My i Oni/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z tysiąca scen na pozór niepowiązanych z sobą składa się ten wielki dramat, ta tragedya Polski, któréj piąty akt... sterczy szeregiem szubienic i płynie rzeką krwi, jakich nie znały dzieje nowszych czasów. Jesteśmy zmuszeni zapomniawszy o warunkach sztuki, wiązać mozolnie tę budowę trupią, jak braciszkowie Kapucyni, co z kostek umarłych utworzyli strasznie ozdobną kaplicę ową podziemną przy swoim kościele w Rzymie.
Jenerał, któregośmy słyszeli przed chwilą rozmawiającego ze starym Jeremim, przeszedł powoli aleje, bez eskorty, pieszo udał się środkiem miasta i zamyślony przybył na zamek, gdy już było około południa. Szedł wprawdzie na radę, ale się razem wybrał na przechadzkę, i rozrachował tak aby nazbyt wcześnie nie przybyć. Kilka powozów stało przed zamkiem, a w obszernéj sali jednego z dygnitarzy gromadziła się kupka ludzi, którzy o losie części kraju wyrokować mieli. — Od ich doniesień do północnéj stolicy zależało wszystko. —
Żywcow ukazał się gdy wszyscy już prawie zgromadzeni czekali na niego rozprawiając między sobą. Trzech jenerałów, jeden wygolony mężczyzna we fraku cywilnym z miną niezmiernie układną, jeden adjutant człowiek wielkiego wpływu, stali i siedzieli dokoła krągłego stołu.
Twarze tych osób napiętnowane były typem, który wyrobiła niewola moskiewska. — Uczyniono to postrzeżenie za panowania króla Bomby w Neapolu, że typ urzędniczy neapolitański niesłychanie był podobny do moskiewskiego. Despotyzm działa w duchu, przezeń oddziaływa na ciało i wytwarza w istocie wizerunki właściwe sobie... Wśród największego zbiegowiska kosmopolitycznego, poznasz zwłaszcza biurokratę i stupajkę Rossyanina od razu... Arystokratyczne fiziognomie całego świata są do siebie podobne, bo próżniactwo spadkowe wydelikatnia i urabia na zgrabne lalki Moskala pana, na którym kajdany tak bardzo nigdy nie ciężą, bo należy (jak Murawiew nie wieszany ale wieszający) do tych co w nie okuwają, ale ich nie noszą. — Moskala pana poznać trudniéj, jest on choć z pozoru więcéj człowiekiem, ale urzędnika i żołnierza rozpoznać łatwo po zgniecionéj w nich godności ludzkiéj a wyrobionéj chytrości lisiéj. Despota z niższemi, jest płazem w obec władzy... Nieustanna walka z sobą aby człowieczeństwo swe i jego uczucia zwyciężyć, nadaje mu coś dziwnie zmięszanego z nicości i błota... Jesteśmy surowi, powiecie — tak, bo się w tych istotach, nawet najstraszliwszemi okropnościami ich roli nie obudziło nigdy uczucie ludzkie...
I tu na twarzach zebranych gości czytać było można piętna kilkowiekowych kajdan. Choć byli w kółku własném, choć byli prawie sobie równymi, i tu jeszcze nie zapomnieli roli dworaków, bo jedni mieli gdzieś więcéj wpływu w górze, drudzy mniéj, potrzebowali się nawzajem, niedowierzali zresztą jedni drugim, zazdrościli sobie, pod poufałością powierzchowną kryła się chytrość niewolników. Dosyć jest w głównych rysach oznaczyć działające tu osoby.
Żywcow nad innych więcéj wyglądał na człowieka, byłto Moskal ale najlepszego gatunku, przypsuty obyczajowo, rozwiązły, ale łagodny i uczuciowy. Nie miał wiele charakteru, bo despotyzm go nikomu mieć nie dozwala, ale dużo serca, które się w nim zachowało cudem.
Obok niego stał gospodarz, mężczyzna łysawy, twarzy nieokreślenie pospolitéj, na niéj nic wyczytać, nic nie było można odgadnąć; życie tam pracowało na to, aby przed światem zakryć co się działo w duszy. Był to jenerał, ale z tego gatunku pospolitego, który się określić nie daje. — Nazwiemy go po imieniu Iwan Iwanowicz... Nie należy jednak sądzić, by pospolite nazwanie kryło zwyczajnego człowieka. W Moskwie najznakomitsi ludzie pracują na to, aby się w nich nikt niebezpiecznego talentu nie domyślił. Nicość kryje często drogą minę złota. Jak dawniéj Żydzi kryli się ze skarbami, tu często niewolnicy z talentem ukrywać się muszą; zgnieciono by ich, gdyby głową wyszli po za urzędową miarę dozwoloną.
Drugi jenerał był mały, kaszlący Niemiec hrabia... człowiek zżyty, zużyty, blady, ruchawy, ale w pretensyach. Miał wzorem Adlerberga poczernione włosy i faworyty, i strój bardzo staranny. Uchodził za wielkiego polityka, głowę potężną... żałował że mu się nie dostało służyć w dyplomacyi, czytywał coś czasem drzémiąc i pełno miał oklepanek na usługi w rozmowie, któremi głębokim się dla płytkich przedstawiał. Rozum jego jak włosy był téż farbowany i zapożyczony...
Trzeci jenerał nareście barczysty, ogromny, typu w rodzaju Mikołajowskim, z wielką twarzą, z szerokiemi ramiony, miał tylko do siebie że ze wszystkiego się śmiał i na każdą rzecz powtarzał głupstwo! Do rady był dobry dla tego, że skutek jéj wynosił i roznosił nie nadwerężając go, bo nie był w stanie nic dodać swojego.
Adjutant pochodził z arystokratycznego rodu... rysy jego były piękne choć przywiędłe zawcześnie, wiele dumy w nich, a dla równych odstręczająca grzeczność wyrachowana niedająca się zbyt zbliżyć nikomu. Wejrzawszy nań, czułeś że się liczył do sinéj krwi...
Ostatnim a najciekawszym może, był urzędnik cywilny, twarz bez jednego włoska, bez wyrazu, blada, trupia, ale pofałdowana ogromnie, pokrajana jak zbyt wyciągana i wychodzona rękawiczka. Klimat petersburgski popsuł mu wątrobę, był żółty. W oczach połyskiwał ogień i bystrość, które gdzieindziéj zmiotło z oblicza nawyknienie do fałszu i chytrości. Syn popa, dziecię własnych zabiegów... Artemjew sięgał po wielkie stanowisko... na dwie pracując strony. Nienawidził arystokracyi, któréj nie mógł darować, że choć ojca jego całowała czasem w ręce, przyjmowała go wszakże w przedpokoju... Demokrata a raczéj demagog w duszy, krył swe przekonania gdy było potrzeba, gdy było można objawił się z niemi... a dążył do władzy przez zręczne usługi, to do wywrotu, w którym jednak czynnego udziału mieć nie chciał pókiby nie zwyciężył. Życzył on rewolucyi, ale nie myślał zostać rewolucyonistą, wolał by drudzy go w tém zastąpili.
Otóż cały skład tego gronka, które przybyciem swoim zwiększył Żywcow. Przystąpił on do stołu, rzucił czapkę i rękawiczki, i począł od prośby, aby daléj ciągniono rozprawy poczęte.
Hrabia, Niemiec, miał głos, i niewiele zważając na Żywcowa, począł daléj.
— To darmo, — niema co szukać nawet środków, ani sobie głowę łamać by ich zaspokoić. Polacy chcą odzyskać całą dawną swoją Polskę... a póki jéj mieć nie będą, nie uspokoją się. Trzeba ich gnieść i nękać; póki cesarz Mikołaj panował a Paszkiewicz rządził, siedzieli przecież cicho.
— Jestem téż tego przekonania, dodał książę adjutant, strzelać, bić, wywozić, a zbytnio się prawami nie wiązać... robić co potrzeba... necessitas frangit legem. I rozśmiał się z własnéj cytacyi łacińskiéj, którą słysząc reszta przytomnych, zdumiała się niezmiernie, widać było po twarzach, że jéj nikt nie zrozumiał. Niemiec tylko zrobił minę taką, jakby mu nie była obcą, ale dla tego, aby za uczeńszego uchodzić.
Iwan Iwanowicz podniósł się z krzesła...
— Za pozwoleniem, rzekł, dobrze to radzić, ale bądź co bądź opinia w saméj Rossyi... w Europie...
— Plunąć na Europę, przerwał porywczo barczysty...
— A co się tyczy Rossyi, dodał adjutant, ręczę że za miesiąc wyrobi się tam taka agitacya, że gdybyśmy Polskę na miazgę całą zdusili, to nam przyklasną z całego serca.
I spojrzał z ukosa na Artemjewa, który się uśmiechnął...
— Ponieważ radzimy, ozwał się siadając powoli Żywców, pozwólcie i mnie rzec słowo. Ja znam Polaków zdawna, część życia przebyłem z nimi; to naród, którego siłą i mocą nie weźmiemy, ale umieć go zażyć tylko, a złagodnieje jak baranek... Z nimi trzeba szczerze, otwarcie a dobrodusznie, pogłaskać ich tylko, trochę im zakadzić, pochlebić, grzecznością ująć... więcéj się zrobi niż karabinami i bagnetami...
Wszyscy zakrzyknęli niezmiernie, a najgłośniéj Artemjew.
— Panie jenerale, rzekł, tego sposobu próbował cesarz Alexander I., a cóż zrobił? niewdzięczników tylko. To się na nic nie zdało; — ich z góry a pletnią po łbach... ot rada! po naszemu!
— Tego sposobu próbował cesarz Mikołaj, a cóż zrobił? spytał spokojnie Żywcow.
— Ogromnie wiele, trzydzieści lat spokoju... rzekł adjutant.
— A któż z panów dowiedzie mi, że my nie pokutujemy za te lat trzydzieści pozornéj ciszy? odezwał się Żywcow.
— Nie, nie, nie, zawołał cywilny, o tém niema co i mówić, — na ich rewolucyą jeden tylko ratunek, nielitościwy karabin w rękach nielitościwego żołnierza...
— No to się okaże, że my bić umiemy, a nie umiemy rządzić... odparł Żywcow.
— Raczéj to, że oni nie są ludźmi do rządzenia, i że się bić a bić potrzeba... zawołał cywilny.
Umilkli, adjutant wielkiemi krokami, rozpiąwszy surdut, (co przy jenerałach było oznaką wielkiéj niezależności charakteru) przechadzał się po salonie.
— Ustępstw żadnych, oto do czego nas poczciwe tchórzostwo Gorczakowa doprowadziło, i nie w porę przybyłe rozwolnienie żołądka, dać im na włos, jutro zażądają więcéj, więcéj i więcéj, a naostatek powiedzą nam jak Zamojski cesarzowi, — wyjdźcie sobie z Polski, to będzie spokojnie. — Nie — zdusić to pokolenie, dwa, trzy, a nowe wychować na Moskali i po wszystkiém. Dopóki ta nienawistna narodowość istnieć będzie, póty Rossya nie doczeka się pokoju.
— Wyrwałeś mi to z ust, Wasza Światłość, rzekł cywilny, mogę zaręczyć, że taka a nie inna jest opinia w całéj Moskwie, dzienniki odezwą się w tym tonie; rząd gdyby nawet chciał nie będzie mógł postąpić inaczéj...
Na te nieostrożne słowa odwrócił się żywo Niemiec i Iwan Iwanowicz; Artemjew postrzegł się, że ogromnego bąka ustrzelił.
— A! a! ozwał się czytelnik gorliwy junkrowskich gazet pruskich, hrabia... cóżeście to za herezyą wyrzekli? mieliżbyśmy i my i rząd pójść pod panowanie opinii i prassy? Slicznie byśmy na tém wyszli...
— Ale opinia i prassa silnie rząd podtrzymywać będą, rzekł Artemjew plącząc się.
— Dziękuję, odparł Niemiec, trzęsąc głową... rząd bez opinii i prassy się obejdzie, ażeby sobie tworzył nową siłę, za któréj potem kierunek ręczyć nie może... o! o! byłoby to bardzo nieoględnie.
Artemjew zaciął usta i począł się cofać.
— Ale któż mówi o sile... ile rząd da i uzna za potrzebne użyczyć nam... to jest mylę się, prasie, siły... tyle jéj mieć będziemy... Juścić się to rozumie, że jest... że mogłoby być w tém... pewnego rodzaju niebezpieczeństwo... ale fałszywą miarą cudzych krajów nie mierzcie naszą świętą Rossyą, w Rossyi posłuszeństwo władzy jest we krwi... u nas nikt się z niego wyłamywać nie myśli.
Rozmowa zwichnięta na chwilę się wstrzymała, Żywcow na nowo ją rozpoczął.
— Moje zdanie nie przeważy jak widzę, rzekł, zrobicie jak postanowi większość która nie będzie za mną, ale przekonania nie zmienię. Rossya okryje się hańbą prześladowania, obleje krwią, stanie się odrazą cywilizowanych narodów, a tym sposobem, okrucieństwami i uciskiem, nic z Polakami nie zrobi. — Dobre to było na Czerkiesów, ale tu nie jesteśmy na Kaukazie, to nieszczęście nasze że w Wołogdzie, w Kiachcie, w Tyflisie, Orenburgu i Warszawie chcemy jednym rządzić sposobem.
To rzekłszy wstał i milczenie nastąpiło przerywane szeptami. Żywcow zamyślił się nie trudząc nawet dłuższém przekonywaniem współtowarzyszów, a Artemjew po chwili pożegnał się i wyszedł. Był widocznie zmięszany tém że się niepotrzebnie z myślą swoją zdradził. Z głową spuszczoną, kwaśny poszedł do Angielskiego Hotelu, w którym stał. — Służący Moskal poznał po kapeluszu i chodzie zły humor swojego pana za który byłby odpokutował, gdyby szczęściem dla niego, ktoś oczekujący na Artemjewa w jego kwaterze, nie odwrócił tych piorunów, na których przyjęcie już się Sasza gotował.
Na progu drzwi wiodących do mieszkania, stał jegomość w wicemundurze kancelaryi jakiéjś wygolony do naga, mały, czarniawy, widocznie gryzipiórek, z miną w pół lisią w pół dobroduszną. Był to dawny towarzysz szkolny Artemjewa, który talentem i bystrością doszedł do znakomitego stanowiska w oddziale trzecim, gdy Nikifor Piotrowicz ledwie bardzo podrzędne i to wyproszone zajmował miejsce.
— A! to ty! zawołał wchodząc i nie zrzucając kapelusza urzędnik... czekałem z niecierpliwością aby się z tobą zobaczyć i pogawędzić poufnie... Héj! Sasza, ruszaj na miasto popatrzeć na te ładne Polki które ci się tak podobały... a nas zostaw samych.... Siadaj Nikiforze Piotrowiczu.. siadaj — no! jakże się masz? jak ci tu jest? mów, wszystkiegom ciekawy!
Nikifor rozpoczął rozmowę od westchnień.
— Cóż, nie rad jesteś? pensya dobra? miejsce spokojne!
— A! a! Alexandrze Alexandrowiczu... wolałbym w Moskwie siedzieć choć mniéj płatny... to nie nasz świat!!
Artemjew rozśmiał się szyderczo i szepnął:
— Tak, ale tu wiele się da zrobić dla naszego świata!
— A no! jeszcze musimy po stu latach posiadania zdobywać znowu tę nieszczęśliwą Polskę.
— Nie rozumiesz mnie, rzekł Artemjew, Polska dla nas dziś inaczéj jest ważna... Widzicie...
Tu przerwał i pomyślał, zapytując nagle:
— Nikifor Piotrowicz, czyś ty takim jakim byłeś? powiedz prawdę... Czy tak jak niegdyś nienawidzisz arystokracyą naszą i bojarów? czy chcesz żeby święta Rosya rozkwitła młodém życiem?
— O! mój Boże, składając ręce rzekł Nikifor, a jakby to tego nie chcieć! jam syn kupca, ty jesteś synem popa... oba pamiętamy jak się bojary z ojcami naszemi obchodzili — gdyby przyszedł dzień sprawiedliwości — i — i
— Nadejdzie, ale go rozumem trzeba przyspieszyć, zawołał Artemjew, w naszych to rękach, rozumiesz! Jeżeli Polska się uspokoi, jeżeli jéj dadzą czego ona chce, zbliżą się do niéj, pogodzą... my na wieki przepadli. Potrzeba nie dać się im porozumieć, dowodzić że Polacy byli, są i będą buntownikami, zburzyć przeciwko nim całą Moskwę, ruszyć się na nich... Rządowi w to graj, puści nam cugle... a po tém... już ich nie pochwyci... Polskę zgnieciemy, ale i naszych bojarów razem... W Polsce naprzód to zrobimy z chłopami co po tém u nas zrobić będzie potrzeba — precz ze szlachtą!... Ludowi damy siłę, a tą siłą wywrócimy wszystko co nam stanie na przeszkodzie... Rozumiesz!
Nikifor tylko oglądając się głową kiwnął.
— Już tu są tacy wielcy ludzie co myślą o łagodzeniu Polaków, na to nie można pozwolić... nie nie dopuścim tego... tylko niepokój w Polsce może nam dać wolność... a co nam popsuje to że razem dwóch nieprzyjaciół pokonamy? Nasz interes ze wszech miar mącić, cisnąć, dusić i nie dać ładu tu wprowadzić. Rząd w kłopocie będąc z niemi od nas oczy odwróci, my tymczasem wychwycim mu potroszę co się tylko da porwać... a przygotujemy do oswobodzenia. Dziennikom naszym już dziś wolno więcéj niż było... opinii potrzebują aby się nią przed Europą zasłonić... będziemy gardłowali za niemi... Tymczasem oka nie spuścimy z naszéj sprawy. — Dosyć już téj niewoli ludu i naszéj.
Artemjew mówił to gorąco, przerywanie, chodząc po pokoju z papyrosem w rękach, Nikifor słuchał go z pokorą jak przystało Radzcy dworu przy Radzcy stanu. Alexander Alexandrowicz był już bowiem zaszczycony tą rangą wysoką — ktoby go teraz porównał do widzianego w zamku przed chwilą, ledwieby go był mógł poznać, tak był zmieniony, rozgorączkowany i ożywiony.
— Spodziewam się, żeś mnie zrozumiał, rzekł po chwili do Nikifora Piotrowicza, my się wszyscy starać powinniśmy aby jak najdłużéj nie było w Polsce ładu i pokoju... Starzy głupcy jak Żywcow zarazby to zagodzili! na co? na co? Wojsko sobie pohula, urzędnicy się nażyją dobrze, a póki tu hałas, my swoje robić w Moskwie będziemy. Postrzegli się bestje gdyśmy z Milutynem w komitecie wiejskim poczęli u siebie robotę, nie dali dokończyć, ale teraz pora jeśli kiedy... niech się tu burzy... niech gotuje...
Zatarł ręce...
— Polakom nie trzeba przeszkadzać, dodał, owszem, owszem niech popróbują... jabym im sam dał broni, zrobić nam nic nie zrobią, ludu za sobą nie mają... a dla nas w samą porę się wybrali... Czy może być lepiéj?
Zaczął się śmiać patrząc na Nikifora Piotrowicza, który był wylękły i siedział zdumiony.
Artemjew położył palec na ustach.
— Rozumie się, rzekł, to między nami, sprawa domowa... nie gadać o tém... Głupie kniazie i bojary sami nam dopomogą... nie domyślą się, a gdy się opatrzą będzie zapóźno... Nie potrzebny nam już Hercen i Ogarew... damy sobie rady sami... Nim nas wstrzymają, tak dobrze na kieł weźmiemy że uzdy już nie nałożą...
Mówił to więcéj prawie do siebie niż do swego towarzysza który okazywał rzucanemi do koła wejrzeniami wielki jakiś niepokój. — Artemjew był wesół nad wyraz.
— No! jak myślicie, spytał siadając, będzie u nich rewolucya? musi być? Gorczakow ją zrobił, a Wielopolski dokończy...
Alexandrze Alexandrowiczu, zawołał Nikifor... ja tam téj waszéj głębokiéj polityki nie rozumiem, ja prosty człowiek, mnie słuchać i pisać co przykażą — ale z Polską źle — o źle!
— To dla nas dobrze! słyszysz! to dla nas doskonale! niech zrobią rewolucyą, niech się ona ciągnie, niech sobie mydlą oczy pomocą Europy, zdusimy ich gdy zechcemy, a tymczasem nagotujemy się do wielkiéj sprawy! I nie będzie w Rosyi tylko chłop i car... tylko car chłopski... a bojarom...
Ręką posunął po gardle i rozśmiał się.
— Szlachta nasza już przyduszona, dodał, ogłupiała... nie potrafi się oprzeć gdy zaczniemy szumieć patryotycznie na Polaków, musi nam pomagać jeszcze, nie postrzeże się nawet że o jéj skórę idzie... tymczasem naostrzemy noże...
— Alexandrze Alexandrowiczu — wyście wielkim człowiekiem! krzyknął Nikifor ręce składając, ale i oni... o! oh nie głupi!
— Oni wcale nie są głupi ale pieszczone dzieci, zdaje im się, odparł Artemjew, że ich nic obalić nie potrafi, że są podporą tronu, a nie widzą że dla nich w świętéj Rosyi miejsca nie ma... To niemiecki koncept ta arystokracya... na co nam te trutnie... Car ich nie potrzebuje, oni się uśmiechają do Europy, im cywilizacya w smak, a my nowy świat zrobimy, świat ruski nasz... Zgniły Zachód wywrócim, zawojujemy narody podziecinniałe... pluję ja na ich Europę...
— Ale ty coś wzdychasz, rzekł uśmiechając się, źle tobie tu Nikifor Piotrowicz...
— Jużciż nie dobrze, szepnął Radzca dworu — człowiek się czuje wśród nieprzyjaciół, ani dnia spokojnego, ani nocy, ani ich zrozumieć czego oni chcą...
— Ale kiedy ci mówię, że nam i nie troszczyć się o to, byle mętna woda i jak najdłużéj. I po to, dodał ciszéj, chciałem ja wezwać ciebie do pomówienia, pamiętaj ty i ucz drugich, nie dawajcie aby się rząd z Polakami zbliżył... aby rewolucyi przeszkodzili, albo ją zbyt zawczasu stłumili, nasza rzecz aby to jak najdłużéj trwało.
— Rozumiem, odparł Nikifor, rozumiem.
— Wy, po kancelaryach, możecie więcéj niż się nam zdaje... nasze jenerały i bojary próżniaki, sami nic nie robią, nic nie myślą, z nimi zawsze można sobie począć jak się nam podoba... byle umieć. Sekretarz zrobi co chce... puścić pomiędzy swoich, aby wszelkiemi sposobami kaszę tu jak najdłużéj gotować... My wam przez dzienniki moskiewskie pomagać będziemy... W Rosyi panuje car, kłaniają się wszyscy jego dworowi i panom, ale ci robią wszystko których nikt nie widzi.... Oni noszą mundury i szlify a władzę my mamy... Otóż ją trzeba umocnić i powiększyć jeszcze.... rozumiecie?
Nikifor tylko głową pokiwał.
— Ja będę wiedział co robić, mówił petersburgski czynownik, wy mi tu pomagajcie. Jedno słowo, nie dopuścić aby się oni uspokoić i zgodzić mieli, przeciągać, nie głaskać ale draźnić ich, nie koić ale ranić, kłuć, rozjątrzać... rok, dwa, a zobaczycie jaką my siłę zdobędziemy! I głupi bylibyśmy żebyśmy ją sobie potém wyrwać dali.
Mówił z coraz większym zapałem, gdy do drzwi zapukano...
— Miałżeby Sasza tak prędko głupi powrócić? rzekł niecierpliwie, idąc otworzyć...
Ale nad spodziewanie, zamiast natrętnéj twarzy służalca, ujrzał wybielony i zlekka naróżowany, wdzięczny buziaczek uśmiechniętéj pani, lat trzydziestu może, niezmiernie wystrojonéj i straszliwie pachnącéj.
Popatrzyła na niego z progu, milcząc, i rozśmiała się głośno.
— Alexander Alexandrowicz tak to dobrze pamięta swoich starych przyjaciół? zawołała podając mu rękę... Jakto nie poznajecie mnie?
— A! przebaczcie Maryo Agathonówna! to wy! wy to!
— I z niecierpliwości widzenia was, narażając się na kompromitacyą, sama na wieczór zaprosić przychodzę...
Mamy z sobą do pomówienia... szepnęła mu na ucho. — Mieszkam nie opodal na Krakowskiem... numer... pierwsze piętro... czekam na was wieczorem...
— Ledwie oczom moim wierzyć mogę... cóż tu robicie?
— Powiem wam... nie ud dawna jestem tutaj... byłam za granicą... Pytajcie o mnie pod nazwiskiem pani de la Rue... potrzebowałam zmienić imie... rozumiecie... Czekam o ósmej...
Ceremonialnie odprowadził ją aż na wschody, szepcąc po cichu Artemjew, i powrócił nazad zadumany... trąc włosy...
— To jednak dobrze że ona tu jest, rzekł do Nikifora... nie znacie Maryi Agathonównéj?
— Ja? a zkądżebym?
— Tak! prawda! kobieta wielkich zdolności! Dopóki służy piękność jeszcze, lubo znacznie postarzała i mniéj już jest świeżą, potrafiła sobie zabezpieczyć kawałek chleba, łącząc dwa rzemiosła i dwa talenta... W trzecim oddziale nie mamy lepszego nad nią urzędnika...
Nikifor się zdumiał.
— Jak to? zapytał.
— A no, cóż dziwnego, kobiety są bardzo przydatne, zwłaszcza młode, ładne, dobrze wychowane i umiejące wszelką odegrywać rolę... Marya Agathonówna żyje jak w najlepszym tonie i zbiera... ręczę że zbiera... Znajdzie zawsze takiego co opędza koszta... a pensya może się oszczędzić. — Rozumna kobieta...
— Jeżeliby co ważnego a sekretnego było do doniesienia, podszepnął, śmiało możecie przez nią przesłać do mnie... zostawię wam jéj adres. Dobrze zrobili że ją tu zwabili, Polacy są czułego serca, a ona Francuzkę i przyjaciółkę ich doskonale odegra gdy zechce... potrafi wszelką rolę jaka się jéj podoba, oddać doskonale... Nikt nad nich gadatliwszy, będziemy przez nią wiedzieli wszystko.
A ty, dorzucił. trzymaj język za zębami.
— O! o! przecie mnie znacie, rozśmiał się biuralista... nie umiem gadać gdybym chciał...
I ruszył ramionami.
Scisnęli się za ręce...
— Przed wyjazdem pomówimy jeszcze z sobą, rzekł żegnając się z nim Artemjew, jestem kontent, wszystko dobrze, postaram ci się o awans w Petersburgu, albo o gratyfikacyą...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.