, konie odprawiwszy na dawną stajnię, pojechał do brata do Chai. Nie bardzo się jakoś lękał teraz Sępika i jego gawiedzi, póki Wolskiego nie było, a tu mu oznajmiono, iż wcale obawiać się go nie potrzebował, bo Sępik, choć chromając, dobrawszy sobie ludzi skorzystał z tego, iż nań nie bardzo patrzano i do lasu drapnął. Ci, co go lepiej znali, powiadali, że skarb swój odkopawszy na Węgry z nim ruszył.
Reszta ludzi, którymi się posługiwał, Łoboda i wszyscy jego towarzysze wcale Damazemu straszni nie byli. Daleko więcej go to obchodziło, gdy się dowiedział od brata, że około Zaborskich dozór był tak pilny, że on, na zamku będąc, docisnąć się do nich nie mógł.
Nie tracąc czasu, natychmiast Butrym poszedł pod okna Faustyny, aby się jej chociaż pokazać. Znalazł okiennice wprawdzie poodmykane, ale stojąc tu z godzinę, na próżno czekał, aby się mu ukazała. Znając jej okno, ośmielił się parę razy rzucić grudką śniegu ku szybom, lecz i tym uwagi na siebie nie zwrócił.
Do mroku prawie tu przebywszy musiał wreszcie odejść, bo straż pod zamkiem wartę zaciągała. Nazajutrz niedziela była, miał więc nadzieję Butrym u fary zobaczyć Faustysię, gdyż zawsze na wotywie bywały. Wiedział, w której siadały ławce, i podniósłszy kołnierz, aby Zaborska go nie poznała, zajął niedaleko stanowisko.
Jakoż przyszła na wotywę umalowana i strojna jejmość, ale bez córki. Co to znaczyć miało, nie wiedział był Damazy, lecz stojąc blisko, usłyszał, jak Szurska, także przybywająca na mszę, zapytała Zaborską:
— A z córką coście to zrobili, że jej nie ma?
— Chore biedactwo! — odparła matka wzdychając. — W podróży tak nas pędzili po złych drogach, a bryka trzęsła, że mi się rozchorowała i nie może do siebie przyjść, w łóżku leży.
— Nic jej nie będzie — szepnęła Szurska.
Z początku Damazy chciał korzystać z tego oddalenia się matki i wkraść się do zamku, aby Faustynkę zobaczyć, ale zadzwoniono, msza święta wyszła i pobożny chłopiec nie śmiał jej opuścić, mając to za grzech. Modlił się też gorąco, aby mu Bóg dopomógł.
Tą chorobą dziewczęcia zasmucony, tegoż dnia Damazy udał się do swojego przyjaciela leśniczego, u którego się ukrywał, niedaleko od miasta, wśród puszczy, aby tam sobie znowu zapewnić przytułek, dopókiby nie obmyślił ucieczki, do której Marcjan pomagać mu obiecywał.
Ten taić się z sobą nie potrzebował i czekał jawnie na powrót chorążego, w którego kasie miał jeszcze do odebrania zaległość. A że w karczmie życie wiele kosztowało i niespokojne było, wyniósł się do mieszczanina Zahajki, do dworu przy ulicy, która szła koło Akademii na Wolę.
Zahajko dawno mu był przyjazny i chętnie mu izbę dużą odstąpił, do której Marcjan z rzeczami swymi się wprowadził.
Z Warszawy przybyli ludzie i fury opróżnione, pouwalniani ludzie przybywać zaczęli, oznajmiając o prędkim księcia powrocie.
Przyjechał i Dederko, którego Butrym znał, nie będąc z nim nazbyt poufałym, ale czując w nim nieprzyjaciela Wolskiego. Nie wydawał się on z jawną niechęcią przeciw człowiekowi niebezpiecznemu, ale też i wstrzymać się nie mógł, by z niego nie drwił i na niego nie sarkał.
Butrym poszedł do niego nazajutrz na zamek i zastał go odpoczywającego po warszawskich trudach, na tapczanie wyciągniętego, z fajką w ustach.
— Butrym! Pan Jezus przy dziecięciu! — zawołał zrywając się Dederko. — Jak to? ważysz się waćpan pokazywać na dworze naszym, majestat Wolskiego obraziwszy?!
— Jużeśmy z sobą skończyli — odparł Butrym spokojnie. — On do mnie strzelił, a jam na niego plunął, zatem kwita byka za indyka. Tymczasem mam w kasie książęcej kilkaset złotych, no — chorążego chcę pożegnać, a za służbę mu podziękować.
— I nie boisz się? — odparł Dederko.
— A czegóż bym się miał lękać? Pokrzywdzono mnie, więcej się nie spodziewam.
Dederko nań popatrzał.
— Czyń, jak uważasz lepiej — rzekł — tylko cię przestrzec muszę, że chorąży powraca z Warszawy zły i nieukontentowany, gniewny i kwaśny jak nigdy.
— Co? polowanie się nie udało?
— Jako żywo! doskonale poszło, bo niewiele miał Wolski do czynienia, gdyście wy niemal wszystko zrobili za niego.
Podkoniuszy się trochę zatrzymał, jakby ważył, czy mówić, czy milczeć. Znał jednak Butryma, że go nie zdradzi.
— Nie wiem — ciągnął po chwili — czy książę po polowaniu spodziewał się jakich łask nadzwyczajnych i na tym się zawiódł, czy go w oczy biło, że brat hetman zawsze przed nim szedł przodem — dosyć, że co by miał ze dworem być lepiej niż dawniej, na Brühla i na króla się krzywi mocno. Drudzy powiadają, że... ale to temu wierzyć trudno, skłania się do Familii i Czartoryskich i gotów podać im rękę.
— Temu mi się wierzyć nie chce — przerwał śmiejąc się Butrym. — Ale kiedyż książę powraca?
— Lada dzień go oczekujemy — odparł Dederko.
— A nie bylibyście łaskawi o mnie mu słówko napomknąć, że mu się chcę pokłonić? — pytał Marcjan.
— Ja? przeżegnaj się, człowiecze — rozśmiał się koniuszy — albom to ja faworyt i ucho jego mam? albo to moje słowo u niego co warte? Chyba chcecie, abym przez Wolskiego to uczynił...
— Ja z Wolskim nic mieć nie mogę do czynienia.
— Ja zaś sam, biedaczysko, nic dla ciebie zrobić nie potrafię, choćbym i chciał — dodał Dederko. — A gdybym na twym miejscu był — o te kilkaset złotych w kasie nie upominając się, Wolskiemu na oczy nie ukazując, jechałbym stąd jak najdalej.
Ruszył ramionami Butrym nie będąc tak bardzo lękliwym. Powrócił do domu Zahajki i czekał. W kilka dni rozeszła się wieść po miasteczku, że chorąży powrócił. Poznać też było łatwo na zamku, iż dwór w nim gościł, bo się zaraz zaludniło, ożywiło, czujniej zaczęto bram pilnować i ruch powstał większy posłańców, gości, przyjeżdżających i odprawionych klientów.
Wiedzieliśmy wszyscy, iż książę, choć się z tym nie wydawał i o polowaniu a łaskach królewskich mówił rad — przybył na duchu uciśnięty, a choć go hetman przyjmował w Warszawie, do brata zażalony, zazdrosny o niego. Wnioski z tego czyniono różne.
Wolski natomiast z większą jeszcze niż dawniej butą i pewnością siebie powracał, bo i król go znał teraz, i z ludźmi wielu znajomości porobił pożyteczne, i chorąży miał dlań pewną wdzięczność za polowanie. A po kryjomu hetman go sobie przez Ponikwickiego i innych zyskał, obietnice mu jakieś uczynił wielkie. Przyszłość miał zapewnioną.
Z chorążym zaś choć trudne bywały do przebycia chwile, choć go łajał i pędzał, słuchał i bez niego się obejść nie mógł.
W Białej więc czuł się Wolski niemal najznaczniejszą figurą i kiedy księżna chorążyna, której się do niego mieszać nie było wolno, chciała coś na mężu wyrobić, używała biedna tego środka, iż przystojną a roztropną pannę Obińską, ze swego fraucymeru, posyłała do łowczego z prezentem, aby przez niego wytargować na mężu, co jej było potrzeba.
Wolski, zaledwie się znowu znalazł tu na swych śmieciach, wnet dawną władzę pochwycił — ludzi swych pozwoływał, dowiedział się o wszystkim, czego potrzebował. Doniesiono mu i to, że Sępik zbiegł, ale o tym milczeć kazał, aby książę się nie dowiedział.
„Ma pan słuszność — rzekł w duchu — iż kogo raz do lochu zamknie, już go na świat nie wypuszcza. Komu tu już wierzyć, kiedy ten, co się na nogach nie mógł utrzymać...“
Tak samo zaraz wiedział Wolski, iż Faustysia była chora, że dwaj Butrymowie zjawili się w Białej, jeden z nich gdzieś znikł, a drugi u Zahajki mieszkał i zdawał się czekać na przybycie chorążego.
— Aha! Będzie on go widział! — zamruczał Wolski sam do siebie.
Dopuścić go do chorążego nie myślał wcale, ale gwałtu na nim dokonać — wahał się. Znali go ludzie, wrzasku by było nadto, a Marcjan też zuchwały i silny był, mógł się porwać — i za strzał strzałem odwetować.
Zapobiegając temu, aby się na zamku nie stawił Butrym, łowczy księciu sam przedstawił, aby zaległą pensję kazać mu wypłacić, a z miasteczka go wydalić.
— On tu z bratem będzie intrygował około Zaborskiej — rzekł — lepiej, żeby go tu nie było.
Na wszystko to przystał chorąży.
Natychmiast po powrocie z Warszawy, smutnym się czując, a w towarzystwie żony nie mogąc się rozweselić, chciał książę wieczorem odwiedzić Zaborskie i posłał hajduka z oznajmieniem o tym; ale Sawery przyniósł wiadomość, iż Faustyna leży w łóżku chora.
Zląkł się bardzo chorąży i wołać kazał Wolskiego, łajać go, że mu o tym nie oznajmił, przykazując, aby doktor Dubiski poszedł radzić i zdał raport z tego, jak znajdzie Zaborską.
Doktor, uczony, nauką i praktyką zajęty, był jednym z tych ludzi, którzy odosobnieni stoją i do niczego się mieszać nie chcą, aby do niczego zamieszani i wciągnięci nie byli. Na dworze książęcym, czując się też pewną potęgą, Dubiski pilnował powołania, a z ludźmi obchodził się jako z subiektami mniej więcej eksperymentów dostarczającymi.
Wszyscy mu tu byli obojętni, a stosunków odgadywać nie chciał ani badać. Kto nie był chory, na tego Dubiski nie patrzał. Szanowano go i oszczędzano, bo dawał dowody nauki swej i przenikliwości.
Proszony, aby poszedł do Zaborskiej, udał się tam natychmiast. Znalazł Faustysię w łóżku z trochą gorączki, roznerwowaną bardzo, spłakaną, bez żadnej choroby wyraźnej, która by się oznaczyć i nazwać dała, ale w stanie, który przystęp wszystkim chorobom ułatwia. Nakazał spokój — jak gdyby go kiedy można nakazać — i jakieś nic nie znaczące paliatywa. Matce powiedział wychodząc, aby córki niczym nie drażniła.
Na zapytanie chorążego odpowiedział poważnie, iż chora potrzebuje wypoczynku, troskliwej opieki, ale niebezpieczeństwa nie ma żadnego.
— Zdaje się, mości książę — dodał — z tego, co mi matka opowiadała, że ostatnia nagła podróż z Warszawy, po nocach, pośpieszna, w której nie oszczędzano kobiet, jest choroby przyczyną. Musiano się z nimi obchodzić nieoględnie.
Książę, chociaż sam nakazał wywiezienie i pośpiech, winę zrzucił na Wolskiego — i wieczorem go złajał.
— Co książę słucha babskiego gadania! — odparł łowczy. — Podróż z chorobą nie ma związku, ale w Warszawie spodziewali się widzieć z Butrymem.
— Co ty mi tymi Butrymami ciągle dokuczasz! — krzyknął chorąży.
— Bo ja wiem, że poty z Zaborskimi nie będzie spokoju, póki my nie zamkniemy do ciupy dawnego jej amanta.
— Zamknijże go, niech się to skończy — zakrzyczał książę. — I żebym ja o tym nie słyszał więcej.
Codziennie posyłano Dubiskiego dowiadywać się o zdrowie panny i czy z łóżka nie wstała, gdyż chorąży coraz niecierpliwiej w odwiedziny się wybierał, a Faustynka nie wstawała.
Tymczasem Marcjanowi ze dworu dano znać, ażeby do kasy książęcej po zaległość się zgłosił, pokwitował ze wszelkich pretensyj i w trzy dni najdalej z miasteczka się wyniósł, bo go tu książę cierpieć nie chce.
Wiadomość tę odebrawszy Butrym ani nią się zmartwił, ani go ona bardzo zdziwiła. Ponieważ kilkaset złotych dla niego wiele stanowiło, począł od tego, że do kasjera z papierem poszedł i co mu należało — odebrał. Kwit, jaki mu podpisać dano, manu propria kontrasygnował. Co się tyczy wyjazdu rychłego, namyślał się, nie wiedział bowiem jeszcze, co robić z sobą, a dla samego brata nazbyt się nie chciał oddalać.
Pojechał więc do sąsiednich dóbr Sapieżyńskich szukać sobie jeżeli nie służby, to schronienia, naradziwszy się wprzódy z bratem.
Mógłby był w lasach Radziwiłłowskich, pomiędzy leśniczymi i oficjalistami mając wielu dobrze życzących, łatwo się ukrywać Marcjan, lecz nie chciał nikogo narazić na odpowiedzialność.
Trzeciego dnia gdy się Wolski kazał dowiedzieć, czy Butrym jest jeszcze u Zahajki, powiedziano mu, że wyjechał, zabrawszy całe swe mienie, nie wiadomo dokąd — ku Kodniowi i Terespolowi.
Domyślał się Wolski, iż albo u podskarbiego Flemminga, lub u Sapiehów kondycję jakąś znaleźć sobie musiał.
Nie był jednak spokojny, bo jak sam mściwym był, tak i w drugich zawsze zemsty się obawiał. Przykazał swoim ludziom, aby na zjawienie się którego z Butrymów pilne oko dawali.
Kilka tygodni upłynęło i miało się już ku wczesnej wiośnie, a na bialskim zamku żadna widoczna nie zaszła zmiana. Faustyna, przekonawszy się, iż ją choroba od natrętnych odwiedzin księcia uwalnia, wstawała czasem z rana, a kładła się pod wieczór, doktorowi zaś na wielkie uskarżała się osłabienie.
Zaborska posądzała ją o udawanie choroby, ale nie śmiała już tak zrażonej do siebie córki więcej jeszcze odstręczać gwałtowniejszym postępowaniem. Siadała tylko godzinami przy jej łóżku, nawracając ją, nakłaniając, aby dla księcia była powolniejszą. Na to Faustynka już nawet nie odpowiadała.
Stan ten jakiegoś oczekiwania nieznośnego przeciągał się długo.
Damazy prawie codziennie wkradał się do miasteczka usiłując jakimkolwiek sposobem z zamkiem nawiązać stosunek taki, aby o sobie dać Faustynie wiadomość. Pomimo największych ofiar i narażania się nie powodziło mu się. Straże były czujne, Wolski podejrzliwy, Zaborska stara na krok się nie oddalała.
Służąca, prosta dziewka ze wsi wzięta, rzadko na miasto wychodziła i lękała się przenieść najmniejszego świstka do panienki, bo wiedziała, że Wolski za najlżejsze przekroczenia w służbie zamkowej po kilkaset łóz sypać kazał. Nie było innej drogi nad tę do porozumienia się z Faustyną, gdyż od strony wałów nawet we dnie stawiano straże jawne lub ukryte.
Damazy wieczoru jednego o mało nie wpadł w ich ręce.
Przekupiona i upojona służąca na ostatek, z wielkim strachem, podjęła się kartkę zanieść panience. Udało się jej oddać niepostrzeżenie i wynieść odpowiedź, którą u Froima złożyć miała.
Zaczęły w ten sposób krążyć liściki i Butrym mógł w nich zapewnić ukochaną, że czuwa, stara się, przygotowuje, czyni, co może.
Wiosna nadchodząca, zdaniem jego, miała więcej sprzyjać zawsze projektowanej, marzonej, ale nadzwyczaj utrudnionej ucieczce. Czekano wiosny.
Faustyna tymczasem ciągle jeszcze chorą się czyniła, a doktor, domyślający się może przyczyny, choć po sobie tego poznać nie dawał, o wstawanie nie naglił, choć książę stawał się niecierpliwszym coraz.
Marcjan, w Wisznicach osiadłszy, do brata się dowiadywał ciągle, jak mógł, odwodząc go od zbyt zuchwałego porwania się. Nie zważałby może na rady jego Damazy, lecz w istocie ucieczka dotąd była niepodobieństwem.
Zapowiadano głucho wyjazd chorążego do Słucka na przyjęcie przejeżdżającego tamtędy księcia kurlandzkiego Karola. Spodziewano się, że Wolski miał mu towarzyszyć, i Butrym całe swe ufundował nadzieje na te chwile, gdy Biała znowu opustoszeje nieco, a chorąży z sobą dwór cały do Słucka pociągnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.