Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tu westchnął gospodarz.
— Ubogie to było i biedne — mówił dalej. — Gdy ja chodziłem dzierżawami i dosyć mi się wiodło szczęśliwie, on się koło prawników kręcił i, co gdzie zarobił, to na fałszywych spekulacjach, na przelewach i nabytkach tracił. Słowem, że po nim nic prawie nie pozostało, oprócz tej rudery, którą zabezcen sprzedać trzeba było.
Wincentowicz słuchał, wpatrywał się, dumał, ale z zupełną dobrą wiarą przyjął to opowiadanie. Uczuł nawet w sercu pewną zgryzotę, iż się może nieborakowi do śmierci przyczynił.
— Wie pan dobrodziej co, gdyby... gdyby nie to, że widocznie pan jesteś młodszy i w innej pozycji i... tego... powiedziałbym, dalipan, że ten sam. Myśmy z panem Leonem byli, ale to temu nie wiedzieć wiele lat, na dworze u Brańskich.
— A wiem, bo mi to opowiadał — rzekł gospodarz i zarumienił się.
Wniesiono bardzo wytworną przekąskę. Wincentowicz wódki się napił i do chleba z masłem przystąpił z apetytem myśliwca.
— Mam też do szanownego pana prośbę — rzekł.
— Cóż takiego?
— Otośmy zawsze w tych zakwestjonowanych lasach polowali i nikt nam nigdy słowa nie mówił; teraz nam przeczą i strzelby chcą grabić. Czyż pan będziesz tak surowy? Toć przecie zwierzyny nie wybijemy doszczętu.
— Nie idzie tu o zwierzynę, — odezwał się grzecznie Zembrzyński — ale o prawo polowania. Kto poluje w lesie jakim, do pewnego stopnia dowodzi, iż się w nim za prawowitego gospodarza uważa; jest to prejudykat, któregoby w procesie przeciwko mnie potem użyć można. Niepodobna mi więc dozwolić bez przeszkody polować, bobym na tem mógł więcej niż zwierzynę stracić, łaskawy dobrodzieju.
— To prawda! — smutnie weschnął Wincentowicz — to prawda!...