Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Kolomba.

W trzy lata po dramacie przez nas opowiedzianym, a w trzy dni po bytności pana de Marande u Chante-Lilas, to jest przy końcu zimy 1830 roku, w Teatrze Włoskim dawano nadzwyczajne przedstawienie opery „Otello“, na występ śpiewaczki sławnej od dwóch lat we Włoszech, signory Karmelity, nazwanej dosadniej głosem ogółu: „Signora Colomba“.
„Cały Paryż“, jak to dziś piszą, lecz jak mówiono naówczas, cały dystyngowany bogaty Paryż, artystyczny wreszcie, jakby się umówił, iżby zejść tego wieczora do Włoskiego Teatru.
To też, jak tylko ogłoszono o tym występie, sala teatralna wynajętą została, począwszy od dołu aż do góry, a młodzi ludzie czekając tłumnie u drzwi, nie byli pewni, czy miejsce dostaną.
Usprawiedliwieniem tego pośpiechu, przedwczesnego zapału był, musimy powiedzieć, nietylko znany talent debiutantki, ale także jej charakter i zajęcie, jakie obudziła w tych wszystkich, którzy znali część przygód jej życia.
Literaci, poeci, romansopisarze, dramatycy, dziennikarze, opisali ją w rozmaitych formach i na wszystkie sposoby.
Jan Robert i Petrus niezmiernie przyłożyli się do powodzenia Karmelity.
Wiemy, czy godną tego była.
Po roku próby, podczas której była moralnie między życiem i śmiercią, poradziła się trzech swych przyjaciółek: Reginy, Lidy i Fragoli, do czego się ma wziąć, żeby uśpić lub pogrzebać swą boleść.
Pani de Marande radziła świat. Regina, klasztor. Fragola, teatr. Wszystkie trzy miały słuszność.
W samej rzeczy, z któregokolwiek punktu przypatrując się, świat, klasztor i teatr, są to trzy przepaście, w które człowiek nieszczęśliwy się rzuca.
Osobistość wtedy przepada, człowiek należy już tylko do Boga, do przyjemności, do sztuki, ale do siebie nie należy wcale.
Widzieliśmy Karmelitę usiłującą wypróbować siły swe u pani de Marande, owego wieczora, gdy ujrzała znów Kamila de Rozan i zemdlała na jego widok.
Stary Miller przyszedł pewnego dnia do Karmelity i rzekł:
— Pójdź za mną.
I poprowadził ją, nie mówiąc gdzie.
Jednego ranka zbudziła się we Włoszech.
Przybywszy do Medjolanu, Miller zaprowadził ją do teatru „la Scala.“
Grano „Semiramidę.“
— Oto twój klasztor, powiedział wskazując na teatr. Następnie, pokazując jej Rossiniego, siedzącego w głębi loży: Oto twoje bożyszcze, dodał.
W piętnaście dni potem w Wenecji grała „la Donna del Lago,“ a młode patrycjuszki wyprawiały dla niej na „Canal Grande“ pod oknami pałacu, gdzie mieszkała, serenadę, która na długo pozostała w pamięci wszystkich gondolierów.
Podczas dwóch lat, które spędziła w kraju melodji, przechodziła, jak to widzieliśmy, z tryumfu w tryumf; przeszła na role „divy;“ Rossini wziął ją w opiekę; Bellini pisał operę dla niej; a Rosja, która od tego czasu zaczynała już zabierać nam najsławniejszych artystów zapoznanych lub źle płaconych, zrobiła jej propozycję.
Margrabiowie włoscy, baronowie niemieccy, książęta rosyjscy, stu pretendentów wreszcie, ubiegali się ojej rękę; lecz ręka jej wiecznie pozostać miała w uścisku lodowatej dłoni Kolombana.
Zapał więc tłumów, jak to powiedzieliśmy na początku tego rozdziału, jakkolwiek przedwczesny, bardzo był usprawiedliwiony. Sala zasłana była kwiatami, brylantami i płonęła światłem.
Dwór zajmował pierwsze loże od sceny; ambasadorowie loże dalsze; ministrowie loże naprost sceny. Piąta loża od sceny zajęta była przez trzy osoby, których uroda ściągała uwagę wszystkich a szczęście obudzało zazdrość.
Był tam przyjaciel, nasz Petrus Herbel, ożeniony od roku z księżniczką Reginą de Lamothe-Houdan; była tam księżniczka Regina i mała Pszczółka zamieniona od kilku tygodni w pannę; posiadała już ona z dziecinnych lat ów tylko ostatni promień, jakiem! jaśnieją gorące dnie wiosenne z rana.
Wprost tej loży, z drugiej strony, a po prawej od sceny, para nosząca niezatarte piętno uszczęśliwienia w oczach, zwracała również uwagę ogólną; był to przyjaciel nasz Ludowik, który tylko co poślubił małą Różyczkę, miljonerkę przez śmierć pana Gerarda, a wyleczoną przez miłość Ludowika.
W środku sali teatralnej, w prost sceny, dwie loże, a raczej osoby, które je zajmowały, szczególniej obudzały zajęcie.
Powiedzmy jednak, że zajęcie, z jakiem spoglądano na loże z prawej, różniło się od zajęcia; z jakiem spoglądano na lożę z lewej strony.
W loży z lewej z pysznie nastrojoną miną wielkiej damy, w sukni oślepiającej jak słońce, siedziała księżniczka Vanvres, śliczna Chante-Lilas, od czasu do czasu omdlewająco odwracając głowę w stronę pana de Marande, który ukrył się, a raczej udawał, że się ukrywa w głębi loży.
Ale do najwyższego stopnia zaciekawiały spojrzenia widzów cztery osoby, zapełniające loże z lewej.
Nie przypominacie sobie może, kochani czytelnicy, i trzeba przyznać, że i my sami zaledwie przypominamy tę zachwycającą tancerkę, nazywającą się Rozyna Engel, na benefisie której wraz z czytelnikiem byliśmy w teatrze cesarskim w Wiedniu.
Ona to siedziała w pośrodku ubrana w suknię z gazy białej, błyszczącej od pereł, djamentów i drogich kamieni. Obok niej, z prawej, czarno przebrany tym razem, siedział ten, któregośmy widzieli w teatrze w Wiedniu strojnego w kaszmirze białym, przetykanym perłami, w turbanie ze złotogłowi i z którego spływały szmaragdowe pawiego koloru pióra, ten, którego brano w cesarskiej sali za genjusza djameniowych kopalni w Pounach, generała Lebastard de Prémont.
Z drugiej strony signory Rozyny, równie czarno jak generał przybrany, zasłaniając nieco tancerkę, siedział poważny jak sama boleść, pan Sarranti.
Gdyby ktoś z loży tej zapuścił wzrok do łóż parterowych, łatwo mógłby przekonać się po fizjognomjach osób zapełniających je, że i one również zainteresowane były powodzeniem tego pierwszego występu.
W samej rzeczy, byli to Justyn i Mina, tylko co ożenieni, starając się uspokoić starego Millera, którego serce biło z obawy na myśl, że publika francuska może nie stwierdzić powodzenia jego uczennicy.
Obok nich (śliczna para), Salvator i Fragola, to jest miłość spokojna bez chmurki, bez obawy, szczęście we dwoje, świeże, jak pierwsza miłość, silne i trwałe jak ostatnia.
Na wprost tych dwóch lóż siedziały dwie osoby, nie zwracające niczyjej uwagi, i które nie uczuwały żadnej chęci zwracać jej na siebie, był to Jan Robert i pani de Marande.
Gdy powiemy jeszcze, że w orkiestrowem krześle, sam jak parjas, filozoficznie napychając sobie nos tabaką, zapewne, żeby nagrodzić odosobnienie i niewdzięczność ludzką, siedział pan Jackal, wskazaliśmy wszystkich już aktorów, którzy odegrali najgłówniejsze role w tym dramacie.
Powodzenie Karmelity a raczej Kolomby, (gdyż począwszy od dnia tego nazwa ta jej się została), przeszło wszelkie oczekiwanie.
Nigdy Pasta, Pizzaroni, Mainvielle nie zrobiły takiego wrażenia. Romans ostatniego aktu: „Al pié d’un salice“ po trzykroć musiał być powtórzony.
Możnaby rzec, iż widzowie nie mogli wyrwać się z teatru. Głos Kolomby przykuwał ich do miejsca.
Wywołano ją dziesięć razy, mężczyźni posyłali odgłosy radości, kobiety posyłały bukiety i laury.
Tysiąc osób czekało u drzwi, żeby jej powinszować, żeby widzieć z bliska, żeby dotknąć jeżeli można, poły od sukni tej pięknej smutnej dziewicy, w osobie której nieokreśloność i niepewność sztuki w muzyce, zdawała się przybierać kształt i koloryt prawdziwy.
Pomiędzy osobami, które czekały u drzwi, był i stary Miller, płacząc z radości.
Wyróżniła go wśród innych Kolomba, podeszła ku niemu, nie zważając na uwielbienie tłumu.
— Panie, czy jesteś zadowolony ze mnie? spytała.
— Śpiewasz muzykę tak, jak ją Bóg dyktuje i jak ją Weber pisze, moja córko, powiedział stary mistrz odkrywając głowę, to jest bez zarzutu.
Ten hołd prosty i pełen szacunku, oddany przez starca młodej dziewicy, tak dobrze zrozumiany był przez tłum, że wszyscy pozdejmowali kapelusze z głów i kłaniali jej się gdy przechodziła.
Co do niej, wzięła starego mistrza pod rękę i zniknęła mówiąc:
— Dlaczego, zamiast umrzeć, Kolomban nie udusił mnie, jak Otello Desdemonę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.