Strona:My, dzieci sieci - wokół manifestu.pdf/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ny Hildy i jej nowego narzeczonego, Walter — były mąż, który podczas całej rozmowy nie szczędzi nowemu „rywalowi” złośliwości — pyta: „Chyba czegoś nie zrozumiałem — bierzecie razem kuszetkę DZIŚ, a pobieracie się JUTRO?”. „Och, to nie tak” — odpowiada zakłopotany Bruce. „A jak?” — rzuca w jego stronę już zupełnie poważnie Walter.
To ostre podniesienie sprawy czystości przedmałżeńskiej — nawet gdyby było tylko częścią ironicznego występu Waltera — z dzisiejszej perspektywy wydaje się kompletnie nie na miejscu. Tymczasem właśnie w latach trzydziestych wprowadzono w Hollywood tzw. Production Code (http://productioncode.dhwritings.com/multipleframes_productioncode.php) — zestaw zasad moralnych, regulujących, co można pokazywać w filmach, a co nie. Poza zapisami zabraniającymi pokazywania scen przemocy, używania wulgaryzmów czy obsadzania postaci osób duchownych jako bohaterów negatywnych, kodeks przewidywał również obowiązek „obrony świętości instytucji małżeństwa” i szereg zapisów związanych z seksem — od zakazu scen zbyt sugestywnego tańca, po wykluczenie aborcji, higieny seksualnej i chorób wenerycznych spośród tematów nadających się do pokazywania na ekranie.
Wielkie zmiany miały dopiero nadejść. W latach 40. rozpoczęto badania nad antykoncepcją hormonalną, niedługo miał też ukazać się Raport Kinseya, wyciągający na światło dzienne fakt, że ogromna większość Amerykanów nie stosuje się do rzekomo „obowiązującej” moralności seksualnej. Przez te 28 lat minęła cała epoka. Rok przejścia His Girl Friday do domeny publicznej był też jednocześnie rokiem zniesienia Production Code. W tym samym czasie kolejne kraje zabrały się za znoszenie zakazów aktywności zawodowej zamężnych kobiet, stosowania środków antykoncepcyjnych, kontaktów homoseksualnych, liberalizowanie prawa aborcyjnego, czy wreszcie wprowadzanie edukacji seksualnej lub rejestrowanych związków jednopłciowych.
Pokolenie dzieci kwiatów bezpowrotnie strąciło tradycyjną moralność z piedestału, tworząc miejsce dla rzeczników nowoczesnej etyki seksualnej, antykoncepcji i edukacji. Oczywiście, nadal istnieją również tradycjonalistyczni moraliści — a obie grupy patrzą na siebie ze zdumieniem i wzajemnym niezrozumieniem. Niby dyskutują, ale posługują się różnymi słownikami, w których słowa takie, jak „odpowiedzialność” czy „szacunek” mają kompletnie odmienne znaczenia. „Czego wy chcecie?” — pytają jedni — „Dla seksu i rozpasania racjonalizujecie sobie odrzucenie fundamentów społeczeństwa”. A drudzy odpowiadają: „Czego wy chcecie? Czy nie widzicie, że wasze uświęcone zasady powodują dziś więcej szkody, niż pożytku?”
„Oni nic nie rozumieją” — myślą jedni i drudzy.
Czy dzisiejszy spór pokolenia „dzieci sieci” z tradycjonalistami prawnoautorskimi trochę tego nie przypomina? Mnie tak, i najwyraźniej nie tylko mi.
To właśnie porównanie — w formie oskarżenia — pojawia się po stronie copyrightowych tradycjonalistów. „W sieci pojawiła się jakaś cyberkomuna, która chce mieć wszystko free” — mówi Muniek Staszczyk, a mi staje przed oczami postać nie rockmana, tylko kręcącego głową moralisty, powtarzającego z dezaprobatą: „oni chcą tylko puszczać się z kim popadnie”.
Fenomen „dzieci sieci” nie polega przecież na tym, że nagle, nie wiadomo skąd, powstało pokolenie, które chce mieć „za free”, tak jak rewolucja obyczajowa nie polegała na tym, że nagle powstało pokolenie wyjątkowo napalone na seks bez zobowiązań. Jedno i drugie było efektem odrzucenia jakiejś uświęconej, sfetyszyzowanej bzdury, która w takim stopniu przestała przystawać do rzeczywistości, że żadne nowe pokolenie nie mogło już dać jej sobie wmówić. W latach 60. padł fetysz czystości seksualnej i „dobrego prowadzenia się”, wraz z przekonaniem, że trzymanie się tradycyjnej moralności to warunek dobrego społeczeństwa. A co pada dziś?
Moim zdaniem: dziś pada fetysz egzemplarza.
Masowy obieg kultury był do niedawna oparty na egzemplarzach. Trzeba było mieć płytę, by móc słuchać ulubionej muzyki, kasetę, by zaprosić znajomych na film, mieć w ręce zadrukowany papier, by przeczytać książkę. Egzemplarz był podstawowym kanałem dostępu do treści. Cały system prawa autorskiego został zbudowany wokół tej koncepcji, że wystarczy kontrolować produkcję egzemplarzy.

30My, dzieci sieci: wokół manifestu