Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale na to jest rada — dodał gospodarz. — Radbym koledze i przyjacielowi ś. p. brata mojego uczynić małą przysługę. Dam panu na piśmie pozwolenie dla niego osobiste na polowanie w zakwestjonowanych lasach.
Wincentowicz, doskonały myśliwy, ale prawnik nietęgi, nie dostrzegł wcale, iż przyjęcie przez oficjalistę książąt Brańskich takiego pozwolenia, mogło być do pewnego stopnia tłumaczone tem, iż prawa strony przeciwnej uznawali. Skłonił się więc, dziękując tylko.
Gospodarz dobył księgę sznurową i natychmiast pozwolenie pod pieczęcią za numerem wydał, prosząc tylko dla porządku pana Wincentowicza, ażeby się rozpisał, iż takowe do rąk swych przyjął.
Nie miał nic przeciwko temu pan łowczy. Kartkę schował do kieszeni, jeszcze raz wódki się napił, dostał w dodatku wcale dobre cygaro i z żołądkiem, a razem sumieniem uspokojonem, po krótkiej rozmowie, odjechał.
Gdyby się był obejrzał, zobaczyłby w oknie pokoju, w którym siedzieli, skrzywioną twarz Zembrzyńskiego, śmiejącego się szatańsko i pokazującego mu zdaleka dwie brzydkie figi. Zobaczywszy tę postać, byłby Wincentowicz poznał tego, z którym się ujadał na Firlejowszczyźnie; lecz poczciwy łowczy wogóle niewiele nad to widział, co mu na oczy samo przychodziło. Pojechał więc, rozmyślając, jakie to dziwy wyrabia ta natura, tworząc, naprzykład, postacie jak dwie krople wody do siebie podobne... jakie to są losy ludzkie, które jednemu dają nędzę, a drugiemu miljony... i naostatek, jak, będąc bogatym, można mieć dobrą wódkę, świeże masło i wyborne cygara.
— Nieborak pan Leon, — dodał w duchu — świeć Panie nad jego duszą, nigdy takiego cygara nie palił i takich przysmaków nie jadał, ale że był do niego podobny, to podobny, tylko o wiele brudniejszy.
Z tem Wincentowicz powrócił do Brańska, lecz nie