My, dzieci sieci: wokół manifestu/II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor zbiorowy
Tytuł My, dzieci sieci: wokół manifestu
Wydawca Fundacja Nowoczesna Polska
Data wyd. 2012
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło E-book na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

RADEK CZAJKA
Egzemplarz umarł

Oglądaliście His Girl Friday (Dziewczyna Piętaszek)? Pewnie nie. Film został nakręcony w 1939 roku w studiach Columbia Pictures, ale po 28 latach, kiedy wygasał na niego monopol autorski, producenci byli nim już na tyle mało zainteresowani, że nie pofatygowali się, by go przedłużyć o dodatkowe 28 lat. Gdyby to zrobili, załapaliby się już na niekończącą się jazdę „kolejką górską” kolejnych, automatycznych przedłużeń monopolu. Na angielskiej Wikipedii widnieje lista filmów w domenie publicznej (http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_films_in_the_public_domain_in_the_United_States) — a są na niej takie pozycje, jak oryginalna Gorączka złota Chaplina, Noc żywych trupów w wersji z 1968 roku, czy choćby It’s a Wonderful Life z 1946 roku, który — poniekąd ze względu na swój wolny od monopolu status — mógł stać się jednym z ulubionych filmów Ameryki, tradycyjnie pokazywanym w okresie świąt.
Ostatni film na tej liście trafił do domeny publicznej w 1991 roku. W międzyczasie monopol zaczął być uznawany za stan normalny, a domena publiczna — za wyjątek, przeznaczony tylko dla bardzo dawno temu zmarłych pisarzy. A i to — jak pokazuje sprawa Korczaka — niekoniecznie musi być takie oczywiste.
His Girl Friday mógł nie być wystarczająco interesujący dla Columbia Pictures w 1967 roku, ale został w pewnym stopniu doceniony po latach. W 2000 roku trafił na 19. miejsce na liście najśmieszniejszych komedii stulecia według Amerykańskiego Instytutu Filmowego (AFI). Na IMDB ma obecnie ocenę 8.0, a „Tomatometr” w serwisie Rotten Tomatoes wskazuje wysoki wynik 97%. Sama wytwórnia wróciła zresztą do filmu, wypuszczając go ponownie na kasetach wideo — w czym brak monopolu też jej najwyraźniej nie przeszkadzał. Status domeny publicznej pozwala udostępniać dzisiaj film w Internet Archive, co jest oczywiście miłe, ale ma ograniczone znaczenie w obliczu faktu, że więcej osób znajdzie go po prostu na Pirate Bay albo na YouTubie, nic o jego statusie prawnym nie wiedząc. Bo monopol autorski jest dziś powszechnie ignorowany — i nie bez powodu.
Ale dla mnie ten konkretny film jest interesujący z innych, niż tylko prawne, powodów: widać w nim pewne, być może z perspektywy czasu nieśmiałe, ale jednak zapowiedzi nadchodzących zmian.
Rzucają się w oczy zmiany w technice i narracji filmowej — w filmie gatunkowo klasyfikowanym jako screwball comedy („podkręcona komedia”) dominują wartkie, pełne ciętych ripost dialogi, podczas których bohaterowie przerywają sobie, wchodzą w słowo, mówią jednocześnie. Te realistyczne dialogi, nagrywane przed nadejściem mikserów wielościeżkowych, stanowiły niebanalne wyzwanie techniczne, wymagające ponoć prawdziwej żonglerki mikrofonami na planie.
Jednak bardziej istotny jest chyba obraz zachodzących zmian społecznych. Charakterystyczne dla screwball comedy jest pokazywanie silnych postaci kobiecych — serwis TVTropes.org wskazuje zresztą główną bohaterkę filmu, gwiazdę reportażu Hildy Johnson, jako najbardziej klasyczny przykład motywu „nieustraszonego reportera” (http://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Main/IntrepidReporter) — przy jednoczesnym podważaniu tradycyjnie rozumianej męskości. Otaczający Hildy mężczyźni, kiedy tylko próbują jeszcze odgrywać swoje „męskie” role, natychmiast popadają w śmieszność, są przy tym niepewni, niezgrabni i stale zagrożeni. Nie jest to może jeszcze obraz pełnej niezależności kobiety — w końcu centralną osią fabuły nadal jest raczej walka dwóch mężczyzn o kobietę, niż jej niezależny wybór swojej drogi życiowej — ale damsko-męska gra nawiązywana jest już na zupełnie nietradycyjnym poziomie.
W każdym razie — film jest godny polecenia.
A wprowadzam do elementów jego fabuły nie po to, by zepsuć czytelnikom przyjemność z oglądania, ale żeby nawiązać do jednej pobocznej sceny, która szczególnie utkwiła mi w pamięci. Kiedy cała trójka bohaterów siedzi w restauracji, omawiając najbliższe plany Hildy i jej nowego narzeczonego, Walter — były mąż, który podczas całej rozmowy nie szczędzi nowemu „rywalowi” złośliwości — pyta: „Chyba czegoś nie zrozumiałem — bierzecie razem kuszetkę DZIŚ, a pobieracie się JUTRO?”. „Och, to nie tak” — odpowiada zakłopotany Bruce. „A jak?” — rzuca w jego stronę już zupełnie poważnie Walter.
To ostre podniesienie sprawy czystości przedmałżeńskiej — nawet gdyby było tylko częścią ironicznego występu Waltera — z dzisiejszej perspektywy wydaje się kompletnie nie na miejscu. Tymczasem właśnie w latach trzydziestych wprowadzono w Hollywood tzw. Production Code (http://productioncode.dhwritings.com/multipleframes_productioncode.php) — zestaw zasad moralnych, regulujących, co można pokazywać w filmach, a co nie. Poza zapisami zabraniającymi pokazywania scen przemocy, używania wulgaryzmów czy obsadzania postaci osób duchownych jako bohaterów negatywnych, kodeks przewidywał również obowiązek „obrony świętości instytucji małżeństwa” i szereg zapisów związanych z seksem — od zakazu scen zbyt sugestywnego tańca, po wykluczenie aborcji, higieny seksualnej i chorób wenerycznych spośród tematów nadających się do pokazywania na ekranie.
Wielkie zmiany miały dopiero nadejść. W latach 40. rozpoczęto badania nad antykoncepcją hormonalną, niedługo miał też ukazać się Raport Kinseya, wyciągający na światło dzienne fakt, że ogromna większość Amerykanów nie stosuje się do rzekomo „obowiązującej” moralności seksualnej. Przez te 28 lat minęła cała epoka. Rok przejścia His Girl Friday do domeny publicznej był też jednocześnie rokiem zniesienia Production Code. W tym samym czasie kolejne kraje zabrały się za znoszenie zakazów aktywności zawodowej zamężnych kobiet, stosowania środków antykoncepcyjnych, kontaktów homoseksualnych, liberalizowanie prawa aborcyjnego, czy wreszcie wprowadzanie edukacji seksualnej lub rejestrowanych związków jednopłciowych.
Pokolenie dzieci kwiatów bezpowrotnie strąciło tradycyjną moralność z piedestału, tworząc miejsce dla rzeczników nowoczesnej etyki seksualnej, antykoncepcji i edukacji. Oczywiście, nadal istnieją również tradycjonalistyczni moraliści — a obie grupy patrzą na siebie ze zdumieniem i wzajemnym niezrozumieniem. Niby dyskutują, ale posługują się różnymi słownikami, w których słowa takie, jak „odpowiedzialność” czy „szacunek” mają kompletnie odmienne znaczenia. „Czego wy chcecie?” — pytają jedni — „Dla seksu i rozpasania racjonalizujecie sobie odrzucenie fundamentów społeczeństwa”. A drudzy odpowiadają: „Czego wy chcecie? Czy nie widzicie, że wasze uświęcone zasady powodują dziś więcej szkody, niż pożytku?”
„Oni nic nie rozumieją” — myślą jedni i drudzy.
Czy dzisiejszy spór pokolenia „dzieci sieci” z tradycjonalistami prawnoautorskimi trochę tego nie przypomina? Mnie tak, i najwyraźniej nie tylko mi.
To właśnie porównanie — w formie oskarżenia — pojawia się po stronie copyrightowych tradycjonalistów. „W sieci pojawiła się jakaś cyberkomuna, która chce mieć wszystko free” — mówi Muniek Staszczyk, a mi staje przed oczami postać nie rockmana, tylko kręcącego głową moralisty, powtarzającego z dezaprobatą: „oni chcą tylko puszczać się z kim popadnie”.
Fenomen „dzieci sieci” nie polega przecież na tym, że nagle, nie wiadomo skąd, powstało pokolenie, które chce mieć „za free”, tak jak rewolucja obyczajowa nie polegała na tym, że nagle powstało pokolenie wyjątkowo napalone na seks bez zobowiązań. Jedno i drugie było efektem odrzucenia jakiejś uświęconej, sfetyszyzowanej bzdury, która w takim stopniu przestała przystawać do rzeczywistości, że żadne nowe pokolenie nie mogło już dać jej sobie wmówić. W latach 60. padł fetysz czystości seksualnej i „dobrego prowadzenia się”, wraz z przekonaniem, że trzymanie się tradycyjnej moralności to warunek dobrego społeczeństwa. A co pada dziś?
Moim zdaniem: dziś pada fetysz egzemplarza.
Masowy obieg kultury był do niedawna oparty na egzemplarzach. Trzeba było mieć płytę, by móc słuchać ulubionej muzyki, kasetę, by zaprosić znajomych na film, mieć w ręce zadrukowany papier, by przeczytać książkę. Egzemplarz był podstawowym kanałem dostępu do treści. Cały system prawa autorskiego został zbudowany wokół tej koncepcji, że wystarczy kontrolować produkcję egzemplarzy.
Egzemplarz upadł, bo przestał być potrzebny. Plastikowa płyta w ładnym pudełku została sprowadzona do roli gadżetu, na poziomie plakatu czy koszulki z nazwą zespołu. Fajnie to mieć, można powiesić na ścianie i czasem odkurzyć, ale wszyscy wiedzą, że nie jest to żaden kluczowy kanał dostępu do kultury. Fetysz egzemplarza umiera, i zabiera ze sobą do grobu przekonanie, które coraz trudniej komukolwiek wpoić, choć nie ustają starania — że pliki, które kopiujemy sobie z dysku na dysk, to właściwie to samo, co płyty w sklepie (tylko, oczywiście, bez płyt). „Dlaczego wytwarzacie nieautoryzowane egzemplarze naszych płyt w swoich niekontrolowanych fabrykach?” — zdają się pytać użytkowników rzecznicy „Legalnej kultury”. „Jakie egzemplarze, o czym wy mówicie?” — odpowiadają zdziwieni użytkownicy — „My niczego nie wytwarzamy, niczego nie zabieramy, przeciwnie — dzielimy się zawartością swoich dysków z innymi. Nie potrzebujemy waszych egzemplarzy, dziękujemy bardzo — za to chętnie pójdziemy na koncert”.
Historia się jakby powtarza. „Czego wy chcecie? Żeby tylko nie płacić za płytę, racjonalizujecie sobie zamach na fundamenty kultury” — mówią tradycjonaliści. „Czego wy chcecie? Czy nie widzicie, że wasz archaiczny model biznesowy przynosi dziś obiegowi kultury więcej szkody, niż pożytku?” — odpowiadają „dzieci sieci”. „Oni nic nie rozumieją” — myślą jedni i drudzy.
Dlatego — jakkolwiek (a może ponieważ) zdecydowanie identyfikuję się z „dziećmi sieci” — coś mi w manifeście Piotra Czerskiego zgrzyta, coś mi nie pasuje, kiedy czytam:
„Jesteśmy gotowi płacić, ale gigantyczny narzut nakładany przez dystrybutorów wydaje nam się czymś w oczywisty sposób nieprzystającym. Dlaczego mielibyśmy płacić za dystrybucję informacji, którą można błyskawicznie i perfekcyjnie skopiować, nie zmniejszając przy tym ani na jotę wartości oryginału? Jeżeli dostajemy samą tylko informację — chcemy, aby cena była do niej adekwatna. Możemy płacić więcej, ale chcemy otrzymać wówczas wartość dodatkową: ciekawe opakowanie, gadżet, wyższą jakość obrazu, możliwość rozpoczęcia oglądania tu i teraz, bez oczekiwania na pobranie pliku.”
Co to znaczy? Że przy trochę niższej cenie damy sobie z powrotem wmówić, że pliki na naszych dyskach to niewidzialne płyty pozabierane ze sklepowych półek? Narzekanie na wysokie ceny kultury to ślepa uliczka, bo fetysz egzemplarza nie jest kwestią ceny i nie wróci przy pierwszej obniżce. Owszem, możemy zapłacić za ładne pudełko z książeczką, za wspólne przeżycie, za wygodną usługę — ale za sam egzemplarz nie będziemy już płacili nigdy.




PAWEŁ KOZIOŁ
Sieć, w którą każdy łapie swoją Mongolię
1.

Nie wiedziałem, jak zacząć ten tekst, aż do momentu, kiedy parę dni temu dostałem przez czat Facebooka następującą wiadomość, a właściwie to nawet miniaturowy esej:

Cześć, chciałam Ci tylko powiedzieć, że właśnie sobie uświadomiłam, że komputery tak strasznie zepsuły mi dystans i perspektywę, że jak wstukałam w Google: „Mongolia” i chciałam mieć ją dalej od siebie, to zamiast wstać i odejść, zaczęłam szukać kombinacji klawiszy, która mi to wszystko oddali, która mi to wszystko pomniejszy. Taki trochę zwrot w historii ludzkości, myślę. Nie muszę się ruszać, żeby oddalać rzeczy, ale trudno się przybliża, bo wyskakują piksele, tak że przyglądanie się uważne obrazkom też jest trudne.

Ola — bo tak się nazywa autorka wiadomości, która na potrzeby tego tekstu właśnie Olą bez nicka i nazwiska zdecydowała się pozostać — pozornie wpisuje się w katastroficzną bajkę o złej technologii, która zniekształca nam obraz świata i każe poszukiwać skrótów zarówno na klawiaturze, jak i w percepcji, powodując przy tym, że łatwiej wyobrazić sobie oddalenie się od jakiejś treści niż do niej przybliżenie. Ale to całkiem nie tak. Po pierwsze chęć, by Mongolię, czy też dowolną treść, utrzymać dalej od siebie, jest niewątpliwą zdobyczą kulturową. Dawniej Mongolia albo była za daleko, aby w ogóle umożliwiać takie kulturowe fanaberie, lub dla odmiany podchodziła za blisko, jak w roku 1241, gdy nie istniała opcja, by ją oddalić. Stanów pośrednich było rozpaczliwie niewiele.
Po drugie, Ola z filtrowania informacji pochodzących z sieci, a także z rekwizytu, jaki stanowi ikonka lupy z wrysowanym w nią plusem albo minusem, wyczarowała niezłą metaforę komunikacyjną i przesłała mi ją z pomocą tej samej sieci, której wpływ na umysły metafora miała diagnozować, a przy okazji umożliwiła mi rozpoczęcie tego artykułu słowami, które mi się zwyczajnie podobają. Po trzecie, cały przebieg wydarzeń — i tekst Oli, i zawarta w nim metafora, i łatwość komunikacji — pokazuje, z jaką gracją autorka tego minieseju porusza się w środowisku sieciowym.

2.

A mnie tej gracji brakuje. W związku z tym się jeszcze napinam, nie wiedząc nawet, czy to z powodów pokoleniowych, czy może geograficznych. One zresztą splatają się w osobliwy sposób, w którym ruch wstecz na osi czasu wywołuje mniej więcej takie same efekty, jak ruch po współrzędnych z GoogleMaps w stronę umownej Mongolii, czyli mówiąc po prostu na południowy wschód od Warszawy. Zresztą kierunek nie jest tu najważniejszy. Chodzi o jakikolwiek ruch oddalający od dowolnego lokalnego bądź mentalnego centrum.
Z powodów, które z roku na rok będą się stawać coraz bardziej nieoczywiste, ponieważ futurologia dotycząca Internetu zdobywa status coraz podobniejszy do tej, która by dotyczyła sieci drogowej czy kolejowej, czuję niejasne zobowiązanie, by generować tu jakieś hipotezy. Zakładam w nich, że z czasem ten efekt straci na znaczeniu, stając się tym, czym w kosmologii jest tak zwane promieniowanie reliktowe — niezbyt wyraźnym śladem nierównomierności występujących na pierwszym etapie rozwoju. Efekt już znika w tym sensie, że matka moja używa Googla stanowczo lepiej ode mnie, a dziadek w ciągu ostatnich dwóch lat życia zdążył przejść jeszcze drogę od niewiedzy, co to jest edytor tekstu, do stwierdzenia, że myszą pracuje się za wolno. Po tym musiałem mu pokazać skróty klawiaturowe, które docenił.
Podejrzewam też, że przyszła socjologia sieci zapewne zacznie zastanawiać się nad tym, jak czynniki pokoleniowe i geograficzne wpływały na rozwarstwienie kompetencji i jak potem różne wzorce korzystania z nich wpływają na to, co będą z siecią robić osoby następne. I nie jest to bynajmniej przepływ jednokierunkowy — Ola mówiła, to znaczy czatowała mi, że jej rodzice zaczynają dzień od internetu, jak dawniej ponoć zaczynało się od kawy z gazetą, a ona już, podkreślam to słowo, już nie.

3.

Te pseudonaukowe uwagi powyżej potrzebne mi były, abym się w końcu przyznał, że prawdopodobnie nie jestem dzieckiem sieci. Należę raczej do grona pociotków, dalekich kuzynów, krewnych i znajomych królika, który zapewne pojawia się na jakimś memie, a jeśli nawet nie, to nadrobienie tego karygodnego braku wymaga zaledwie paru kliknięć. Jednym słowem sensowniej byłoby powiedzieć, że wskoczyłem do ostatniego wagonu pociągu cyfrowej rewolucji. Zapewne świadczy o tym już fakt, że w poprzednim zdaniu odruchowo użyłem metafory kolejowej, to jest technologicznej wprawdzie, lecz co najmniej stuletniej.
Znaków zapóźnienia jest więcej. Pierwszą pracę roczną, jaką oddawałem na studiach, przepisałem ręcznie. Pierwszą stronę internetową montowałem zdaje się pod koniec studiów magisterskich, w roku 2003 lub 2004. Nie wiem, w jak wyrafinowane rastry stepowy wiatr układał wówczas ziarnka piasku nad infostradami Mongolii (co znaczy także: nie przybliżyłem jej sobie dostatecznie[1]), ale z pewnością prezentowały się one lepiej.
I chociaż jakoś radzę sobie w świecie information technology (celowo nie tłumaczę tej zbitki na polski, żeby zachować pewną dwuznaczność między informatyką a informacją, na jaką pozwala język angielski), chociaż przed ekranem spędzam prawdopodobnie za dużo czasu, na co składa się i praca, i parę niszowych hobby, to jednak wciąż nie jest to dla mnie środowisko naturalne. Umiejętności to jedno, a swoboda w posługiwaniu się nimi — to drugie. I na ten brak swobody składają się dziesiątki szczegółów. Szybkość stukania w klawiaturę zdecydowanie poniżej przeciętnej, i to najwyżej czterema palcami. Fakt, że wprawdzie nauczyłem się programować, i to nawet systemy dość złożone, ale i tak za każdym razem sprawdzam, jak zapisać najprostszą pętlę, w związku z czym zapewne w widocznym miejscu na pulpicie powinienem trzymać sobie gotowy do przeklejenia snippet:

for (int i = 0; i < nOfRecords; i++) {
}
4.

I nie wiem w końcu, czy to z poczucia niepełnego uczestnictwa w cyfrowym świecie (z wrażenia — tak to nazwijmy — programisty-amatora, jakby był zegarmistrzem zabierającym się za manipulacje delikatnym mechanizmem w ogrodniczych rękawicach), czy z motywacji bardziej racjonalnych weźmie się to, co napiszę poniżej. Jednak napiszę.
Być może i sam fakt, że używamy terminu „dzieci sieci”, z jakiejś przyszłej perspektywy zacznie się jawić jako socjologiczna osobliwość. W wersji minimum ta domorosła futurologia oznacza po prostu tyle, że być może nie do utrzymania jest poczucie wspólnoty na tak zawrotnym, globalnym poziomie. Piękny i pozytywny sen o jednej sieci pozostanie legendą właściwą pierwszym dwóm czy trzem pokoleniom, a ściślej — tej ich części, która miała realny wpływ czy to na kształt Internetu, czy na jego etos. I wcale nie muszą sprawić tego złe korporacje czy totalitarne rządy, nie trzeba wyobrażać sobie w tym celu żadnej mrocznej, dystopijnej przyszłości. Po prostu każdy jest sam sobie filtrem, każdy przybliża i oddala sobie taką Mongolię, jaką sobie wybrał, czy też do jakiej udało mu się dotrzeć.
W wersji maksimum tej niejasnej przepowiedni mamy zaś sieć, która po prostu nie będzie już jedna. Nie wiem, czy doprowadzi do tego fizyczny podział infrastruktury, czy zdublowanie jej przez tych, którym nie odpowiada ewolucja międzynarodowych regulacji dotyczących sieci, czy może rozpad standardu HTML na dialekty z coraz mniejszą częścią wspólną. Nie wiem, czy tak się w ogóle stanie (oby nie). W każdym razie dopiero wyobrażenie sobie takiej alternatywy pozwala zrozumieć, co tak naprawdę mówi slogan „my, dzieci sieci”.




MARTA KLIMOWICZ
Edukacja medialna dzieci sieci

Niecały miesiąc po publikacji manifestu Piotra Czerskiego, w zupełnie innej galaktyce, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ogłosiło nabór wniosków do priorytetu Edukacja medialna, badania. Jego celem — jak można było dowiedzieć się ze strony Ministerstwa — miała być „diagnoza stanu kompetencji medialnych społeczeństwa”. Kilka miesięcy później, kiedy publikacja Czerskiego została już przetłumaczona na kilkanaście języków, najlepiej ocenionym przez Ministerstwo projektem okazał się być wniosek „Dzieci sieci. Kompetencje komunikacyjne najmłodszych”. W chwili gdy piszę ten tekst (druga połowa listopada 2012), badania w ramach tego projektu zostały już ukończone i trwają prace redakcyjne nad raportem końcowym.
Projekt ten — tak dla mnie, jak i dla większości zespołu — rozpoczął się na Facebooku, gdzie jeden z badaczy udostępnił link z informacją o konkursie, zachęcając swoich znajomych do zapoznania się z nim i wzywając do działania. Kolejne wydarzenia potoczyły się bardzo szybko, w hollywoodzkiej produkcji przedstawione zostałyby za pomocą sekwencji zagęszczonej, prezentującej grupę badaczy, która — w ramach powołanego ad hoc interdyscyplinarnego zespołu — nie spotykając się ze sobą ani razu, a korzystając z szeregu narzędzi internetowych (spośród których część była na bieżąco testowana i akceptowana lub odrzucana jako nieużyteczna) w ciągu kilku tygodni opracowała wniosek, pozyskując równocześnie patronat gdańskiego Instytutu Kultury Miejskiej.
Przez kolejne miesiące spotykaliśmy się z młodymi ludźmi i ich opiekunami, obserwowaliśmy zachowania dzieci i młodzieży w szkole i w sieci, a także przeprowadziliśmy analizę programów nauczania. I choć nasze wnioski w głównej mierze oparte były na przygotowanym modelu kompetencji komunikacyjnych, to myślę, że wszyscy — po części świadomie, po części nie — odwoływaliśmy się do tytułowych „dzieci sieci”, powracając do tekstu Czerskiego. Z jednej strony nasze badania były więc bardzo merytorycznym wysiłkiem podjęcia namysłu naukowego nad różnymi obszarami, w których przejawiają się lub rozwijane są kompetencje komunikacyjne. Z drugiej zaś — nieustannie podejmowaliśmy polemikę z tekstem My, dzieci sieci, który był przecież jednym z naszych punktów wyjścia. Stale więc odwoływaliśmy się do niego, testując publicystyczne tezy i zderzając je ze światem, który pokazali nam uczestnicy badań. Równocześnie wreszcie — sami po części stawaliśmy się obiektami swoich badań, zadając sobie pytania o to, na ile rozwinęliśmy u siebie wyodrębnione obszary kompetencji komunikacyjnych, w jakim stopniu jesteśmy w nich biegli, a także na ile te autoetnograficzne wnioski powinny stać się częścią raportu końcowego, czy wreszcie — na ile sami jesteśmy dziećmi sieci.
Po skończeniu części netnograficznej[2] badań i zapoznaniu się z raportem końcowym pozostałych działań, jeszcze raz wróciłam do tekstu Czerskiego. Nawet przyjmując konieczne przecież założenie, że tekst noszący znamiona manifestu nie jest (a nawet: być nie powinien) rzetelnym opisem świata zastanego, a raczej próbą sformułowania postulatów zmiany rzeczywistości społecznej, zatem — nawet przyjmując takie założenie, wyraźnie widzimy, że zbywa w nim przynajmniej jednego ważnego elementu: edukacji. Esej Czerskiego pozostawia czytelnika z wrażeniem, że wszystkie elementy związane z komunikacją zapośredniczoną przez Internet, pozyskiwaniem wiedzy za pomocą sieci, zawiązywaniem relacji czy interpretowaniem różnych zjawisk kultury Internetu — wszystkie one są „dzieciom sieci” dane, niczym zestaw chromosomów, dziedziczonych niezależnie od jednostkowej woli. Tak jednak nie jest, i także te dzieci, które wychowywały się z laptopem pod poduszką, muszą dysponować odpowiednim kapitałem kulturowym, aby rzeczywiście reprezentować pokolenie opisane przez Czerskiego.
W klasycznej już typologii kultury antropolożka Margaret Mead rozpoznaje „kulturę prefiguratywną”, definiując ją jako taki typ kultury, w którym młodsze pokolenie uczy starsze, modyfikując w ten sposób tradycyjny kierunek transmisji wartości. Kultura ta jest efektem przemian świata nowoczesnego (czy nawet — jak twierdzą niektórzy: ponowoczesnego), nierozerwalnie związanych z innowacjami technologicznymi, także komunikacyjnymi. Bez wątpienia, kultura prefiguratywna to my, teraz, tutaj. To dzieci sieci, uczące starsze rodzeństwo i rodziców, jak funkcjonować w tak zagadkowym świecie, w którym w kieszeniach spodni nosimy komputery o zaawansowanych mocach technologicznych, niewyobrażalne jeszcze dekadę temu.
Moja dwuletnia bratanica bez problemu obsługuje dowolne urządzenie z ekranem dotykowym, intuicyjnie uruchamiając czytniki, smartfony czy tablety. Każdy z nas ma w swoim otoczeniu takie dziecko lub przynajmniej widzieliśmy je na filmiku zamieszczonym na YouTube (np. tym, w którym kilkunastomiesięczna dziewczynka doskonale radzi sobie z obsługa iPada, nie do końca jednak udaje jej się to z papierowym magazynem, który zdaje się nie zachowywać zgodnie z jej oczekiwaniami). Z zaskoczeniem i oczarowaniem obserwujemy więc te dzieci, które bez żadnego onieśmielenia podchodzą do gadżetów elektronicznych, w mig rozszyfrowując sposób ich działania, przeznaczenie, i odnajdując interesujące aplikacje. Dzieci sieci jak się patrzy.
Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy samo intuicyjne uruchomienie urządzenia to za mało, a bezproblemowe dotarcie do ulubionych stron nie pozwala na poszerzenie wiedzy. Problem pojawia się także wtedy, kiedy liczba dostępnych źródeł wiedzy zdaje się być nieskończona. Prawdę powiedziawszy, są to te same problemy, które chyba od zawsze związane są z edukacją: umiejętność pozyskiwania informacji czy sprawna weryfikacja źródeł wiedzy są niezbędne bez względu na to, czy korzystamy z zasobów szkolnej biblioteki, czy wpisujemy zapytanie do wyszukiwarki.
Nie wspomina o tym Czerski, wyraźnie to jednak było widać w naszym badaniu, które obejmowało również obserwację zachowań w szkole, podczas lekcji informatyki oraz przerw w zajęciach. Jak się szybko okazało — stosunkowo sprawne obsługiwanie nowych narzędzi i intuicyjne podejście do nich to zdecydowanie za mało, aby móc rzetelnie zdiagnozować wartość odnalezionych informacji lub samodzielnie spróbować odszukać nowe źródło wiedzy. Dzieci i młodzież, podobnie jak i wielu starszych użytkowników Internetu, korzystają z utartych ścieżek pozyskiwania wiedzy. Jeśli wyszukiwarka, to Google, jeśli kompendium przystępnie przedstawionej wiedzy na każdy temat, to Wikipedia, jeśli wiadomości z kraju, to jeden ulubiony portal itd. Konieczność wyjścia poza utarte schematy i odnalezienia stron, na których nigdy nie byli i których sposób funkcjonowania nie jest do końca dla nich klarowny, błyskawicznie odsłania cały obszar niewiedzy, niepewności i braku kompetencji.
Bez względu na to, jakiej przydawki do ich opisu użyjemy — dzieciom potrzebna jest edukacja. Możliwe, że teraz, w obliczu wielu dostępnych źródeł informacji, jest ona potrzebna bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Równocześnie jednak, właśnie ze względu na swoje „usieciowienie”, dzieci te stają się po części partnerami swoich nauczycieli. Jest to sytuacja bez precedensu, wymagająca — oprócz diagnozy — propozycji koniecznych zmian w programach nauczania, a także — w sposobach oceniania.




MIREK FILICIAK
Czekając na utopię

Manifesty rządzą się swoimi prawami. Nie szkicuje się ich cienkim ołówkiem, lecz kreśli grubym flamastrem. Wystukuje boldem. To chyba oczywiste, że nie sposób przykładać do nich tej samej miary, co np. do tekstów akademickich. Warto przyglądać się im z innej perspektywy — przede wszystkim w kontekście dyskusji, które uruchomiły. Dzieci sieci są w tym względzie przykładem intrygującym, bo manifest był konsekwentnie krytykowany, chyba trochę zbyt gorliwie, przez kolejnych publicystów. Ta gorliwość mimochodem dowiodła, że manifest Czerskiego uciska jakiś nerw, dotyka istotnego problemu. Bez szczególnej precyzji, operując skrótami i uproszczeniami. Za to mocno i na swój sposób skutecznie.
Dlaczego Dzieci sieci tak rozdrażniły? Może dlatego, że Internet to temat, który aż prosi się o przyjęcie mentorskiego tonu świadomego użytkownika. O ośmieszenie tych rzekomo mniej świadomych, a przy okazji — o przywołanie kombatanckiej opowieści o własnych doświadczeniach, być może okraszonej nostalgicznym westchnieniem tęsknoty za pionierskimi czasami, które już nie wrócą. Odpowiedzi na manifest były więc dobrą okazją do pokazania, jak bardzo mylą się ci, którzy mają mniej lat, niż prasowi komentatorzy. Jak te dzieciaki w ogóle mogą zabierać głos, przecież nie mają o niczym pojęcia. Głupi gówniarze.
Mój problem z takim podejściem nie polega na tym, że z Dziećmi sieci zgadzam się całościowo i bez wyjątku. Raczej na tym, że cyniczny dystans nie zawsze jest oznaką mądrości, bywa też przejawem niezrozumienia i — co chyba najgorsze — narzędziem tłumienia spontanicznej energii. Takiej jak ta, która uwolniła się podczas protestów przeciwko ACTA. Takiej, na której brak tak często narzekamy. I choć sam mam coraz bardziej ambiwalentny stosunek do zmian kulturowych, które artykułuje tekst Czerskiego, to nie odmawiam innym prawa do bardziej jednoznacznych sądów.
Oczywiście mam wątpliwość co do możliwości zaistnienia manifestów w dzisiejszym, poszatkowanym na nieskończenie wiele nisz świecie — bo czyż częścią diagnozy Dzieci sieci nie jest stwierdzenie, że pisanie „my” jest dziś jeszcze mniej uprawomocnione, niż było w przeszłości? Jeśli więc Dzieci sieci artykułują tęsknotę za „my”, to w tym aspekcie jest to tekst sentymentalny i anachroniczny. Bo przecież są różne dzieci, różnych sieci. Ale można spojrzeć na to inaczej: jeśli nawet „my” jest niejednorodne, to jest inne niż „wy”. Adresaci tego „wy” to właśnie rozdrażnieni komentatorzy, reprezentanci pokolenia, które w manifesty kiedyś wierzyło. We wszelkich spontanicznych ruchach opartych na logice sieci nie chodzi przecież o legitymizację nowego porządku, bo taki, w liczbie pojedynczej, nie istnieje. Raczej o pokazanie się tym, których porządek właśnie legitymizację traci.
Gdybym mógł do głosu Piotra Czerskiego coś dopisać, to pewnie drugą część, awers historii o życiu dzieci sieci. Kontekst dla jej zrastania się z codziennym doświadczeniem nie tylko młodych (ale też nie zawsze tak sprawnych komunikacyjnie, jak sugeruje manifest) Polaków. To przemiany systemowe i neoliberalna ideologia, która dla wielu „cyfrowych tubylców” pozostaje przezroczysta. Internet świetnie się z nią skleił, rozbudzając naiwne, jak dziś wiemy, marzenia o polskiej klasie kreatywnej, ale też stymulując konsumpcyjne aspiracje, których nie sposób dziś zaspokoić. Ten dopisek wytrąciłby być może argumenty krytykom Dzieci sieci. Pokazując problem, jaki z nimi mamy — nie tylko z dziećmi sieci, ale też z porzuconymi dziećmi boomu edukacyjnego, a dziś może przede wszystkim dziećmi kryzysu. Dopominającymi się o podmiotowość i o swoje prawa. Oszukanymi i niepotrzebnymi.
Chciałbym wierzyć, że walka tej grupy może być jakąś drogą do korekty systemu — nie tylko praw autorskich, lecz większej całości, której prawa autorskie są emanacją. Systemu, który utowarowił wiedzę i treści kultury, równocześnie zachłannie czerpiąc z ich społecznych zasobów. A czy naprawdę w to wierzę? Nie wiem. Przekonanie, że to możliwe, trąci naiwnością. Ale przecież wciąż jeszcze mamy prawo do utopii i marzeń. Pod tym względem warto być dzieckiem.






  1. Wikipedia o Mongolii: Liczba użytkowników Internetu wzrosła gwałtownie w ostatnich latach. W roku 2000 było ich 30 tys., a w 2007 już ponad 268 tys. (Internet Usage has grown rapidly in the last few years. In 2000, there were 30,000 users, but as of 2007 there are more than 268,300.); https://en.wikipedia.org/wiki/Telecommunications_in_Mongolia; za: http://www.internetworldstats.com/asia/mn.htm — dostęp do obu stron 5.12.2012. Red. WL.
  2. Netnografia to zbiór metod i technik badawczych wypracowanych na gruncie etnografii i w twórczy sposób aplikowanych do prowadzenia badań przez internet. Netnografia to etnografia w internecie. Źródło: http://ibi-digitalmedia.pl/pl/produkty/netnografia.html