Morituri/Część czwarta/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Proces z panem Zembrzyńskim ciągnął się sobie powoli, wedle rozumnego planu lubelskiego plenipotenta, lecz zarazem nader nieszczęśliwie, wedle przepowiedni pana Zenona: przegrywali Brańscy wszędzie. Plenipotent utrzymywał, iż to wszystko nic nie znaczy, że on nie chce szafować środkami obrony w niższych instancjach, a woli całą swą siłę, całą potęgę skupić, gdy rzecz stanowczo rozstrzygać się będzie. Wyroki rzucano obojętnie na stół i pozywano się dalej, ale już nawet optymista Gozdowski trwożyć się zaczynał.
Mówiono o tem wiele we dworze, a Wincentowicz szczególniej znowu tym Zembrzyńskim się zajmował, chociaż mu dowiedziono, że co Felicjan, to nie Leon, i że ten inaczej wyglądał. Żartowano sobie z niego, milczał, ale korciło go niezmiernie.
Nareszcie doszedł do tego stanu zniecierpliwienia, iż postanowił dotrzeć na miejsce i tego nowego Zembrzyńskiego zobaczyć. Ponieważ teraz i o polowanie w lasach zakwestjonowanych były spory, użył tego pozoru Wincentowicz, aby jednego dnia, nic nikomu nie mówiąc, wsiąść na konia i ruszyć do Podmoszczan.
Gdy przybył do dworu, zrazu go jakoś niebardzo do pana puścić chciano, lecz przebojem poszedł.
W trzecim pokoju nad stosem papierów w bardzo pięknym szlafroku zastał... kogoś podobniuteńkiego do Zembrzyńskiego z Lublina, lecz młodszego i niby zmienionego. Ten, nie ten... patrzył i nie mógł zrazu sam sobie zdać sprawy z wrażenia. Mężczyzna, siedzący za stołem, wstał, jakby nie znając wcale Wincentowicza, spokojnie, grzecznie odezwał się do niego, głosem mowy trochę od tamtego Zembrzyńskiego odmiennym, zapytując, czem mu służyć może, co go tu sprowadza.
Obałamucony wielce Wincentowicz, języka w gębie na chwilę zapomniał, patrzył, patrzył, patrzył, a przyczepić się nie śmiał, naostatek z ukłonem rzekł, że przyjeżdża w interesie lasów zakwestjonowanych, gdzie mu polowania bronią.
Mówiąc to, ciągle oczy wlepiał w owego Zembrzyńskiego i ciągle się z sobą pasował. Ten — nie ten. Czasem mu się ot, ot zdało, że poznaje owego Judasza, to znowu zaczynał wątpić. Wyraz twarzy był odmienny i — jak u kaduka — ten biedny, zakrakany pan Leon mógł przyjść do dóbr takich? To było niepodobieństwem.
Gospodarz prosił go siedzieć. Każdy ruch jego śledził Wincentowicz i zupełnie mu się w głowie plątało.
— Przepraszam pana dobrodzieja, — rzekł wkońcu — taką jestem dręczony niepewnością, patrząc na niego, że wytrzymać nie mogę. Znałem pewnego pana Leona Zembrzyńskiego, którego mi pan tak przypomina, ale tak... że na honor, od zmysłów odchodzę.
— Nic dziwnego, — odparł z zimną krwią gospodarz — rzecz bardzo naturalna. Leon był moim rodzonym bratem i byliśmy tak do siebie podobni, że nas nieustannie jednego za drugiego brano. Twarz, głos, ruchy. Ale ja — dodał — jestem od nieboszczyka młodszy.
— Jakto? umarł? — podchwycił Wincentowicz.
— Umarł w Lublinie, wkrótce po jakimś wypadku, o którym się nie mogłem bliżej dowiedzieć. Posądzono go o jakiś postępek nieszlachetny, zagrożono mu, zgryzł się i nagle prawie skończył.
Tu westchnął gospodarz.
— Ubogie to było i biedne — mówił dalej. — Gdy ja chodziłem dzierżawami i dosyć mi się wiodło szczęśliwie, on się koło prawników kręcił i, co gdzie zarobił, to na fałszywych spekulacjach, na przelewach i nabytkach tracił. Słowem, że po nim nic prawie nie pozostało, oprócz tej rudery, którą zabezcen sprzedać trzeba było.
Wincentowicz słuchał, wpatrywał się, dumał, ale z zupełną dobrą wiarą przyjął to opowiadanie. Uczuł nawet w sercu pewną zgryzotę, iż się może nieborakowi do śmierci przyczynił.
— Wie pan dobrodziej co, gdyby... gdyby nie to, że widocznie pan jesteś młodszy i w innej pozycji i... tego... powiedziałbym, dalipan, że ten sam. Myśmy z panem Leonem byli, ale to temu nie wiedzieć wiele lat, na dworze u Brańskich.
— A wiem, bo mi to opowiadał — rzekł gospodarz i zarumienił się.
Wniesiono bardzo wytworną przekąskę. Wincentowicz wódki się napił i do chleba z masłem przystąpił z apetytem myśliwca.
— Mam też do szanownego pana prośbę — rzekł.
— Cóż takiego?
— Otośmy zawsze w tych zakwestjonowanych lasach polowali i nikt nam nigdy słowa nie mówił; teraz nam przeczą i strzelby chcą grabić. Czyż pan będziesz tak surowy? Toć przecie zwierzyny nie wybijemy doszczętu.
— Nie idzie tu o zwierzynę, — odezwał się grzecznie Zembrzyński — ale o prawo polowania. Kto poluje w lesie jakim, do pewnego stopnia dowodzi, iż się w nim za prawowitego gospodarza uważa; jest to prejudykat, któregoby w procesie przeciwko mnie potem użyć można. Niepodobna mi więc dozwolić bez przeszkody polować, bobym na tem mógł więcej niż zwierzynę stracić, łaskawy dobrodzieju.
— To prawda! — smutnie westchnął Wincentowicz — to prawda!...
— Ale na to jest rada — dodał gospodarz. — Radbym koledze i przyjacielowi ś. p. brata mojego uczynić małą przysługę. Dam panu na piśmie pozwolenie dla niego osobiste na polowanie w zakwestjonowanych lasach.
Wincentowicz, doskonały myśliwy, ale prawnik nietęgi, nie dostrzegł wcale, iż przyjęcie przez oficjalistę książąt Brańskich takiego pozwolenia, mogło być do pewnego stopnia tłumaczone tem, iż prawa strony przeciwnej uznawali. Skłonił się więc, dziękując tylko.
Gospodarz dobył księgę sznurową i natychmiast pozwolenie pod pieczęcią za numerem wydał, prosząc tylko dla porządku pana Wincentowicza, ażeby się rozpisał, iż takowe do rąk swych przyjął.
Nie miał nic przeciwko temu pan łowczy. Kartkę schował do kieszeni, jeszcze raz wódki się napił, dostał w dodatku wcale dobre cygaro i z żołądkiem, a razem sumieniem uspokojonem, po krótkiej rozmowie, odjechał.
Gdyby się był obejrzał, zobaczyłby w oknie pokoju, w którym siedzieli, skrzywioną twarz Zembrzyńskiego, śmiejącego się szatańsko i pokazującego mu zdaleka dwie brzydkie figi. Zobaczywszy tę postać, byłby Wincentowicz poznał tego, z którym się ujadał na Firlejowszczyźnie; lecz poczciwy łowczy wogóle niewiele nad to widział, co mu na oczy samo przychodziło. Pojechał więc, rozmyślając, jakie to dziwy wyrabia ta natura, tworząc, naprzykład, postacie jak dwie krople wody do siebie podobne... jakie to są losy ludzkie, które jednemu dają nędzę, a drugiemu miljony... i naostatek, jak, będąc bogatym, można mieć dobrą wódkę, świeże masło i wyborne cygara.
— Nieborak pan Leon, — dodał w duchu — świeć Panie nad jego duszą, nigdy takiego cygara nie palił i takich przysmaków nie jadał, ale że był do niego podobny, to podobny, tylko o wiele brudniejszy.
Z tem Wincentowicz powrócił do Brańska, lecz nie chwalił się jakoś z otrzymanego pozwolenia na polowanie w lasach spornych.
Proces tymczasem, z obu stron już teraz pilnie prowadzony szedł coraz dalej, wyżej i stawał się coraz groźniejszym. Gozdowski tylko, pocieszając się, utrzymywał, że go jeszcze lat pięćdziesiąt prowadzić będzie można.
Z wielką pociechą szambelana, gdy wszystkie paki zostały znowu wypróżnione i dawne domu zabytki stanęły na miejscach, które niegdyś zajmowały, pan generał przyszedł go zawiadomić, że stropy zostały ponaprawiane, tak że najmniejszego nie zostało znaku rysów na nich i w murach, że zatem dawny życia porządek znowu rozpocząć będzie można.
Ucieszyło to niezmiernie księcia Norberta, który czule generała uścisnął.
— Ty tu jesteś moim prawdziwym duchem opiekuńczym, podporą i chlubą rodziny, jej sławą! Dzięki Bogu, nie mieliśmy w niej wyrodków, nie doznaliśmy też mezaljansów; poczciwa krew bez żadnej obcej mieszaniny płynie w żyłach naszych. Możemy spokojni zejść ze świata, poczciwy Robert wstydu nami imieniowi nie zrobi! O Stellę się tylko troszczę... bo gdzie to taką perłę, godną królewskiego diademu, umieścić? Proszę ciebie, — zniżając głos, ciągnął dalej szambelan — między nami mówiąc, choć niktby się tego nie domyślił, bo to wygląda jak dziecię, jak kwiatek... Stella ma dwudziesty ósmy rok, dwudziesty ósmy! Nieraz spoglądam wkoło, żeby jej stosowną partję upatrzyć, i nie widzę nic. Szkoda takiego ślicznego dziewczęcia, takiej cudnej niewiasty! Cóż ty na to, generale?
— Mój Boże! — zawołał książę Hugon. — Małżeństwa piszą się w niebie, a jeśli je człowiek tworzy, rzadko wypadają szczęśliwie. Nie lękaj się, bracie. Znajdzie się ktoś jej godny, tylko, zdaniem mojem, zbyt znowu wysoko patrzyć, zbyt wiele wymagać nie trzeba, a wybór jej samej zostawić.
— Cóż Robert pisze? — spytał stary.
— Przeciągnął swój pobyt dla hrabianki, tym razem zdaje się, że małżeństwo to przyjdzie do skutku... Jakkolwiek Alfonsyna niepowabna, ale rodzina dobra i posag piękny, a ten nam się bardzo przyda.
— Komuż się to nie przyda? — westchnął szambelan.
Po chwili dodał, kładąc rękę na ramieniu księcia generała:
— Wiesz co, bracie, żyjemy tak osamotnieni, a ta biedna Stella, choć tego nie mówi, nudzić się musi. Dla niej samej czasemby dom otworzyć potrzeba, inaczej któż ją zobaczy? Mnieby się zdawało, że po ukończeniu restauracji, najwłaściwsza pora byłaby dać wielki bal... sprosić sąsiedztwo, wystąpić, przypomnieć, jak to u nas niegdyś bywało. No, jakże ci się zdaje?
Generałowi z wielu względów myśl nie zdawała się zbyt szczęśliwą ani bardzo w porę przychodzącą, ale wiedział, że szambelanowi wprost się sprzeciwiać nie było podobna — brał stary na kieł.
Ma foi, — odparł — możnaby o tem pomyśleć dla zabawy Stelli, zapewne. Ale niechżeby choć Robert powrócił.
— Ja sądzę, że to pewnie wkrótce nastąpi — rzekł szambelan.
— Ano, to wówczas pomówimy.
Myśl jednak tego balu świetnego utkwiła w głowie staremu, ciągle coś o tem napomykał.
— Nie wiem, — wymówił się generał — trzebaby spytać Gozdowskiego, czy pieniądze w kasie mamy. Ten proces o granicę bardzo kosztuje.
O procesie wiadomości nie tajono przed szambelanem, pamiętny wszakże dawnego toku sprawy, śmiał się z tego.
— Proces ten, to farsa! bałamuctwo! dwieście się lat toczył, a! żeby też pieniędzy u Gozdowskiego zawsze w zapasie jakich kilkadziesiąt tysięcy nie było, tobym go nazwał... no, nie powiem, jak.
Książę Hugon wiedział najlepiej, iż czasem o kilkaset złotych było trudno, lecz zmilczał.
— Na taki występ, mój bracie, — rzekł po chwili — niewiele teraz w sąsiedztwie ludzi się znajdzie. Opustoszała okolica, rozjechali się, dużo nawykło mieszkać w mieście.
— Bo ja też nie myślałbym ograniczyć się okolicą, zresztą pustą — dodał szambelan. — O kilkanaście mil możnaby listy i zaproszenia rozesłać. Przecie do Brańskich przyjechać za honor sobie mieć powinni. Stoję tem mocniej przy tej myśli, że świetność dawna naszego domu pod wpływem zmiany obyczajów wielce szwankowała... należałoby ją odświeżyć. Na to kilka, a choćby i kilkanaście tysięcy ważyć, rzecz nie jest stracona.
W ciągu wieczora po kilkakroć do tego przedmiotu powracał pan szambelan, a brat wcale się nie sprzeciwiał.
— Pomyślimy o tem, pomyślimy, — powtarzał — gdy zechcesz, to się zrobi.
Drugiego dnia właśnie po tem sztafeta przyniosła wiadomość Gozdowskiemu, że proces o lasy z Zembrzyńskim w przedostatniej instancji znowu został przegrany. Zostawał już tylko jeden, jedyny, ostatni rekurs, po którym nie byłoby ratunku, połowa dóbr Brańskich mogła odpaść niepowrotnie, a gdyby wyrok przysądził to, czego domagał się Zembrzyński, wynagrodzenia ubytków, nie starczyłoby całej fortuny książąt na tę indemnizację.
Przerażenie Gozdowskiego równało się teraz jego niedawnej obojętności i optymizmowi. Wpadł do generała, rwąc włosy na głowie, trzeźwiąc się solami, bez tchu i bez przytomności prawie.
Książę Hugon czuł już nowy cios jakiś, usłyszawszy jednakże o lasach, nawykły lekko sobie cenić całą sprawę, począł się śmiać z Gozdowskiego. Ten zażądał jechać do Warszawy sam i miał już tylko otrzymać listy do księcia Roberta, by ruszyć natychmiast. Zdaniem jego należało poruszyć wszystkie sprężyny, protekcje, stosunki, aby się oprzeć człowiekowi, który w niesłychany sposób podkopał tak znowu książąt Brańskich, że ruina ich mogła być straszniejszą teraz, niż była, gdy chciano dobra za długi licytować.
Uznał wkońcu i książę generał, że coś uczynić należało. Ponieważ Roberta miał Gozdowski zastać w Warszawie, dość było sprawę zdać na niego, a on powinien ją był zapomocą stosunków swych na wcale innym postawić stopniu i pieniacza rozumu nauczyć.
Z tą błogą nadzieją Gozdowski, opatrzony w listy i papiery, wybrawszy powóz, który jak najlżej nosił, i służącego, który mógł w drodze wcale nieźle zgotować, po dobrem śniadaniu i kieliszku starego Bordeaux, bo bez tego trudno mu się obejść było, wyruszył do Warszawy.
Tegoż samego dnia trzęsącą bryczką, bez resorów, z małym chłopakiem do posługi, z bułką chleba, trochą masła w garnuszku, twardemi jajami i flaszeczką wódki, wyjechał z pugilaresem dobrze naładowanym pan Zembrzyński, w tymże samym celu i w tym samym kierunku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.