Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Należałoby zawsze zaczynać od aresztowania ofiar.

Javert z nadejściem nocy, porozstawiał swoich ludzi i sam stanął na czatach po za drzewami ulicy w pobliżu Rogatki Gobelinów, która się znajduje wprost rudery Gorbeau, po drugiej stronie bulwaru. Rozpoczął od otworzenia swego mieszka dla schowania w niego dwoje dziewcząt postawionych na straży u przesmyków, wiodących do legowiska. Ale udało mu się upolować tylko Anzelmę. Co do Eponiny, nie znaleziono jej na stanowisku; znikła i ani podobna było ją wyśledzić. Następnie zaczaił się znowu, nastawiając ucho na znak umówiony. Uwijanie się dorożki tam i napowrót wielce go było zaniepokoiło. Wreszcie zniecierpliwił się, i pewny, że się tam znajdowało gniazdo, pewny jednem słowem gratki, poznawszy przytem wielu złoczyńców pomiędzy temi, którzy tam weszli, zdecydował się ostatecznie wejść, nie czekając wystrzału.
Przypominamy sobie, że miał klucz Marjusza.
Wszedł w samą porę.
Przerażeni złoczyńcy rzucili się nazad porwać za bronie, które byli poporzucali po kątach, mając się do ucieczki. Mniej jak w mgnieniu oka ci siedmiu ludzi tak przerażającej powierzchowności, zbili się w kupę w postawie obronnej, jeden ze swoim obuchem, drugi z kluczem, trzeci z pałką, inni z nożycami, z obcęgami i młotami; Thenardier z nożem w pięści. Thenardierowa porwała ogromny kamień, leżący we framudze okna, który służył za siedzenie dla jej córek.
Javert włożył kapelusz na głowę i postąpił parę kroków w izbie, mając złożone na krzyż ręce, laskę pod pachą i szpadę w pochwie.
— Za pozwoleniem — rzekł. — Nie wyjdziecie oknem, tylko drzwiami. Będzie to nieco zdrowiej. Was jest siedmiu, nas piętnastu. Co się tam mamy brać za łby, jak chłopi. Rozprawmy się przyzwoicie.
Urwipołeć wyjął pistolet z pod bluzy, włożył go w rękę Thenardier’a i szepnął mu w ucho:
— To Javert. Nigdybym się nie ośmielił strzelić do niego. Może ty będziesz śmielszy.
— Spodziewam się! — odpowiedział Thenardier.
— No, strzelaj.
Thenardier chwycił za pistolet i wziął na cel Javerta.
Javert, stojący o trzy kroki, spojrzał mu bystro w oczy i rzekł tylko:
— Nie strzelaj, bo zobaczysz, że ci spali na panewce.
Thenardier pocisnął kurek. Spaliło.
— A co? nie mówiłem ci? — rzekł Javert.
Urwipołeć rzucił maczugę pod nogi Javerta.
— Jesteś królem djabłów — zawołał — poddaję się.
— A wy? — zapytał Javert innych złoczyńców.
Ci odpowiedzieli:
— I my także.
Javert odezwał się spokojnie:
— A! tak to dobrze; powiedziałem, że się jakoś porozumiemy.
— Proszę tylko o jedną rzecz — rzekł Urwipołeć — to jest, żeby mi pozwolono mieć tytuń przez czas, co będę w ciupie.
— Zgoda — rzekł Javert.
I zwracając się do zawołania — dodał:
— Teraz, proszę tutaj.
Gromada żandarmów z gołemi pałaszami w ręku i policjantów, uzbrojonych w giętkie maczugi i grube kije, wtłoczyła się do izby na wezwanie Javerta. Skrępowano złoczyńców. Ten tłum ludzi zaledwo oświetlony, zapełniał cieniami jaskinię.
— Obrączki wszystkim! — krzyknął Javert.
Chodźcieno tu, jeśli łaska — ryknął głos — który wyraźnie nie był głosem męzkim, ale o którym niktby nie mógł powiedzieć, że to głos kobiecy.
Thenardierowa schroniła się była we framugę od okna i jej to usta wydały ten ryk osobliwszy.
Żandarmi i policjanci cofnęli się.
Baba zrzuciła była z siebie chustkę i miała tylko kapelusz na głowie; mąż jej przykurczony po za nią, prawie znikał za jej opuszczoną chustką, a ona zasłaniała go swojem ciałem, unosząc dwiema rękami kamień po nad głową, i bujając nim na podobieństwo olbrzymki, która się zabierała cisnąć skałę.
— Z drogi! — zawołała.
Wszyscy cofnęli się w korytarz. Zrobił się szeroki wyłom pośrodku izby.
Thenardierowa rzuciła spojrzenie złoczyńcom, którzy się dali byli powiązać i mruknęła głosem gardłowym i ochrypłym:
— Podłe tchórze!
Javert uśmiechnął się i wszedł w próżną przestrzeń, którą Thenardierowa pożerała swojemi dwiema źrenicami.
— Ani się waż przyjść tu! — krzyknęła — bo cię zmiażdżę.
— O! to herod baba! — rzekł Javert. — Ej! matulu, ty masz brodę jak chłop, ale ja mam pazury jak baba.
I postąpił ku niej.
Thenardierowa rozczochrana i straszliwa, rozkraczyła się, przegięła w tył, i rzuciła z zajadłością kamień na głowę Javerta. Javert zgiął się, kamień przeleciał po nad nim, uderzył o ścianę, w głębi odwalając potężny kawał tynku, i wrócił odbijając się od węgła, po przez izbę, szczęściem prawie pustą, by paść już bezsilnie u nóg Javerta.
W tej samej chwili Javert zbliżał się do małżonków Thenardier. Jedna z jego szerokich dłoni porwała za ramię babę, druga za łeb jej męża.
— Obrączki! tu! natychmiast! — zawołał.
Policjanci wpadli tłumnie i w kilka chwil rozkaz Javerta został wykonanym.
Thenardierowa złamana, spojrzała na ręce swoje skrępowane, spojrzała na skrępowanego męża i osunęła się na ziemie, płacząc głośno.
— Moje córki! — wołała.
— Już są w bezpiecznem miejscu — rzekł Javert.
Tymczasem policjanci spostrzegłszy pijaka chrapiącego za drzwiami, poczęli go wstrząsać. Obudził się, jąkając:
— A co? czy już po wszystkiem Jondrecie?
— Tak, tak, po wszystkiem — odpowiedział Javert.
Sześciu związanych złoczyńców pozostawiono stojących; mieli zresztą dawne swoje postawy widziadeł, i trzech z nich mieli twarze poczernione, trzech było w maskach.
— Zostańcie sobie w maskach — rzekł Javert.
I przepatrując ich, rzekł do trzech tak zwanych węglarzy:
— Jak się masz Urwipołciu; jak się masz Brujonie. Jak się masz Złamany Szelągu?
Potem zwracając się ku trzem zamaskowanym — rzekł do człowieka z obuchem:
— Jak się masz, Gumlemer?
A do człowieka z pałką:
— Jak się masz, Babciu?
A do brzuchomówcy:
— Witam cię, Claquesous.
W tej chwili spostrzegł więźnia złoczyńców, który od wejścia gromady policjantów nie wyrzekł był ani jednego słowa i siedział z głową spuszczoną.
— Rozwiążcie tego pana — rzekł Javert — i niech się nikt nie waży wyjść ztąd.
Powiedziawszy to, zasiadł po królewsku przed stołem, na którym stała świeca i przybory do pisania, wyjął z kieszeni papier stęplowy i zaczął pisać protokuł.
Napisawszy kilka wierszy, które są tylko formułą wstępną protokułów, nigdy się nie zmieniającą, podniósł oczy.
— Proszę tu naprzód tego pana — rzekł — którego ci panowie skrępowali.
Policjanci poczęli się oglądać w około.
— No i cóż? — spytał Javert — gdzież jest ten pan?
Więzień złoczyńców, pan Biały, pan Fabre, ojciec Urszuli, czy też Skowronki, znikł, jakby się ziemia pod nim rozstąpiła.
Drzwi były strzeżone, ale okno nie było strzeżone. Jak tylko się ujrzał uwolnionym z więzów, podczas kiedy Javert pisał, skorzystał z zamętu, z zamieszania, z nagromadzenia ludzi w izbie, z ciemności i z chwili kiedy stracono go z uwagi, ażeby wyskoczyć oknem.
Jeden z policjantów pobiegł do okna i spojrzał.
Nie było widać nikogo na dworze.
Drabina sznurowa drżała jeszcze.
— Niech cię djabli, mruknął Javert przez zęby. To musiał być najlepszy gracz ze wszystkich.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.