Na bialskim zamku/Tom drugi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom drugi
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rok cały upłynął od owych sławnych łowów Radziwiłłowskich na Ujazdowie, o których dwóch już tylko może ludzi pamiętało i mówiło — król i chorąży.
Po każdym niemal polowaniu w okolicach Warszawy, o które się Brühlowie postarali, August III z uśmieszkiem i westchnieniem zwracał się do ministra i szeptał:
— Zawsze to nie to, co Radziwiłłowskie!
Minister potwierdzał opinię najjaśniejszego pana, lecz dodawał, że nawet Radziwiłł dwa razy w życiu takich łowów sprawić nie mógł.
Książę chorąży lubił też wystąpienie to swoje przypominać i — wykazawszy, co on dla króla czynił — dawać do zrozumienia delikatnie, iż — niewdzięcznością mu się odpłacono.
Książę „Rybeńko“ piastował najwyższą na Litwie dostojność hetmana, a on był zawsze jeszcze chorążym tylko. Synowiec Karol miał już prawie równe mu miecznikostwo, jego zostawiano, zapomnianego, przy tej chorągwi, około której nic do czynienia nie było.
A książę miał się za statystę, za człowieka wielkiego wpływu i znaczenia, za zdolnego piastować najwyższe urzędy w Rzeczypospolitej.
Potwierdzał to Matusewicz, ilekroć z nim zamknąwszy się, na cztery oczy, skarżył się na tę niesprawiedliwość chorąży, przypisując intrygom hetmana Rybeńko to postponowanie siebie.
Dwa dwory, nieświeski i bialski, znowu stały jak dwa nieprzyjazne sobie obozy, chociaż wojna nie była wypowiedziana. Hetman, nieco bystrzejszego umysłu, nie widział potrzeby rozpoczynać jej, bo mu donoszono, o czym on sam miał sposobność przekonać się w Warszawie, iż chorążemu nogi brzękły — i, jak się wyrażano w Nieświeżu — niedługo pewnie miał już popasać.
Szło tylko o to, aby z popasu wyjeżdżając nie rozporządził dobrami bialskimi i Słuckiem w części na żonę, w części na innych Radziwiłłów, albo ich zbytecznymi zapisami nie obciążył.
Testament był w robocie, to nie ulegało wątpliwości. Biskup Ptolemaidy kreślił do niego koncepty różne, chciano ściągnąć Matusewicza, aby im nadał formę prawną, lecz gdy do spisywania dochodziło, myśl testamentu, ciągnąca za sobą przypomnienie śmierci, wstrzymywała obawę jakąś.
— Będzie na to czas — mówił książę.
Przychodziły nań takie godziny, że Wolskiego, którego łajał często od czci i wiary, a niekiedy się zamachnął nań, jakby miał dać policzek (czego w rzeczywistości nigdy się nie dopuścił), chorąży wtajemniczał we wszystkie arkana myśli swoich. Naówczas przyznawał mu się do klauzul różnych, które miał w testamencie pomieścić, do figlów, jakie chciał hetmanowi nimi wyrządzić, do alienacji Słucczyzny na rzecz dalszych powinowatych, wojewodziców nowogrodzkich i innych.
Wolski słuchał, naturalnie aprobując, ale kończył zawsze:
— Na co to jaśnie oświecony nasz pan i król, łaskawca i dobrodziej tymi smutnymi myślami się zabawia? Książę jeszcze hetmana przeżyje: po co się z tym testamentem śpieszyć?
Chorąży znajdował, że Wolski miał słuszność. Mówiło się discursive, a rzecz nie nagliła.
Doktor Dubiski, który ciągle na księcia patrzył i w twarzy jego śledził postępy choroby serca, dawno już zbadanej, znajdował go coraz gorzej, ale o tym nikomu mówić nie potrzebował.
Pytany, kazał się wystrzegać wszelkich silniejszych emocji, okazji, gwałtownych zmartwień, gniewu itp. Czasem przypatrywał się nogom księcia, które coraz dziwniej wyglądały, napęczniałe i martwe.
Wstrzymywał się książę od dawniej wielce mu ulubionych łowów, ale podróże, które niby polityczne cele miały, wycieczki dla pozyskania sobie przyjaciół, a na zamku przyjęcia ludzi, co się kręcili podbijając bębenka chorążemu, w istocie zaś wyzyskując go pod pozorem konszachtów politycznych — nie ustawały. Zdawało się księciu, że odgrywał jakąś ważną rolę w Rzeczypospolitej. Mówiono cicho o przechylaniu się na stronę Czartoryskich.
W tych czasach kilka wypadków wielkiej doniosłości — świadczących o tym, że się przeciwko prepotencji Radziwiłłowskiej silna wyrabiała opozycja — wielce zasmuciło księcia chorążego.
Przypisywał ten zwiastujący się upadek rodzinny księciu hetmanowi i jego nieudolnemu kierownictwu.
Potakiwali mu zausznicy.
Nogi tymczasem brzękły.
Gdy w Białej narzekano na hetmana i partię jego, w Nieświeżu, pomimo wielu innych spraw ważnych i walki z familiami, które ośmielały się występować przeciwko Radziwiłłom, pomimo tysiąca innych niepokojów, przeważała troska — zrobi książę chorąży testament, czy nie zrobi? Jakikolwiek miał on być — zawsze nie na rękę był Nieświeżowi, bo obciążyłby słucczyznę i bialskie dobra, a hetman chciał je mieć całe i niczym nie onerowane.
Im bardziej niepokojące wieści dochodziły o zdrowiu księcia chorążego, tym troska rosła większa, posyłano po Matusewicza, dowiadywano się przez innych, a choć Wolski donosił, że testamentu nie da zrobić, nie bardzo temuż wierzono.
Ten i ów miał posłannictwo niby we własnej sprawie dojechać do Białej, aby de visu przekonać się o stanie zdrowia i o usposobieniach chorążego.
Wszyscy stamtąd powracający świadczyli jednozgodnie, iż książę miał się coraz gorzej.
Choroba mu wcale nie przeszkadzała coraz więcej się rozmiłowywać w pięknej Faustysi, a czasem, gdy nogi pozwalały, przywlec się do niej wieczorem na te zaloty, które zawsze w jeden sposób zaczynały się i kończyły.
W zimie obiecywał sobie książę, iż więcej siły i rzeźwości odzyska na wiosnę, okazywało się potem, że wiosna była niegodziwa; czekano lata, lato było zbyt skwarne; wyczekiwano jesieni zbawczej — i ta zawodziła, a zimą zawsze książę czuł się gorzej.
Butrym tak cały ten rok przemęczył kryjąc się w lesie, przekradając niekiedy do Białej, listy pisząc do Faustyny, ciągle sobie obiecując, że się lepsze złożą okoliczności do ucieczki.
Przeszkodziło coś zawsze. Wolski czuwał, śledził, gonił i nawet w leśnej kryjówce trzeba się było już od niego chronić coraz gdzie indziej, bo miał takich, co i tu zachodzili, przewąchiwali, zasadzki robili.
Całą pociechą Damazego było, gdy albo Marcjan z Wisznic do niego dojechał, albo on się mógł wybrać na jaki dzień spocząć u brata.
Miało się już ku drugiej wiośnie, gdy według umowy, Marcjan, przyrzekłszy odwiedzić brata, który w chacie gajowego przemieszkiwał, już trzeci raz zmieniając schronienie, przybył nad wieczór do niej.
Chałupa stała w głuchym lesie, niewielki kawał wydartego pola i ogrodu mając dokoła. Nieczęsto się tam kto zjawiał obcy, bo oprócz krętej drożyny, która do niej wiodła, żaden gościniec większy nie przechodził w pobliżu. Chwostek, gajowy mieszkający tu, człek stary, sam jeden, ze starszą jeszcze od siebie żoną, która prawie się już z pieca nie ruszała, i chłopakiem sierotą — żył na tej pustyni od wielu lat. Damazy był tu bezpieczniejszym, a Chwostkowi też z nim nieźle się działo, bo mu i płacił, i pomagał około lasu.
Butrym Marcjan, jako podłowczy, dobrze znał Chwostka od lat wielu. Stał właśnie stary w czapce na głowie, w kurcie z różnych odpadków futer lisich i wilczych uszytej, w kurpiach na nogach, czyszcząc strzelbę długą i ciężką, odwieczną, ale przez Chwostka za największy skarb cenioną.
Strzelba ta, za którą by nikt nie dał pół tynfa, nie miała sobie równej w oczach człowieka, który, lat trzydzieści z nią chodząc, zrósł się, nawykł i na żadną w świecie by jej nie mieniał. Śrubki i sznurki nadwerężone jej zamek i łożysko wzmacniały.
Słysząc tętent konia podniósł Chwostek głowę, uśmiechnął się, czekał i strzelbę postawił, aby gościa powitać.
Zdziwił się jednak nieco, spostrzegłszy i poznawszy przybywającego Marcjana, któremu do nóg się pokłonił zbliżywszy się do konia.
— Niech będzie pochwalony! A brat mój?
— Właśnie słysząc tętent myślałem, że on powraca.
— Nie ma go?
— Pojechał do Białej, już trzeci dzień — odezwał się Chwostek — nigdy tak długo się nie bawi.
— Sam jeden?
— Sam, Pawluczka nie brał.
— Konno?
— Jak zawsze — konno.
— A kiedyż powrócić obiecywał?
— Nie mówił bo nic.
Butrym, po krótkiej tej rozmowie niespokojny trochę — z konia zsiadł.
— Dziś bo koniecznie chyba musi powrócić — dodał Chwostek — poczekajcie, tylko co go nie widać.
— Trzeci dzień! — odezwał się Marcjan. — Za długo się zabawił. Gdzież on tam nocuje? Chyba u reformatów?
Chwostek nie odpowiadał.
— Dziś koniecznie, choć nocą, a powróci — rzekł po chwili.
Marcjanowi trzeba było czekać, a pod noc na powrót się do Wisznic wybrać nie myślał nawet, bo i szkapa zmęczona była.
Chwostęk wprowadził go do chaty, sam z chłopcem zajmując się przyjęciem, do czego był przywykły, bo stara rzadko się wziąć mogła do gospodarstwa i z pieca tylko dysponowała im, co mieli robić. Wiedziała ona, co gdzie leżało, ile czego było w spiżarence i w bodniach; posyłała męża, który posłusznie szedł za jej rozkazami.
Blada twarz starej gospodyni pokazywała się czasem zza pieca, aby dojrzeć, jak ją zastępowano.
Przygotowano wieczerzę składającą się z jajecznicy i mleka, do których był chleb sczerstwiały, bo w domu go nie pieczono i z miasteczka przywozić musiano. Butrym z sobą miał flaszeczkę wódki, którą i Chwostka poczęstował, i starej się dał jej napić. Przesiedzieli do późna za stołem gwarząc, nasłuchując, ale Damazego jak nie było, tak nie było.
Marcjan niespokojnym być zaczynał.
Chwostęk też nie taił, że i jemu różne złe myśli przychodziły.
Wstali obaj nazajutrz do dnia, rozpalono ogień, aby zagrzać mleka; czekano ranek cały — na próżno.
Czwarty dzień — było się czym niepokoić.
Marcjan czuł, że coś złego się stać musiało, a zuchwalstwo Damazego, który dotąd cudem się ratował, że go nie pochwycono — czyniło to wielce prawdopodobnym. Chwostek już nie mówił tego dnia nic, zadumany był smutnie, zwieszał głowę.
Około południa radzić poczęli, co robić? Czy lepiej by było, aby się stary poszedł dowiedzieć do miasta, czy Marcjan miał jechać sam?
Chwostek ofiarował się chętnie, ale niewiele sobie ufał, bo oprócz do karczem, nie miał gdzie zajść, a pytać mu się o Butryma było trudno.
— Pojadę sam — rzekł Marcjan — ale jeżeli rozminę się z Damazym, to mu powiedz, aby tu czekał na mnie.
Ruszył tedy wprost do Białej i wieczorem zajechał nie do gospody, ale do reformatów. Wiedział, że mu o. Remigi na jedną noc nie odmówi przytułku. Gwardian, choć obu braci za zuchwalstwo łajał, choć ganił ich spiski przeciwko księciu, miał litość nad nimi — i niby o niczym wiedzieć nie chcąc, gderząc, konia pozwalał postawić i nakarmić.
— Oj! Ta młodzież! — mówił im — najstateczniejszy z nich jeszcze niewiele wart. — I paskiem groził, ale nie bił.
Marcjan od dawna już nie był w klasztorze; u furty zaraz spytał braciszka, czy brat tu nie był tymi dniami.
— Od dwóch tygodni tu nie postał — rzekł furtian.
Nie było już, chcąc nocować w klasztorze, czasu wybierać się na miasto i Marcjan pozostał w izbie gościnnej. Dano o nim znać o. Remigiemu; kazał go wezwać do siebie.
— Cóż ty tu porabiasz, panie podłowczy? — zapytał go wesoło — bo wątpię, żebyś się znowu o rekuperację dawnej funkcji miał starać?
— Niech mnie Bóg uchowa! — odparł Butrym — rad jestem, żem się stąd wyrwał.
— A! bo wy subordynacji nie lubicie — rzekł gwardian grożąc.
Milczał Marcjan zwykłej słuchając admonicji. Gwardian rozpytywać się zaczął, co w Wisznicach porabiał, potem zapytał o znajomego proboszcza, o to i owo, na ostatek:
— A brat co porabia?
— Męczy się biedaczysko — westchnął zapytany. — Ja właśnie przybyłem tu, prawdę rzekłszy, szukając go. Wyjechał już temu dni cztery do Białej, a miał nazajutrz powrócić. Nie ma go dotąd.
O. Remigi rzekł cicho:
— Ale tu go nie było; choć ja go strofuję, przecież nad zbłąkaną owcą komizerację mam. On tu przychodzi, gdy bywa w mieście, a myśmy go już dawno nie widzieli.
— Tym-ci gorzej — odparł Marcjan. — Obawę mam wielką. Zasadzali się na niego, Wolski ciągle odgrażał.
— Przecież gdyby się co stało — rzekł gwardian — w miasteczku by mowa o tym była. Nie taki to człowiek, aby się dał wziąć bez oporu, bez hałasu. Nie może to być.
— I mnie się tak zdaje, ale gdzież się podział? Co mu się stało?
Na tym skończyła się wieczorna rozmowa. Marcjan poszedł spocząć, a nazajutrz do dnia wstawszy, pieszo do Froima pobiegł. Damazy tam zwykł był odpoczywać będąc w miasteczku: tam więc na pewno języka się dostać spodziewał.
Ale pierwszym głosem starego Froima było zapytanie o Damazego:
— Co się z pańskim bratem dzieje, że go tak dawno nie widziałem?
— Ja właśnie o niego miałem was pytać! — odparł Marcjan.
— Jest może ze dwa tygodnie, jak nie było go tutaj!
— Co u licha! — krzyknął Butrym — a cóż się z nim stać mogło! Nie ma go tam, gdzie być powinien, nie ma tu; cztery dni, jak go nikt nie widział.
Froim się za głowę pochwycił.
— Nieszczęście!
Nie wchodząc już nawet do niego, Marcjan zawrócił na powrót w miasto i zaszedł do Chai; ona go zapewniała, że od bardzo dawna wcale się u niej nie pokazywał, gdyż pewnie obawiał się, aby go tu kto nie poznał, a u niej ludzi tylu było. Wskazała mu po cichu inne domy, mniej na oku będące, w których mógł go szukać.
Lecz cały ranek do południa zszedł na tej próżnej po miasteczku włóczędze. Starał się Marcjan z różnymi tutejszymi mieszkańcami rozgadać, czy o jakim wypadku nie słyszeli; nikt o niczym nie wiedział.
Wstąpił do Zahajki, nie wydając się, kogo szukał, a tu, bliżej zamku, sądząc, że wieść jakąś pochwyci. Różne rzeczy mu rozpowiadano, lecz nic takiego, co by się mogło tyczeć Damazego. Nie pozostawało mu już nic, jeno na zamek iść, ale do kogo?
Pokazywać się tam nie bardzo sobie życzył.
Szczęściem, przechodzącego ulicą zobaczył Dederkę i bez czapki wybiegł, aby się z nim rozmówić. Podkoniuszy go przywitał zimno, przypatrując mu się i dopytując, gdzie przebywał, co porabiał. Butrym musiał się wykłamać, że w Sapieżyńskich lasach ma dozór nad kniejami.
— A u was tu co słychać? — zapytał.
— Nic, po staremu wszystko, bo my też starzy — rzekł Dederko. — Chorąży siedzi w domu, gości huk zawsze, Wolski rośnie coraz, dobrze mu się dzieje. Cóż chcecie więcej? Ad maiorem Dei gloriam wszystko jako być powinno!
Popatrzyli sobie w oczy i Dederko zapytał:
— Co wy u nas porabiacie?
Bezmyślnie jakoś wymknęło się Butrymowi:
— Potrzebowałem konia pod wierzch, do objeżdżania lasów: myślałem, że go tu znajdę.
— Konia? pod wierzch? — podchwycił zbliżając się żywiej Dederko. — A to się składa, bo ja właśnie mam takiego, którego bym odstąpił z małym zarobkiem. Kupiłem go tanio.
— Od kogo? od handlarza? — spytał Marcjan.
Podkoniuszy śmiać się zaczął.
— Nie od handlarza, a przecie jakbyś trafił — rzekł. — Wepchnął mi go Wolski, który chciał się go zbyć. Myślałem, że mnie oszwabi, bo z nim w handlu ostrożnym trzeba być, ale koń dobry, nogi mocne, niestary; tylko że białonóżka, a ja pstrokacizny nie lubię.
— Tani? — zapytał Butrym, który rad końmi frymarczył.
— Niedrogi, a chcesz go widzieć? mogę pokazać — odparł Dederko — bo go nie trzymam na zamkowej stajni, ale tu, we dworku. Chodź ze mną.
Spodziewając się z dłuższej rozmowy skorzystać Butrym się dał prowadzić do dworku. Weszli w podwórze, Dederko zawołał na parobka, aby białonóżkę Wolskiego (gdyż go już tak nazwali) wyprowadził, i natychmiast ze stajni ukazał się koń, na widok którego Butrym pobladł. Poznał w nim wierzchowca, na którym Damazy zawsze jeździł. Biała noga po kolano już go dostatecznie cechowała, ale miał oprócz tego na jednym oku skazę, którą Marcjan nieraz oglądał, bo się bielma obawiano. Przystąpił do niego bliżej, z bijącym sercem, i postrzegł plamkę . Nie było wątpliwości, iż koń ten sam stał przed nim, na którym brat jego z domu wyjechał. Butrymowi dech w piersi się strzymał; potrzebował chwili dobrej czasu, nim przyszedł do siebie, nie chcąc pokazać przed Dederką, co się z nim działo.
— Skądże to Wolski wziął tego konia? — zapytał siląc się na obojętność.
— Diabli go wiedzą — odparł Dederko — on nigdy nic nie powie szczerze. Miał go z jarmarku, pono z Łomaz, przyprowadzić.
— Co za niego chcesz? — rzekł Butrym.
— Koń niczego, chodzi dobrze, niestary — począł koniuszy — gdyby nie ta noga biała, trzymałbym go, ale mam koni dosyć, a obroku mało. Jak mi dasz trzydzieści talarów, oddam.
— Skazę ma na oku — odparł Marcjan.
— Gdzie? jaką? — przyskoczył Dederko — jakżeś ty jej dopatrzył? Ja nie widziałem.
Butrymowi szło o konia jako o corpus delicti, ale przepłacać nie miał czym — nalegał na skazę. Dederko klął Wolskiego.
— Dam dwadzieścia, kiedy chcesz — odezwał się Marcjan.
Za dwadzieścia pięć targ został przybity. Butrym zadatek kładł zaraz na stół, a z pieniędzmi po konia miał przysłać; ale Dederko się oburzył i zawołał:
— Bierz konia zaraz, ja ci wierzę!
Kazał więc za sobą go prowadzić do karczmy Butrym, pożegnawszy się z koniuszym, a sam szedł przybity tak i przestraszony, że mu prowadzący konia drogę wskazywać musiał.
Jawnym dla niego było, że w tym zniknięciu Damazego Wolski rękę umoczył. Jego to była sprawa.
Co miał począć, aby się czegoś więcej dowiedzieć?
Nie mógł pojąć, aby ostrożny i śmiały Damazy, który już przez tak długi czas umiał się wywijać ze wszystkich zasadzek, wpadł łatwo i bez walki w ręce Wolskiego. Nie mógł on sam jeden mu podołać; musiał mieć pomocników, a tacy ludzie, jakimi się posługiwał pan łowczy, milczeć nie umieli. Niepodobieństwem więc było, aby się tajemnica utrzymała. Marcjan siadłszy w izbie — ze łzami w oczach, bo i zabójstwo brata mógł przypuszczać, zbierał myśli, jak miał dochodzić tej tajemnicy.
Koń wskazywał najwyraźniej, że Wolski albo był zabójstwa sprawcą, albo pochwycił Damazego i do więzienia go wtrącił. Dostać języka Butrymowi trudniej było niż komu innemu, bo się, naturalnie, zemsty po nim spodziewać musiano. Nie mogąc sam sobie poradzić, a burząc się i dręcząc daremnymi wysiłkami, porwał się w końcu z siedzenia Marcjan i pobiegł do o. Remigiego. Jemu wszystko jak na spowiedzi zwierzyć było można.
Gwardian przyjął go zrazu kwaśno.
— Jeszcze tu jesteś? — zapytał. — Bój się Boga, biedy szukasz? Siedziałbyś spokojnie w Wisznicach.
Zobaczywszy niemal zapłakane oczy Butryma, gwardian, który serce miał najlepsze, mowę zaraz odmienił. Bez porządku i ładu począł Butrym opowiadać, jak przypadkiem, a raczej łaską Bożą, na ślad trafił.
O. Remigi, mimo że chciał być chłodnym, ręce zacisnął i oczy podniósł do nieba.
— Co ja tu mam począć? — zawołał zrozpaczony Marcjan — wątpliwości nie ma, że Damazy popadł w jego ręce, ale gdzie, jak, kiedy i co się z nim stało? Jak tu dojść?
Gwardian modlił cię po cichu, bo gdy był mocno wzruszony, zawsze odmawiał krótką modlitwę, aby się uspokoić.
— Moje dziecko — rzekł smutnie — jam człowiek klasztoru, nie świata. W tych sprawach ani wiem, ani umiem radzić, bo się odwołuję do Boga sprawiedliwości, aby On sam bezsilnych wspomógł i pokierował. Pomódl się i ty. Ja nie mam na to sposobu.
— Ojcze, a gdybyś, jako kapłan, spróbował przemówić do sumienia tego człowieka — rzekł Marcjan.
— Maż ten człowiek sumienie? — wybąknął wychodząc ze swego zwykłego umiarkowania gwardian. — Wiesz lepiej ode mnie, co się na zamku dzieje i do czego on jako narzędzie służy. Rób, czym cię Bóg natchnie, a bądź ostrożnym, aby zamiast jednej, dwóch ofiar nie było.
Przeszedł się gwardian po celi, ocierając pot z czoła i wzdychając — myślał głęboko.
— Wymówiłem ci wczoraj gospodę w klasztorze — rzekł — ale wobec tego bólu i biedy twej, nie chcę, abyś w miasteczku sam się męczył i narażał. Postaw konie w naszej stajni i póki tu jesteś, nocuj u nas.
Butrym podziękował.
Nic mu do czynienia nie pozostało, tylko z dawnych swych znajomości na zamku skorzystać i starać się tych wybadać, którymi Wolski się posługiwał a najczęściej otaczał. Miał między czeladzią, szczególniej w łowiectwie, dużo ludzi sobie życzliwych; lecz potrzeba było zbliżać się do nich ostrożnie, aby oka nie zwrócić.
Na zamek iść nie mógł; postanowił więc u Chai siedzieć i wypatrywać, czy się tu kto nie zjawi z tych, co by mu usłużyć mogli. Lecz do nocy nadaremnie czatował: nikt się nie ukazał. Rachował najwięcej na niejakiego Wątróbkę, bez którego Wolski się prawie nie obchodził.
Chłopak był bardzo przystojny, lat nie więcej osiemnastu, w szczególnych jakichś faworach u łowczego, bo czasem nawet mu się zuchwale stawił, a wszystko mu uchodziło bezkarnie. Między ludźmi, dla których stosunek ten był zagadką, chodziła wieść, iż ów sierotka był własnym synem Wolskiego. Prawda czy fałsz to był, Wątróbka rysami twarzy przypominał nieco łowczego, a obchodził się z nim tak, jakby się go nie obawiał wcale.
Chłopak był łotr, rozpuszczony, napiły od rana do wieczora, napastnik, zbój, ale zręczny, odważny, nie szanujący nikogo. Wolskiemu służył, opływał we wszystko, ale go nie cierpiał; rozpowiadał nań najstraszniejsze rzeczy, obiecywał mu szubienicę i odgrażał się nawet. Wolski wszystko to od niego znosił. Razem z nim dokazywał, ludzi męczył, a gdy młodą głowę zalał i rozwydrzył się, politowania nie miał nad nikim — a potem zaraz ze swego pana urągał się i wymyślał na niego.
Kilka razy stawił się po pijanemu przy świadkach zuchwale Wolskiemu, ten mu plagami groził i sadzał go pod areszt — ale wprędce potem sam szedł uwalniać.
Ludzie obawiali się tego gołowąsa tak prawie jak jego pryncypała. Wątróbkę znał Butrym, bo dawniej nieraz nachodził go młokos wygadując na Wolskiego, a naówczas on tego słuchać nie chciał. Chłopak miał jakąś słabość do Butryma i uprzykrzał mu się ze zwierzeniami. Teraz przyszło na myśl Marcjanowi, że mógłby z nich korzystać.
Ale złapać Wątróbkę nie było łatwo. Mając pod dostatkiem wszystkiego w zamku, bo z obawy Wolskiego faworytowi jego dostarczano, co chciał, nie biegał chłopak często na miasto.
Spotkać się z nim więc mógł tylko przypadkiem, na który czekać musiał. Drugiego dnia, siedząc w oknie u Chai, zobaczył go biegnącego z przedmieścia, z jakiejś awantury, z batożkiem w ręku, poświstującego i zaczerwienionego.
Wybiegł więc naprzeciw niego.
Wątróbka, zobaczywszy Butryma kłaniającego się, stanął.
— Chodź się miodu napić! — rzekł Butrym.
Chłopak miał głupi punkt honoru, że do picia zawsze stawał, choć się już zataczał.
— Ano, zgoda! — rzekł wpadając do karczmy. — A wy tu dawno?
— Tylko com przybył — odparł Butrym.
— Żałujcie, że tu nie jesteście — zaśmiał się chłopak — u nas teraz mało że nie bezkrólewie; książę stęka na nogi, a kto mądry jak Wolski, korzysta z tego, robi, co chce. On tu pan! Chorążemu za próg wyjrzeć trudno. Wolski mu plecie, co ślina do ust przyniesie, i drze a łupi.
Śmiał się Wątróbka: — Gdybyście byli z nim dobrze żyli, bylibyście i wy, jak my, tu baraszkowali, ale u was harda dusza. Oj! ten Wolski! psia wiara!
Podano miodu. Wątróbka pił na popis — od razu, jednym łykiem, a lampką o stół bił tak, że gdyby nie grube zielone szkło, w kawałki by się rozleciała. Patrzał w oczy Butrymowi, który wąsem tylko poruszał.
— Wolskiemu się dobrze dzieje! — zamruczał.
— Takim jak on zawsze się dzieje najlepiej — przerwał chłopiec — od niego się uczyć. Z rodzonego ojca skórę by zdarł, a sam... skórka na buty!
— Ależ wy u niego w łaskach! — bąknął Marcjan.
— Ba! gdyby nie to, że on mnie czegoś musi szczędzić, dawno bym siedział pod ziemią.
Mrugnął jedną powieką przymrużoną. Butrym mu dolewał, a do gadania zachęcał.
— Cóżeście nowego w tych czasach dokazali? — zapytał — boć pewnie nie śpicie korzystając z tej swobody.
— Ba! ba! Co my dokazali, tego na wołowej skórze nie spisać — zaśmiał się Wątróbka. — Gdyby ludzie po lochach nie zdychali, nie byłoby ich już gdzie pakować.
Nagle Wątróbka, jak gdyby sobie coś przypomniał, utknął mówiąc, począł patrzeć w oczy Marcjanowi — i zasępił się. Ochota go odpadła od dalszego wywnętrzania się.
— Chorąży chory? — począł Butrym — a co będzie, broń Boże czego na niego? Skończy się to wasze panowanie.
— Albo, albo — rzekł filuternie Wątróbka. — Taki człowiek jak mój pan, psia wiara, na dwóch stołkach siedzi zawsze.
Pomimo dosyć zręcznego badania Butrym, obawiając się być zbyt natarczywym, z Wątróbki nic więcej dobyć nie mógł nad rozmaite wiadomostki pomniejsze, które do niczego nie prowadziły.
Podpoił go dobrze — chłopak się w końcu zapytał: — Będziecie wy tu długo w Białej?
Marcjan naumyślnie mu odpowiedział:
— Czekam tu na mojego brata! — I spojrzał w oczy Wątróbce, który się roześmiał osobliwszym śmiechem, potrząsł mu ręką i ze śmiechem tym przedłużonym odszedł od niego. Z tego zachowania się chłopaka wniósł Butrym, że on o losie brata jego wiedzieć musiał.
Szło o to, aby go skłonić do wygadania się; lecz choć Wątróbka na Wolskiego narzekał i wygadywał, zdradzić go — nie mógł. Do tego potrzeba było jakiejś szczególnej pobudki, zręczności i umiejętniejszego może obchodzenia się niż Butryma, któremu żal wielki serce ściskał i umysł mroczył.
Z Białej się oddalać nie chciał Marcjan, pókiby o losie brata pewności jakiej nie miał. Został więc, zbiedzony, pomiędzy klasztorem a szynkiem błądząc bezradnie.
Całą pociechą jego było: z rana mszy świętej wysłuchać, wypłakać się przy niej a nawzdychać, potem pójść do o. gwardiana i na zawsze jedno jego pytanie: — a cóż? — odpowiedzieć: — dotąd nic; wreszcie czatować na zamkowych ludzi i podsłuchiwać.
Nie byłoby go strwożyło próbować dostania się i do zamku; lecz na wypadek, gdyby Wolskiemu tam wpadł w oko, mógłby go ten sam los spotkać, co Damazego, a naówczas i tamten by przepadł.
Miał jakąś nadzieję, choć słabą, Marcjan, że brat mógł żyć jeszcze i że on go potrafi wyzwolić.
Lecz nie było się za co zaczepić.
Wątróbka raz czy dwa zjawił się znowu w mieście, zetknął z Butrymem; ale język trzymał ostrożniej za zębami i nie chciał długo z nim rozmawiać, choć go miodem kusił.
Włócząc się tak po miasteczku, jednego dnia zasłyszał Marcjan, że chorąży Wolskiego do Słucka wyprawił i że przez dni kilka w Białej go nie będzie.
Z tego czasu postanowił korzystać. Niespodziewanie puściwszy się w drogę, pieniędzy mało miał z sobą: musiał więc z pomocą Froima pożyczyć, konia kupionego dając w zastaw, bo bez grosza na zamek iść nie można było.
Wiedział o tym, że gdy Wolskiego w domu nie było, krewni i przyjaciele uwięzionych przekupywali stróżów i mogli się widzieć z nimi.
Starszego klucznika znał dawniej: postanowił wprost udać się do niego. Obwinąwszy się opończą tak, aby nie łatwo twarzy dopatrzeć można, poszedł na zamek śmiało.
Klucznik mieszkał w izbie pod wieżą, która przy samym wnijściu do lochów umyślnie dla strażnika była zbudowana. Siedziała ona na pół w ziemi, ale okno miała duże, nad nią w dziedziniec wychodzące.
Stary właśnie siedział nad garnkiem piwa, nogi pod siebie na ławę podłożywszy; Butrym drzwi otworzywszy pozdrowił go.
Na widok jego, poznawszy, kto był, Koliba się zmieszał — wstał z ławy żywo i nie mówiąc słowa, na drzwi począł wskazywać.
— Czego wy tu? Czego? Tu dla was nie ma nic — mruczał niecierpliwie. Butrym bystro mu w oczy patrzał długo, dobył pięć bitych talarów i na stole położył nie mówiąc nic. Na widok pieniędzy Koliba za włosy się pochwycił. Chciwy był i łakomy grosza — a widać było, jak go ogarniała trwoga.
Butrym długo nie nie mówił.
— Daj mi się widzieć z nim — rzekł w końcu.
— Z kim? Z kim?
— Z bratem.
Koliba ramionami ściągnął.
— Jakim? Co? Tu nie ma żadnego.
— Jest — rzekł stanowczo Butrym.
— Nie ma — zawołał Koliba, oczyma czerwonymi patrząc w niebo.
Marcjan wyciągnął rękę po pieniądze, jakby je chciał na powrót zagarnąć.
Na starym widać było walkę jakąś ciężką: sapać począł i zżymać się, rzucać. Spojrzał ku oknu, mruczał coś niewyraźnie.
Z ręką nad talarami wyciągniętą Marcjan stał wpatrując się w niego. Chciwość zdawała się w nim przemagać; rękę posunął ku stołowi, cofnął ją, jakby się sparzył.
Przeżegnał się potem machinalnie, jakby na pomoc Boga przyzywał.
— Brat? Jaki brat? Skąd wy wiecie o bracie? — zamruczał Koliba.
— Wiem — krótko odparł Butrym.
Jeszcze chwila trwała niepewności, potem stary prędko ściągnął pieniądze i ani słowa nie mówiąc wziął klucz z ławy, poszedł po latarkę i u ognia knot w niej zapalał. Butrym czekał. Skinął na niego milczący stróż i poprowadził za sobą.
Odryglował naprzód pierwsze drzwi, wpuścił wewnątrz Marcjana za sobą. Przed nimi były ceglane wschody, mokre i śliskie, którymi w głąb spuszczać się musieli. Latarka zaledwie na krok przed nimi oświecała stopnie i ściany pleśnią okryte. Powietrze coraz było cięższe do oddychania. Weszli w korytarz sklepiony, wąski, na którym gdzieniegdzie widać było z framug wyglądające drzwi kute. Cisza panowała, gdy się tu dostali, lecz pomimo cichego stąpania stróża kroki rozlegały się w podziemiu i z różnych stron głosy odzywać się zaczęły.
Dreszczem one przejmowały Butryma, bo były jakby z drugiego świata jękiem i skargą; a dziwnie różno brzmiały. Zdało mu się, że słyszał na przemianę śmiech, przekleństwa, błaganie, płacz. Kilka razy, gdy drzwi mijali, doszły go uderzenia w nie, drapanie, jakby wewnątrz ręce czyjeś rozedrzeć je chciały. Głosom tym towarzyszył brzęk głuchy kajdan.
Koliba, oswojony z tym, nie zwrócił głowy, nie dał najmniejszego znaku, żeby to doszło uszu jego. Raz tylko tam, gdzie drapanie pazurami do drzwi głośniej słyszeć się dało, stuknął w nie silniej, a hałas ustał natychmiast i Marcjan drgnął, bo mu się zdało, że tuż coś ciężkiego upadło na ziemię.
W końcu korytarza, który się kilka razy zawracał i łamał, Koliba przystąpił do drzwi, na których stał znak jakiś kredą namazany. Przybliżył latarkę do otworu klucza, pokręcił i zwolna wnijście otworzył. Kilka wschodów wiodło do głębi. Stróż na ostatnim zatrzymał się, usiadł, ręce na kolanach sparł, a głowę objął kościstymi palcami, latarkę oddawszy Butrymowi.
Ująwszy ją, niepewnymi kroki, po zgniłej słomie, jakichś okruchach i obłamach skorup Butrym począł iść szukając Damazego. Dojrzeć go nie mógł. W rogu izby, na garści słomy, ujrzał nareszcie zwiniętego w kłąb i, jak się zdawało, uśpionego brata.
Ukląkł przy nim obejmując go rękami. Nagle z chorobliwego snu rozbudzony, Damazy porwał się z rozpaczliwym ruchem, jak gdyby bronić się zamierzał, i dopiero przy słabym świetle latarki poznawszy twarz brata rzucił mu się na szyję.
Marcjan przypatrując się dostrzegł, że głowę miał poranioną i część twarzy krwią przyschłą okrytą. Ręce też podrapane były i pocięte, odzież podarta.
Kilka dni o chlebie i wodzie, z ranami, w podziemiu takim, z rozpaczą w sercu, mniej silnego człowieka niezawodnie by o śmierć przyprawiły. Damazy żył, choć czuć od niego było gorączkę w oddechu, i oczy miał zdziczałe bólem, a na ustach zeschłą pianę, którą wycisnęła boleść.
Dwaj bracia długo przemówić nie mogli. Damazy nie pojmował, jak Marcjan do niego się dostał.
— Na Boga! — zawołał przybyły — na Boga, nie poddawaj się rozpaczy! Widzisz, że się dostałem do ciebie; zrobię, co tylko jest w mocy ludzkiej, aby cię wyzwolić. Ale utrzymaj w sobie życie. Stróża przekupię, aby ci dał strawę inną.
— Cóż ty możesz? — wyjąknął Damazy. — Nim mnie oswobodzisz, oni tu zabiją. Nikt nawet jęku nie posłyszy.
— Nie, nie! — przerwał Marcjan — sam nie wiem, jak radzić będę, ale życie gotów jestem dać, a uratuję ciebie. Bóg łaskaw, nie rozpaczaj. Pojadę do króla! Pojadę do Nieświeża, do hetmana, zabiję tego kata Wolskiego, a wyzwolę cię.
Damazy słuchał z obojętnością rozpaczliwą.
— Wyzwól ją... ją... — rzekł niewyraźnie.
— Jak on cię wziął? — zapytał Marcjan.
— Zasadzili się na mnie w lesie; było dziesięciu na jednego. — Nie kończąc, ręką uderzył się po nogach. — Cały w ranach jestem... ale to nic.
Mówili jeszcze, pochyleni ku sobie, gdy Koliba wstał i zawołał niewyraźnie na Marcjana, aby szedł. Nie odebrawszy odpowiedzi, zbliżył się, wziął latarkę i groził już:
— Zamknę!
Zaledwie miał czas trochę pieniędzy, które z sobą przyniósł, rzucić na słomę Marcjan i brata uścisnąć, zaklinając, aby nie rozpaczał, a już Koliba go za ramię targał i zmuszał do powrotu.
Damazy natychmiast opończą się podartą obwinął znowu i legł, jakby chciał usnąć. Upojony widokiem tym strasznym, Marcjan poszedł nazad za stróżem, który kroku przyśpieszał nie patrząc na idącego za nim, nie mówiąc słowa. Doprowadził go tak nie do izby swej, ale do drzwi wiodących w bramę, wyjrzał nimi, czy nikogo nie było, wypchnął za nie Marcjana i gniewnie je za nim zatrzasnął. Szczęściem, we wrotach i na drodze nikogo nie było i Butrym mógł z zamku wynijść nie postrzeżony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.