Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Przygotowanie do roboty.

Marjusz usiadł na łóżku. Mogło być pół do szóstej, nie pozostawało już jak pół godziny do tego, co się stać miało. Słyszał bicie krwi w swoich żyłach, tak jak się słyszy chód zegarka wśród nocy. Myślał o tym podwójnym pochodzie, który się w tej chwili odbywał w ciemnościach; widział zbrodnię postępującą z jednej strony, sprawiedliwość nadchodzącą z drugiej. Nie czuł bojaźni; ale nie mógł myśleć bez pewnego drżenia o tem, co się niebawem stać miało. Podobnie jak się zdarza każdemu, na którego spada znagła jakieś niespodziewane wydarzenie, dzień ten cały sprawiał mu wrażenie snu przykrego; i gdyby nie to, że czuł dotykalnie w kieszeniach swoich chłód dwóch krucic stalowych, mógł był mniemać, że jest pastwą sennego udręczenia.
Śnieg już był ustał. Księżyc jaśniejszy co chwila, wywijał się z poza mglistych obłoków, i światło jego zmięszane z białym odblaskiem upadłego śniegu, nadawało ścianom jego izdebki pozory zmierzchu.
Świeciło się w izbie Jondrettów; dziura w ścianie jaśniała światłością czerwoną, która się Marjuszowi wydała krwawą.
W samej rzeczy światłość ta nie mogła pochodzić od świecy. Zresztą cisza zupełna w izbie, nikt się tam ani ruszał, nikt się ani odzywał, ani znaku życia. Panowało tam milczenie lodowate i głębokie, i gdyby nie to światło, możnaby myśleć, że się jest w sąsiedztwie grobu.
Marjusz ostrożnie zdjął buty i postawił je pod łóżkiem.
Tak upłynęło kilka minut. Znagła usłyszał Marjusz skrzypnięcie drzwi wchodowych, poczem ktoś krokiem ciężkim i szybkim wszedł na schody, przebiegł korytarz, i wreszcie klamka drzwi izby podniosła się z hałasem; Jondrette ukazał się na progu.
Natychmiast dało się słyszeć kilka głosów. Rzeczywiście cała rodzina zebraną była w izbie; tylko że wszystko siedziało cicho w nieobecności pana, tak jak wilczęta nie dają znaku życia pod nieobecność wilczycy.
— Jestem — rzekł.
— Dobry wieczór, ojczulku, — zawyły córki.
— No i cóż? — rzekła matka.
— Wszystko idzie jak po mydle — odpowiedział Jondrette; tylko mi djablo zimno w nogi. A! to dobrze, widzę, żeś się ubrała. Trzeba, żebyś mogła obudzać zaufanie.
— Jestem gotowa do wyjścia.
— Ale nie zapomnisz nic z tego com ci mówił? zrobisz wszystko jak się należy?
— Bądź spokojny.
— Bo to... — rzekł Jondrette. I nie dokończył swoich słów.
W tej chwili Marjusz usłyszał, jak Jondrette kładł coś ciężkiego na stole; prawdopodobnie dłuto, które był kupił.
— No, a teraz — mówił dalej Jondrette — czyście tu co jedli?
— Ma się rozumieć — rzekła stara. — Miałam trzy spore kartofle i soli do tego. Skorzystałam z ognia, żeby je upiec.
— No, to i dobrze — odparł Jondrette; jutro poczęstuję was trochę lepszym obiadem. Będzie kaczka i rozmaite dodatki; będziemy jedli jak królowie. Wszystko idzie jak z płatka.
Potem dodał, zniżając głos:
— Pułapka już otwarta. A i koty także już na czatach.
Jeszcze zniżył głos i rzekł:
— Włóż to w ogień.
W tej chwili Marjusz usłyszał przerzucanie węgli poruszanych obcęgami, czy też jakiemś innem narzędziem, i Jondrette mówił dalej:
— Czy nasmarowałaś łojem zawiasy od drzwi, żeby nie skrzypiały?
— Nasmarowałam — odpowiedziała kobieta.
— Która godzina?
— Niedługo będzie szósta. Tylko co biło pół u Świętego Medarda.
— Ach! do djabła — rzekł Jondrette — trzeba będzie zaraz wyprawić dziewczęta na czaty. Chodźcieno tu — dodał, zwracając się do córek.
Przez chwilę coś szeptano.
Jondrette znowu odezwał się głośno:
— Stara Burgon czy jest na mieście?
— Na mieście — odpowiedziano.
— Czy pewno niema sąsiada w domu?
— Nie było go przez cały dzień, a wiesz dobrze, że to teraz godzina jego obiadu.
— Czy tylko pewno go niema?
— Jak najpewniej.
— Jednak nic nie będzie szkodziło — mówił Jondrette — pójść sprawdzić tę rzecz w jego mieszkaniu. Dziewczyno, weźno świecę i pójdź tam.
Marjusz szybko się zsunął z komody i na czworakach, cichutko, popełzał pod łóżko.
Tylko co się tam był umieścił, spostrzegł światło po przez szpary swoich drzwi:
— Tatulu — zawołał głos — niema go, wyszedł.
Poznał głos starszej córki.
— Czyś tam weszła? — spytał ojciec.
— Nie — odpowiedziała córka; ale że klucz tkwi w zamku, widać że wyszedł.
Ojciec zawołał znowu:
— Ale jednak wejdź zobaczyć.
Drzwi się otworzyły i Marjusz ujrzał na progu starszą Jondrettę ze świecą w ręku.
Była zupełnie taka sama jak zrana, tylko, że jeszcze więcej przestraszająca przy tej światłości.
Szła prosto do łóżka; Marjusz miał chwilę niewysłowionej obawy, ale przy łóżku znajdowało się zwierciadło wbite w ścianę, i tam to jedynie kierowały się jej kroki.
Wspięła się na palcach i zaczęła się w niem przeglądać! Jednocześnie słychać było brzęk żelaztwa, poruszanego w izbie sąsiedniej.
Poczęła sobie gładzić włosy dłonią i uśmiechać się do zwierciadła, śpiewając przy tem tym swoim złamanym i grobowym głosem:

Miłostki nasze trwały tydzień cały,

Lecz szczęścia chwile jakże lecą szybko!
I wartoż było kochać się tak krótko?
Miłość by wiecznie trwać powinna,

Wiecznie i wiecznie!

Marjusz drżał cały. Zdawało mu się rzeczą niepodobną, żeby dziewczyna nie dosłyszała jego oddechu.
Poszła ku oknu i spoglądała przez szybę, mówiąc głośno, w ten sposób na pół obłąkany, który jej był właściwy:
— Jaki też to Paryż brzydki, kiedy włożył na siebie koszulę! — rzekła.
Wróciła znowu do zwierciadła, i tam przeglądała się i mizdrzyła, przypatrując się sobie w rozmaitych postawach, to wprost, to z boku, to różnie.
— No, cóż ty tam robisz tak długo? — zawołał ojciec.
— Szukam pod łóżkiem i pod meblami — odpowiedziała, muskając sobie ciągle włosy. Niema nikogo.
— Małpa jakaś! — zawołał ojciec. — Zaraz mi tutaj, bo czas ucieka.
— Już idę, już idę — mówiła dziewczyna. — Człowiek na nic nie ma czasu w tej przeklętej dziurze.
I nuciła znowu przez zęby:

Rzucasz mię, idąc na wojnę,
Smutek mój ścigać cię będzie...

Raz jeszcze rzuciła okiem w zwierciadło i wyszła, zamykając drzwi za sobą.
W chwilę potem Marjusz usłyszał w korytarzu, jak obie dziewczęta przesuwały się boso, i głos Joddretta, który mówił:
— Uważać mi tam wszystko bacznie. Jedna stanie od strony rogatki, druga na rogu ulicy Małego Bankiera. Żeby mi nie stracić z oka ani na chwilę drzwi domu; i jakby się tylko pokazało cokolwiek, natychmiast przychodzić tutaj. A zwijać mi się co tchu. Macie klucz do wejścia.
Starsza mruknęła:
— Stać jak pies bosemi nogami w śniegu!
— Jutro będziesz miała buciki koloru bronzowego — rzekł ojciec.
Zeszły ze schodów, i w kilka chwil potem, trzaśnięcie drzwiami wchodowemi przy zamykaniu, oznajmiło, że już były wyszły na ulicę.
W całym więc domu pozostali już tylko Jondrettowie i Marjusz, i zapewne także te istoty tajemnicze, zauważone przez Marjusza w zmroku po za drzwiami niezamieszkałej izdebki.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.