Na bialskim zamku/Tom drugi/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom drugi
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Sprawa dwojga „amantów“, jak naówczas się wyrażano, bo miłosny język tej epoki zapożyczał się dużo z włoskiego i francuskiego, jak gdyby przez to chciano dowieść, że i owe miłostki nie były w polskiej naturze i obyczaju; sprawa dwojga „amantów“ — mówiła pani Gilles — była na bardzo dobrej drodze.
Nigdy Butrym, desperacko się puszczając do Warszawy za swą ukochaną, takich się nie mógł spodziewać sukcesów. Wszystko się zdawało mu sprzyjać. Znajomość z panią Gilles, krzywda wyrządzona bratu jego, spotkanie z Bohuszewiczem wyszły na korzyść jego.
Przez Faustysię uwiadomiona o pośrednictwie Bohuszewicza, gorąco zajmująca się tą sprawą, pani Gilles czatowała na niego i ściągnęła go do siebie.
Być by mogło, że przystojna jeszcze a zalotna wdówka miała na widoku i sama kogoś sobie pozyskać służąc „niewinnej ofierze“, lecz krzątała się nadzwyczaj czynnie.
— Tej nieszczęśliwej Faustysi — ja, bodajbym się narazić miała — rzekła na wstępie do Bohuszewicza pilno mu się przypatrując — gotowam pomagać i uczynić dla niej, co tylko w mej mocy. U mnie możecie się naradzać bezpiecznie, nawet ten kochanek widzieć się z nią tu będzie mógł, bo ja na czatach stanę, a gdyby matka nadeszła — skryję go.
— Pani masz anielskie serce — odparł z galanterią Bohuszewicz. — W imieniu przyjaciela mojego — nie wiem — jak wdzięczność jej wyrażę.
— Idę za popędem serca — odezwała się patetycznie pani Gilles — przez całe życie moje umiałam szanować sentyment. Nie uwierzysz pan, jak będę szczęśliwą, gdy ich ze szpon tego obrzydłego starca, tyrana wyrwiemy.
Bohuszewiczowi wcale było przyjemnie z tak sentymentalną naradzać się wdówką, pocałował ją w rękę, siadł i natychmiast wielkie konsylium się rozpoczęło.
— Wszystko się zdaje składać jak najpomyślniej — odezwał się po chwili — ale potrzeba z czasu korzystać, bo drugi raz sposobności podobnej nie znajdą. Brat Butryma, który był w służbie chorążego, został tak jak odpędzony, pokrzywdzony, pała więc zemstą. I on pomagać nam będzie. Z Warszawy ucieczka łatwiejsza jest niż z Białej.
— Ja toż samo powiadam — dodała pani Gilles. — Matka po kilka godzin pozwala u mnie przesiadywać Faustynce. W razie ucieczki, nierychło się o niej dowiedzą, a mieć tyle czasu przed sobą — to znaczy, że nie dościgną.
— Pani pozwolisz, abyśmy tu do niej wszyscy się zeszli, ostrożnie, po jednemu — rzeki Bohuszewicz. — Naradzimy się i postanowimy, kiedy wykonać.
— Przychodźcie! proszę, nie zwłóczcie — zawołała pani Gilles — potem, gdy po uroczystości ludzie się rozjeżdżać zaczną, trudniej nam będzie, a zatem — śpieszmy. Faustysia dla wyzwolenia się od tyrana na wszystko gotowa.
Postanowiono nazajutrz zebrać się na naradę we dworze Branickich. Damazy chodził upojony, miał bowiem nadzieję widzenia się z Faustysią, a sama ta obietnica już go szczęśliwym czyniła. Potrzeba jednak było nadzwyczaj być ostrożnym, aby Zaborskiej, podejrzliwej, nie strwożyć, nie dać się jej czegoś domyślić.
Każdy ze spiskowych wsunął się osobno i po cichu, wypatrując chwilę taką, aby nikogo w sieni i na wschodach nie spotkał. Pierwszym był Bohuszewicz, który niedaleko od dworu zostawił Damazego; po nim przybył on, a na ostatek Marcjan.
Wdowa była w swoim żywiole.
Intryga, spisek, porwanie, dwoje kochanków, stary prześladowca jakby z komedii lub romansu, jej udział dobroczynny w tym wszystkim — wprawiały ją w entuzjazm nie do opisania. Przy tym dwóch przystojnych młodzieńców znajomość była też nie do pogardzenia.
Bohuszewicz, który się otarł w Lunewilu, przypadł jej bardzo do smaku.
Była za tym, aby do ucieczki wybrać dzień taki, gdy z powodu uroczystości jak największy zamęt i nieład w mieście panować będzie; książę chorąży zajęty na zamku, Wolski na Ujazdowie. Przed wieczorem mogła się wymknąć Faustysia i siąść nie widziana, na uboczu, do bryczki.
Nimby się opatrzono, że znikła, pani Gilles obiecywała zyskać godzin kilka. Nie obawiała się wcale prześladowania ufając opiece hetmana, a poróżnienie się ze starą Zaborską lekceważyła.
Damazy na wszystko się zgadzał.
Bohuszewicz podniósł kwestię, dokąd uciekać mieli. Butrym miał na myśli Litwę, lecz zdaniem pani Gilles i Bohuszewicza droga w tę stronę była najniebezpieczniejszą. On się ofiarował znajomym sobie traktem prowadzić do Krakowa, gdzie łatwo przez czas jakiś ukrywać się można było.
Gotów był nawet swą służbę u podskarbiego Sapiehy poświęcić.
Marcjan, rozważniejszy i niepochopny do przyjęcia pierwszego lepszego planu, milczał i słuchał. Gdy się wszyscy dosyć o tym narozprawiali, wniósł pierwszy, iż zdawało mu się najłatwiejszym ucieczkę w czasie polowania urządzić. Była to chwila, w której właśnie wszyscy mieli być najwięcej zajęci i zaciekawieni; tysiące ludu cisnąć się miało nad Wisłę, na Ujazdowskie Pole. Mogła w tłumie i ścisku idąca z panią Gilles Faustysia łatwo się wysunąć i podejrzenia by nie obudziło, że się gdzieś zabłąkała. Łowy królewskie kilka godzin trwać musiały.
Wszyscy znowu przyklasnęli jego pomysłowi. Marcjan, równie jak Bohuszewicz, ofiarował się bratu i przyszłej bratowej towarzyszyć, na wypadek wszelki.
Pani Gilles także znajdowała to najrozumniejszym. W tych tłumach, ciżbie i natłoku zginąć było najłatwiej i pogoń tego dnia była najtrudniejszą.
Stanęło więc na tym, co doradził Marcjan; szło tylko o małe szczegóły co do wykonania, te zaś mężczyźni brali na siebie. Pani Gilles ze swej strony podejmowała się wziąć pod opiekę Faustysię, a starej Zaborskiej dać swojego dawnego znajomego i przyjaciela, niemłodego już szlachcica Grobińskiego, który pięknie się ubierał, na pana wyglądał, choć był chudopachołkiem, i Zaborskiej towarzystwo jego pochlebiać mogło.
Godzinę trwała ta narada u pani Gilles, po czym Francuzka wszystkich oddaliła śmiejąc się, a Damazemu tylko kazała pozostać, szepnąwszy mu do ucha, aby poczekał, a ona Faustysię przyprowadzi.
— Złota kobieta! — wołali wszyscy z uwielbieniem dla niestrudzonej wdówki.
Damazy niedługo oczekiwał; Faustysia zarumieniona przybiegła, a gdy ją stęskniony zobaczył, słowa mu w ustach zabrakło.
Rękę jej pochwyciwszy przywrzał do niej ustami — Faustysi na łzy się zebrało.
— Królowo moja — rzekł wreszcie — Bóg na nas łaskaw, nawet nieszczęście się obróciło na dobre.
— A! nie wszystko jeszcze skończone — tęskno westchnęło dziewczę — mamy dopiero obietnice i nadzieje.
— Które się ziścić muszą — dodał Damazy — miejcie tylko ufność we mnie.
— Widzicie, że ją całą mam, kiedy się wam powierzam — odparła Faustyna spoglądając na niego — ale jak tylko trafim na kościół i księdza...
— Weźmiemy ślub, aniele mój — zawołał Damazy. — Dwóch świadków zabierzemy z sobą, bo brat mój i Bohuszewicz towarzyszyć nam obiecują.
Faustysia spojrzała weselej.
— A! gdyby dzień ten nadszedł prędzej — odezwała się. — Trwoga mnie jakaś porywa; boję się wszystkiego.
— Nigdy się nam pomyślniej nie wiodło.
— Uciekać, uciekać! daleko! daleko! — zawołało dziewczę. — Ten stary ma siłę wielką, ma wojsko, ma sługi, zauszników, pomocników, a nas — dwoje na świecie.
— I Pan Bóg nad nami! — z głęboką wiarą zawołał Damazy. — Wierzaj mi, królowo moja, gdyby mi się sto razy nie powiodło nawet, pókim żyw, powrócę, poświęcę wszystko, a wyzwolić cię muszę, bo dla mnie życia bez ciebie nie ma.
Wśród tych czułości, stojąca na czatach pani Gilles, spłoszona czymś, dała znak Faustysi, aby do matki powracała, a Damazy pobiegł według danej instrukcji skryć się w sąsiednim pokoju.
Nie było się czego lękać, bo nadchodzącym właśnie, jak się okazało, był ów elegant Grobiński, który na galerię podczas łowów miał towarzyszyć Zaborskiej.
Damazy pożegnawszy się wyszedł ostrożnie ze dworu Branickich i do swojego mieszkania za Krakowską Bramą pośpieszył, gdzie się wszyscy spiskowi zjechać umówili. Tu już niewiele do czynienia mieli; Damazy ściskał tylko i dziękował na przemiany bratu i przyjacielowi, a przyszłą drogę razem sobie rozpowiadali, aby jej pewnymi być i nie szukać a nie błądzić, gdy pośpiech będzie koniecznym.
Nie mogła ta narada, przy wesołym usposobieniu wszystkich, obejść się bez odwilżenia jej winem i miodem. Damazy na wszystko zaklinał przyjaciela, aby mu pozwolił przynieść wina, bo chciał ich częstować. Zgodzono się na to i zaczęło się wypróżnianie lampek okrutne.
Marcjan pił ze złości i z desperacji, bo jeszcze awantury z Wolskim strawić nie mógł, Bohuszewicz z radości, że się tak dobrym ludziom przydał, a Damazy ze szczęścia swojego. Zapomnieli się tak, gwarząc głośno, podśpiewując, rozpowiadając różne anegdoty o chorążym i Radziwiłłach, szczególniej o krajczym, który teraz siedział w Słucku, w niewoli u brata, a był podobno tego przekonania (gdyż go w zamkniętym powozie transportowano), że się znajdował na Pradze czy w Warszawie.
Marcjan, który bliżej będąc Czarnawczyc lepiej znał historię szalonego tego człowieka, liczył wszystkie jego ofiary, bo kobiet nieszczęśliwych, nie licząc najnieszczęśliwszej żony, dziesiątki rachowano w czarnawczyckiej niewoli.
Nie wątpili, że chorąży, chociaż więcej dbał o tajemnicę — za swą „perełką“ pogonie wyprawi, lecz się spodziewali, że one ich doścignąć nie będą mogły.
Na Litwę zbiec było to w paszczę Radziwiłłom się dostać: stanęło więc na tym, iż do Krakowa uciekać musieli.
Prawie do wieczora siedzieli tak, głośno się rozgadując o wszystkim, a im wina więcej pili, tym mówili więcej, z niczym się nie tając.
Następowała tedy owa nie widziana od dawna w Polsce uroczystość inwestytury, w czasie której Bohuszewicz, jako dworzanin dla parady, musiał się nazajutrz znajdować w orszaku podskarbiego Sapiehy. Cieszył się barwą nową, którą mu dać musiano, bo wszyscy występowali jak z igły.
Dzień się zdarzył pogodny i nie nazbyt mroźny. Na placu około królewskiego zamku od rana zalegały tłumy, a dla zamożniejszych widzów, którzy na zamku miejsca znaleźć nie mogli, wystawione z tarcic rusztowania wszystkie już zajęte były. Tu, chcąc Zaborską zawczasu wdrożyć do tego porządku, pani Gilles przybyła wcześnie z Faustysią, a Grobińskiego, ustrojonego choć na pokoje królewskie, dała Zaborskiej. Aby mu zaś ochota nie odpadła do opiekowania się starą malowaną babą, wmówiła w niego, że bardzo była bogatą i że sobie szukała właśnie takiego już poważnego a spokojnego małżonka, jakim on był.
Naprzód tedy oczom ciekawych ukazały się złociste powozy królewskie, wiozące Augusta III z Saskiego Pałacu do zamku.
Ten, którym król jechał, szybami szklanymi w brązowe ramy oprawnymi cały ostawiony, dozwalał widzieć rumiane lice wesołe Sasa, który uprzejmie na wsze strony uśmiechał się i kłaniał. Otaczały karety pułki saskie, całe galonami złotymi i srebrnymi oszyte, strojne i do parady pono lepsze niż do wojny. Jechali na koniach i dygnitarze polscy, towarzyszący najjaśniejszemu panu. Orszak nadzwyczaj świetny przeciągnął przed oczyma widzów i zniknął w podwórcach zamkowych.
Zaraz potem kareta owa: wyzłacana i oszklona, sześciu białymi końmi zaprzężona, wróciła do Saskiego Pałacu po królewicza i po chwili ukazał się on w niej, otoczony dworem kurlandzko-polskim, wśród którego piękny, zręczny, na kosztownym hiszpańskim koniu skarogniadym, młody Brühl, koniuszy księcia, wszystkich oczy zwracał na siebie.
Oprócz tych dwu kawalkat królowi i księciu towarzyszących było na co patrzeć dokoła, gdyż od zamku ku Krakowskiemu Przedmieściu stały polskie i niemieckie pułki miasta Warszawy, umyślnie na dzień ten uformowane, cechy z chorągwiami i godłami, mieszczaństwo strojne i wygalonowane.
Stolarski tylko cech humorystycznym sposobem się ubrał, zamiast galonów do sukni ponaszywawszy strużyny z drzewa, z dala wcale pokaźne. Słowem: było na co patrzeć pod gołym niebem, a potem i na zamku, kędy się ta ceremonia oddawania chorągwi lennej odbywała.
Stał tu chorąży nasz, dla bezpieczeństwa nieco o ścianę sparty, starając się, aby mu w zmęczonych rękach litewska pogoń nie drgała. A że nogi cierpły i drętwiały a marzły, choć w butach futro miał, coraz musiał nimi poruszać. Wszyscy ci dygnitarze koronni i litewscy na poduszkach dzierżący insygnia, miecznicy z obnażonymi mieczami, cały orszak pana od złota i drogich kamieni połyskujący wspaniały obraz przedstawiał.
Na twarzy króla widać było radość wielką, bo syna tego kochał bardzo, a wyrobienie mu księstwa kurlandzkiego nie przyszło łatwo; lecz chwilami wzrok niespokojny mierzył salę bojaźliwie. Potężna rodzina Czartoryskich stała naówczas w obozie królowi przeciwnym, a raczej temu, który go zastępował, Brühlowi. Zrywała ona sejmy i sejmiki, bruździła okrutnie; lękał się jej król i tego dnia z rana doniesiono mu, że Czartoryscy nawet inwestyturze przejść spokojnie nie dadzą i coś spłatają, co uroczystość tę zakłóci.
Chociaż Brühl, Radziwiłłowie, Potoccy i dworska partia zaręczyli królowi, iż żadnego takiego wystąpienia nie dopuszczą, choćby śmiałka rozsiekać przyszło, król jednak rzucał oczyma po twarzach otaczających, obawiając się ciągle jakiejś manifestacji. Widać to było po nim, gdyż najmniejszy odgłos, szmer, okrzyk silniejszy wstrząsał purpurą płaszcza, który miał na ramionach.
Wreszcie długie mowy przebrzmiały, a marszałek koronny zamknął je dziękczynną, i August III już z tronu miał się ruszyć, gdy pół wariata, niejaki Cypruś Wolski, z którego się ludzie śmieli, wyrwał się z tłumu z wiwatowym okrzykiem, wiersze jakieś rozrzucając drukowane na wszystkie strony.
Król, który ciągle miał na myśli jakiś protest Czartoryskich, pobladł i cofnął się.
Mniszech, marszałek koronny, aż Wolskiego laską po głowie uderzył, wołając „błazen“, i ten wyraz złowrogi był podobno ostatnim, który na sali słyszano.
Kiedy książę chorąży nareszcie drzewce, od którego mu ręce drętwiały, mógł postawić w kącie i nogi poruszyć, uczuł się tak złamanym i zmęczonym, że się obejrzał za kimś, co by mu rękę mógł podać.
Szczęściem, znalazł się szambelan Kaszyc niedaleko i pośpieszył do księcia, który nimby na ucztę ten dzień kończącą do pałacu pojechał, chciał choć trochę w domu odetchnąć. Inwestytura należała już do przeszłości; za dni cztery miało nastąpić polowanie, w przekonaniu księcia chorążego mające zaćmić, jeżeli nie wspaniałością, to oryginalnością, nawet inwestyturę.
Im się ta chwila zbliżała bardziej, tym książę większym trawiony był niepokojem. Powtarzał ciągle, że szło o honor domu Radziwiłłowskiego, który musiał wystąpić tak, aby się z nim nikt mierzyć nie mógł.
Tknęło to księcia, który nieco przesądny był, że w czasie uroczystości jakiś Wolski tak się źle spisał.
„A nuż omen — myślał sobie. — Potrzeba mi było Butryma odpędzać!“
Z tym frasunkiem zajechał chorąży do Radziwiłłowskiego pałacu, ciągle w głowie mając to nazwisko Wolskiego. Niespokojnym był już tak, że nie wysiadłszy z powozu, konnego bojara, stojącego do posyłek w podwórzu, pchnął do Ujazdowa do łowczego, aby natychmiast przybywał.
Wolski, choćby był rad dworował swemu panu, nie mógł teraz, tak wiele wziął na głowę swoją. Nie obrachował się, chciwie a zazdrośnie porywając na to, co innemu należało, iż będzie tu miał do czynienia i z niechętną czeladzią, i ze zwierzem, które znał tylko w lesie. Butrym już miał pewne doświadczenie, okupione drogo; on się tu łamał i złościł, rady sobie dać nie umiejąc z tysiącem trudności, zwierz mu co noc zdychał i uchodził. Księciu już o tym nie donosił, ludzi tylko siekł, a sam się wściekał.
Na dobitkę byli tacy, starzy różni znajomi, co do Białej jeżdżąc tam go poznali, których tu do Ujazdowa ciekawość sprowadzała; ci, widząc go zakłopotanym i złym, drwili z niego.
Z cudzej biedy się naigrawać — czyni czasem płochym ludziom przyjemność. Podkoniuszy księcia, Dederko, który choć z Wolskim niby dobrze był, ale na wylot go znając nie lubił go, należał do tych właśnie, co mu najwięcej gorącego sadła zalewali za skórę.
Dederko wiedział dobrze, iż się Wolski zalecał do Zaborskiej. Żartował sobie z tych zalotów nie jeden raz, a teraz właśnie, widząc, że Wolski tak jest zajęty, iż na Pragę zajrzeć nie może, ciągle go Faustysią prześladował.
— Zobaczysz, że ci się Butrymy odpłacą za to, żeś tamtego z kwitkiem odprawił — mówił Dederko. — Prawda, że ci się to zręcznie udało, ale na biedę książę za sobą kazał babom jechać. Tu ci ją Butrymy porwą jak amen w pacierzu.
— Ten się do niej nigdy nie miał! ani patrzył na nią, co pleciesz! — odparł Wolski.
— Ja to wiem, ale ich tu dwóch jest! Na moje oczy widziałem i wiem — mówił Dederko.
— Jak to? i tamten? tu!? — krzyknął Wolski.
— I tamten! — śmiejąc się potwierdził podkoniuszy.
Wolski wargi do krwi zakąsił.
Właśnie w tej chwili, gdy mu tego klina zabił Dederko, nadbiegł bojar, wołając w skok do księcia. Siadł na koń pan łowczy i poleciał. Gdy na podwórzec pałacowy wpadł, koń się rozparł zdyszany, tak go gnał bez litości. Książę, zobaczywszy go, począł łajać, że mu raportów nie zdawano, co się na Ujazdowie działo.
— Ja głowę tracę! — zawołał Wolski.
— A ja ci ją z karku zdejmę, jeżeli mi w czym chybisz — to sobie zapisz. Jakem Radziwiłł!
Łowczy potarł tylko czarne pokręcone włosy.
— Mało tego było, co ze zwierzem mam — rzekł — przybył kłopot nowy, którego książę sobie sam napytał.
Chorąży zapłonął gniewem.
— Zwariowałeś? — burknął.
— Nie — rzekł Wolski śmiało. — Potrzeba było te baby wlec za sobą? Otóż wiem na pewno, że ten bestia Butrym, brat naszego, ten, com go w Białej szukał, przypędził tu za Zaborską i tu ją jak nic gotów księciu wziąć sprzed nosa.
Chorąży, który właśnie najmocniej był za swą „perełką“ stęskniony i w którym miłość chorobliwa oddaleniem od niej się wzmogła — rękami się uderzył po głowie.
— Kłamiesz! — zawołał.
— Prawdę mówię, widział obu razem Dederko, spiskują, a że myślą dziewczynę pochwycić — na to gardło daję.
Jakiś czas milczał książę, chciał powstać z krzesła, nogi mu drżały, a tu na obiad królewski jechać potrzeba było i radzić długo nie miał czasu. Brwi mu się ścisnęły, kułaki oba pościskały.
— Dziesięciu kozaków najlepszych mi wybierz, cztery konie najsilniejsze i żeby mi dziś przed wieczorem obie Zaborskie na brykę wsadzić, nie pytając nic — do Białej!
Wolski, który się tak radykalnego środka nie spodziewał, stał niemy.
Chorąży nogą tupnął.
— Słyszysz mnie — jakiś! Dziesięciu kozaków dworskich, cztery najlepsze konie do bryki i dziś w wieczór żeby mi ich tu nie było!
Książę wstał i zawołał do hajduka:
— Sawery, szabla i czapka! — do pałacu. Prosić szambelana Kaszyca.
Nie odchodził jeszcze Wolski, sądząc, że książę wyda jaką dyspozycję dodatkową, ale chorąży, wzburzony strasznie, ani patrzeć nań, ani mówić do niego już nie chciał.
Wolski wyszedł, spode łba spoglądając z szyderskim wyrazem na swojego pana, który łajał, rozkazywał, a robił tylko to, co mu on umiał poddać.
Od przybycia chorążego i Wolskiego do Warszawy — z polecenia hetmana, który sam do niego zbliżać się nie chciał — czatowano na Wolskiego, aby od niego zasięgnąć wiadomości o tym, co brata trapiło i niepokoiło: o chorążego testamencie.
Hetman, po dość długim niewidzeniu się z bratem, znalazł go teraz tak zmienionym, z twarzą tak hipokratyczną, bladym, nalanym, schorzałym, iż się strwożył mocno o jego życie. Badano zręcznie doktora Dubiskiego, który odpowiadał, że chorąży, byle od gniewu, wszelkich ekscesów i zbytnich poruszeń się wstrzymał, długie jeszcze lata ciągnąć może.
Wiedziano w Nieświeżu przez innych, że chorąży, w chwili gdy na hetmana był nadąsany, o testamencie przemyślał. Nalegał na zrobienie testamentu wojewoda czernihowski, domyślano się, iż biskup Ptolemaidy, który się często z księciem zamykał, był używany do pisania go.
Szło o dowiedzenie się od Wolskiego, który miał tę reputację, że penetrował, nie tylko co się w sercu i myślach, ale co się po zamczystych szufladach biurka księcia chorążego działo — czy koncept testamentu był pisany.
A Wolskiego na tę poufną rozmowę w kącie, tak aby ona oczów nie zwracała, złapać nie było można.
Książę hetman, który się także na obiad do króla wybierał, zobaczył właśnie przybiegającego Wolskiego. Sam on ani mógł, ani myślał się z nim wdawać.
Posłał więc jednego z zaufanych swych, Ponikwickiego, aby go na korytarzu schwycił, zwykły lenung mu wręczył i wziął go na spytki.
Gdy Wolski śpiesząc się bardzo, aby spełnić natychmiast rozkaz chorążego, biegł do konia, Ponikwicki go pod rękę chwycił, wołając: — na momencik! — i wciągnął za sobą do pustej kancelarii.
Począł od tego, że rulonik z dukatami mu wcisnął szepcząc, iż to była renumeracja wiadoma. Wolski, zarumieniwszy się, dziękował chowając rulonik do kieszeni i już chciał się oddalić, gdy Ponikwicki go wstrzymał.
— Cóż się dzieje z testamentem? książę ciekawy bardzo. Powiadają, że albo spisany jest, lub przygotowany.
Machnął ręką Wolski i począł się uśmiechać złośliwie.
— Mowa o nim dawno, a szczególniej z naprawy wojewody czernihowskiego, który o los córki jest niespokojny — ale nigdy do napisania testamentu nie przyjdzie.
— A cóż znaczą narady z księdzem Riokurem?
— Nic one nie znaczą — rzekł Wolski. — Książę ma przesąd starych ludzi, że gdy testament napisze, może mu to śmierć przyśpieszyć: więc będzie zbierał się, mówił, a nie zrobi. I gdyby go pisać chciał, to go biskupowi nie da koncypować, ale Matusewiczowi, w którego wierzy prawnicze zdolności.
— Jesteś tego waćpan pewien? — zapytał Ponikwicki.
— Mogę ręczyć za to, co mówię — odparł Wolski — a gdyby do pisania testamentu przychodziło, potrafię mu przeszkodzić, choć przeciw własnemu interesowi; ale niechże książę hetman o mnie pamięta.
— Za to ręczyć mogę, iż waćpanu zawdzięczy — odezwał się Ponikwicki — gdyby jednak zawiedzionym być miał...
Spojrzał w oczy Wolskiemu, który to zrozumiał, że mu nie ufano.
— Wiem ja to — rzekł cynicznie — iż pana mego dla miłości księcia hetmana zdradzając zaufania przez to sobie nie kupię, ale się przekonacie, komum sprzyjał i służył.
To mówiąc ukłonił się i chciał odchodzić, gdy Ponikwicki go zatrzymał jeszcze.
— Pamiętajcież to, że testamentu pisać nie dopuścicie! — dodał.
— Żeby zaś mi to łatwiej przyszło — odezwał się Wolski — niech książę hetman ujmie Matusewicza — by, powołany do pisania, zwlekał.
Byłby jeszcze na dłuższą gawędę zatrzymał go Ponikwicki, ale Wolskiego już piekło nie tyle do Ujazdowa, ile na Pragę, aby natychmiast kobiety do Białej pod eskortą wyprawić.
Wytłumaczył się grzecznie, siadł na konia i gdy karety z pałacu do króla wyruszały, wioząc hetmana, chorążego i młodego miecznika, on, ulicą przemknąwszy się, popędził na Pragę.
Tu jejmoście, powróciwszy z miasta, jeszcze się zabawiały wesołą rozmową i Faustysia nawet więcej niż zwykle była ożywioną, a pani Gilles śmiała się i podskakiwała, gdy Wolski zjawił się w dziedzińcu.
Na widok jego Faustysia spochmurniała. Zaborska się uradowała, pani Gilles skrzywiła. Wolski, o niczym nie oznajmiając kobietom, z prawdziwie szatańską przebiegłością ułożył przygotowania do odjazdu. Nie zsiadając z konia, kazał brykę wytoczyć, smarować i zaprzęgać. Dokąd iść miała, nic nie mówił; sądzono, że do Ujazdowa lub na miasto. Potem posłał po najśmielszych kozaków dworskich dziesięciu, których po imionach mógł wyliczyć, bo ich znał wszystkich. Sotnikowi powiedział, że to rozkaz jest książęcy: natychmiast na konie siadać.
Z okna izby, w której pani Gilles z Zaborskimi siedziała rozmawiając o pięknym młodym Brühlu, o księciu Karolu, o młodzieży, która na koniach harcowała tak zręcznie — widzieć było można wszystkie przygotowania, jakie Wolski czynił.
Zaborska dziwiła się, że Wolski ani na chwilę do nich nie wstąpił i z konia nie zsiadł. — To mu pilno! — szeptała.
Spostrzegła Zaborska, że brykę, którą ona przyjechała, wytaczano z wozowni i pośpiesznie wzięto się do smarowania.
— A to osobliwsza rzecz! — rozśmiała się — jakby piękniejszych powozów im zabrakło do miasta, brykę tę, którą nas tu przywieziono, widzę, w rekwizycję biorą.
Faustysi serce jakoś bić zaczęło, spojrzała na panią Gilles. Nie domyślano się jednak nic jeszcze.
Nim konie do bryki zaprzęgać zaczęto, dworscy kozacy, chłop w chłopa, jak dęby, uzbrojeni, poodziewani do podróży, zjawili się na koniach i stanęli w dziedzińcu.
— Zaprzęgać! — krzyknął Wolski — a żywo!
To mówiąc, z konia u ganku zsiadł i oddawszy go czekającemu parobczakowi, zwrócił się ku mieszkaniu Zaborskich. Stara do niego wyszła ku progowi.
Faustysia z panią Gilles chciały wyjść do drugiej izby, gdy Wolski z ustami skrzywionymi znacząco i miną dumną ukazał się we drzwiach.
— A przecież pan łowczy sobie o nas przypomniał — zawołała Zaborska.
— Żebym nie chciał, tobym musiał — rzekł szorstko Wolski — bo mnie jaśnie oświecony pan przysyła.
Faustysia i pani Gilles posłyszawszy to zatrzymały się w progu.
— Niemiłe mam poselstwo — dodał — ale pan każe, sługa musi. Księciu doniesiono, że się tu ktoś kręci około państwa, a w Warszawie upilnować trudno. Kazał mi natychmiast jejmość z córką wyprawić do Białej.
Krzyk matki, Faustysi i pani Gilles przerwał mu mowę.
Wolskiemu nie mogło nic milszym być nad zrobienie przykrości Faustysi, która nim gardziła. Śmiał się.
— Proszę się wybierać, bo ja stąd się nie ruszę, aż będziecie w bryczce siedziały, a czasu nie mam.
Zaborska ręce nad głową załamała.
— Słyszana to rzecz! Jak Boga kocham. Ja lecę do księcia. To nie może być!
— Książę na obiedzie u króla, a ja nie puszczę stąd krokiem, tylko na brykę.
Gilles w pierwszej chwili miała na myśli pochwycić za rękę Faustysię i z nią razem uchodzić, ale nie było kędy. Dom dokoła otaczali kozacy.
— Nie ma co sumentować — rzekł Wolski — albo się jejmość pakuj, lub ją bez tłumoków na brykę wsadzę.
Faustysia do pokoiku swego wbiegłszy padła na łóżko i płakała.
Ale co tu było począć? Słuchać musiały.
— To nic, to nic — szeptała jej na ucho Gilles — ja natychmiast dam znać Butrymom, na drodze was odbić mogą. Jedźcie. Już musieli coś zwąchać.
Stara Zaborska, na próżno chcąc Wolskiego ubłagać, który swoje powtarzał i naglił, w końcu z rozpaczy pobiegła rzeczy do kufrów i tłumoków rzucać. Łowczy, chcąc przyśpieszyć pakowanie, zawołał na sługę, sprowadził dwóch czeladzi, patrzał nieustannie na zegarek i powtarzał:
— Nic nie pomoże. Rozkaz księcia! Nie ma rady. Jechać trzeba. Niechaj pani za to Butrymom podziękuje.
Gilles nie mówiąc słowa, wściekła na Wolskiego, pomagała do wyboru w drogę i pocieszała Faustysię ciągłe jej coś do ucha szepcząc.
Z ludzi Radziwiłłowskich co na Pradze zostało, zbiegło się wszystko do tej bryki i kozaków, rozpytując, ciekawiąc, co ten nagły odjazd miał znaczyć.
Choć łowczy naglił, do mroku się Zaborska nie mogła upakować. Brakło jej ciągle czegoś; prawdę rzekłszy, spodziewała się, iż może coś odjazdowi przeszkodzić.
Na ostatek, gdy już siadać przyszło do bryki, Faustysię, zapłakaną i osłabłą, musiano niemal na rękach wnieść do niej. Biedne dziewczę z rozpaczy straciło prawie przytomność, a łzy te, wielkiego znaczenia dla Wolskiego, dowodziły, że dobrze się stało, iż książę je do Białej odsyłał.
Kozacy na komendę otoczyli brykę dokoła, starszy nad nimi, dziesiętnik Hrysza, miał rozkaz, bez zatrzymywania się po drodze nad czas dla koni koniecznie potrzebny, wprost jechać do Białej.
Wolski kartę mu dał do burgrabiego zamkowego. Słychać było jęk i płacz Faustysi zza skórzanych firanek żegnającej Gilles, gdy łowczy zakomenderował:
— Ruszać!
Woźnica konie zaciął i cała gromadka wyciągnęła z dziedzińca. Pokręcił wąsa Wolski.
— Zjedzą licha, żeby mi co zrobili...
Rozśmiał się wesoło i na Ujazdowskie Pole pokłusował.
Gilles stała długo w ganku, łzy ocierając, gniew i niepokój starając się stłumić w sobie, a szukając sposobu, aby co prędzej dać znać Butrymowi i Bohuszewiczowi. Ale było to niepodobieństwem, bo wcale nie wiedziała, gdzie ich szukać, a według wszelkiego podobieństwa oni się dnia tego już do niej zgłosić nie mieli.
Musiała czekać jutra, a tymczasem bryka, której pośpieszać kazano, dobry kawał drogi zrobić musiała i o dognaniu jej nie mogło być mowy. Przy największym męstwie trzech desperatów, którzy gotowi byli rzucić się na dziesięciu, zwycięstwo nad kozakami było więcej niż wątpliwe.
W chwili gdy wszystko zdawało się składać jak najpomyślniej, gdy Gilles już triumfowała, jak piorun na nią spadła ta niespodzianka.
IMPan Grobiński, który zmieniwszy strój paradny nadszedł w tej chwili chcąc zabawiać Zaborską, zastał izby puste, drzwi otworem i wdrapał się na górkę dowiedzieć, co się tu stać mogło.
— Nieszczęście! nieszczęście! — zawołała Gilles zobaczywszy go — jakaś zazdrość czy fantazja przyszła do głowy chorążemu i kazał odwieźć kobiety te nieszczęśliwe do Białej!
— Pcht! — wyjąknął Grobiński — do Białej! Jak asindźka uważasz: czy ja mogę pojechać za Zaborską aż tam?
Gilles spojrzała nań zdziwionymi oczyma, przypomniała sobie teraz dopiero, że mu ją jako bogatą wdowę polecała, a Grobiński na serio wziął to i gotów był jechać rozpoczęte dobijać konkury.
Żal się jej zrobiło niemłodego już człeka, który darmo mógł się tracić na niedorzeczne koperczaki.
— Daj acan pokój! — odparła. — W Białej, słyszę, jak w klasztorze lub niewoli, docisnąć się do nich nawet nie można. Darmo byś się wyekspensował i zadurzył.
— Tyran, jak Boga kocham, ten książę chorąży! — zamruczał Grobiński.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.