Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Pan Tartufe.
.

Arcybiskupi są śmiertelni; nikt nie zaprzeczy temu. W każdym razie my tylko wypowiadamy myśl, która niepokoiła monsignora Coletti w dniu, gdy dowiedział się od pana Rappta o niebezpiecznej chorobie arcybiskupa Paryża, pana de Quelen.
Jak tylko pan Rappt odjechał, monsignor Coletti kazał zaraz zawieźć się co koń wyskoczy do lekarza monsignora. Lekarz potwierdził słowa pana Rappta, a monsignor Coletti wrócił do swego pałacu z sercem pełnem nieokreślonej błogości.
W onej to chwili przyszedł wewnętrznie do przekonania, iż wszyscy arcybiskupi są śmiertelni, myśl, która wyrażona przez pana de la Palisse, byłaby roznieciła wesołość w każdym, lecz w umyśle monsignora Coletti miała bardzo wesołą ważność wyroku śmierci.
Podczas zawichrzeń, które nastąpiły po wyborach, monsignor Coletti nieomieszkał jeździć sam i posyłać do pałacu arcybiskupiego z zapytaniem o zdrowie prałata, najmniej trzy razy na dzień.
Gorączka codzień stawała się silniejszą, a nadzieje monsignora Coletti rosły w miarę wzrostu gorączki monsignora de Quelen.
Choroba stała na tym punkcie w dniu, gdy dla wynagrodzenia pana Rappta za jego dragonady uliczne, król mianował męża Reginy parem Francji i marszałkiem polnym.
Monsignor Coletti kazał się zawieźć do pana Rappta i pod pozorem złożenia mu życzeń, zapytał czy otrzymał wieści z Rzymu odnoszące się do jego nominacji.
Rzym jeszcze nie odpowiedział.
Kilka dni upłynęło i pewnego poranka, wjeżdżając do Tuilleries, z wielkiem zdziwieniem i zgryzotą spostrzegł monsignor Coletti karetę arcybiskupa, który wjeżdżał w dziedziniec pałacowy równocześnie z nim. Spuścił natychmiast okno, a wychylając głowę, przyglądał się zdała powozowi arcybiskupa, żeby się przekonać, czy czasem nie dostał bielma na oczy.
Ze swej strony monsignor de Quelen, który poznał karetę monsignora Coletti, tę samą miał myśl co i on, tak, że wychylając głowę przez okno, spostrzegł biskupa w chwili, gdy tenże go rozpatrywał.
Wzrok monsignora Coletti nie zdawał się martwić monsignora de Quelen, ale spojrzenie monsignora de Quelen, w pełnem zdrowiu, głęboko zasmuciło monsignora Coletti.
Tak przeznaczenie mieć chciało: „sic fata voluerunt.“ Arcybiskup jadący do Tuilleries, było to unicestwienie wszystkich złudzeń ambicji; monsignor Coletti był to arcybiskup osiadły na mieliźnie, albo co najmniej odesłany do kalendarza greckiego.
Obaj prałaci pozdrowili się i po zobopólnem wymienieniu zapytań „co słychać“, weszli na schody prowadzące do pokojów króla.
Posłuchanie było krótkie, zwłaszcza monsignora Coletti, który widział zdrowie promieniejące na obliczu i w oczach arcybiskupa. Szybko się skłonił królowi, pod pozorem, iż nie chce przeszkadzać konferencji z monsignorem de Quelen i kazał się wieźć do hrabiego Rappta.
Jakkolwiek komedjant w wysokim stopniu, jakim był świeżo mianowany par Francji, zaledwie mógł z wielką trudnością powstrzymać oznakę głębokiej nudy jaką mu sprawiały odwiedziny monsignora Coletti. Monsignor zauważył zmarszczenie brwi hrabiego, lecz nie zdawał się chcieć ani tłómaczyć, ani też dziwić. Złożył ukłon pełen uszanowania.
Gdy usiadł biskup, zdawał się rozmyślać i ważyć wyrazy, które ma powiedzieć. Pan Rappt ze swej strony zachowywał milczenie. Do tego stopnia, że jakkolwiek byli razem już od kilku chwil, jeszcze nie zamienili jednego słowa, gdy Bordier, sekretarz pana Rappta, wszedł, trzymając w ręku list i podał hrabiemu.
— Oto list, który nie mógł przyjść więcej w porę, powiedział par Francji, pokazując biskupowi stępel i kopertę.
— To list z Rzymu, wyrzekł zarumieniony z rozkoszy monsignor Coletti.
— W samej rzeczy, ekscelencjo, jest to list z Rzymu, odezwał się hrabia, a miarkując po pieczątce, dodał obracając kopertę, z kancelarji papieskiej.
Biskup przeżegnał się, a pan Rappt uśmiechnął się nieznacznie.
— Czy pozwolisz mi, ekscelencjo, otworzyć ten list? zapytał hrabia.
— I owszem i owszem, panie hrabio, pospieszy! odpowiedzieć biskup.
Pan Rappt rozerwał kopertę i przebiegał list szybko, podczas gdy monsignor Coletti, skierowane mając na pismo gorejące spojrzenie, był pod wpływem gorączkowego niepokoju skazanych, słuchających wyroku.
Bądź, że list był długi, lub ciężki do zrozumienia, czy też, że par Francji robił sobie złośliwą igraszkę przedłużając wzruszenie biskupa, dość, że pan Rappt tak długo pogrążony był w czytaniu, że monsignor Coletti uważał za stosowne zrobić następującą uwagę:
— Pismo Jego świątobliwości trudne jest bardzo do odczytania? wyrzekł, aby coś powiedzieć.
— Ależ nie, upewniam pana, odparł hrabia Rappt, podając mu list, przeczytaj ekscelencjo.
Biskup schwycił list chciwie i przeczytał w całości od jednego wejrzenia. Był on krótki, a jednak bardzo wyrazisty. Była to odmowa jasna, czysta, prosta, stanowczo wypowiadająca, iż nic nie zrobi dla człowieka, którego całe zachowanie się głośno wołało o napomnienie Stolicy Apostolskiej.
Monsignor Coletti zbladł, a oddając list hrabiemu:
— Panie hrabio! powiedział, czy nie zawiele śmiałości z mej strony, jeśli odwołam się do pańskiego poparcia w tej nieszczęsnej konjunkturze?
— Nie rozumiem cię, ekscelencjo?
— Widocznie ktoś mi się przysłużył.
— Bardzo być może.
— Spotwarzono mnie.
— Być może.
— Ktoś nadużył względów, jakie ma u Jego świątobliwości, żeby mnie zgubić.
— Tak i mnie się zdaje.
— Panie hrabio, będę miał honor prosić, abyś pan zechciał użyć swego wpływu, a jest on niezaprzeczony, aby mnie do łask przywrócić.
— Niepodobna, wyrzekł sucho par Francji.
— Nie ma nic niepodobnego człowiekowi twojego genjuszu, panie hrabio, zauważył biskup.
— Człowiek mojego genjuszu, ekscelencjo, nie kłóci się nigdy, cokolwiekbądź, ze stolicą Apostolską.
— Nawet dla przyjaciela?
— Nawet dla przyjaciela.
— Nawet dla ocalenia niewinnego?
— Niewinność sama w sobie nosi zbawienie, ekscelencjo.
— Więc tedy, wyrzekł biskup, wstając i zatapiając wzrok pełen nienawiści w hrabiego, utrzymujesz pan, iż nic nie możesz zrobić dla mnie?
— Ja nie utrzymuję, ekscelencjo, ale twierdzę.
— Jednem słowem, odmawiasz pan bezwarunkowo?
— Stanowczo odmawiam.
— Więc szukasz pan wojny?
— Ani jej szukam, ani odbiegam od niej; przyjmuję i oczekuję.
— Do widzenia zatem wkrótce, panie hrabio! powiedział biskup, wychodząc gwałtownie.
— Kiedy zechcesz, ekscelencjo, odparł hrabia uśmiechając się.
— Sameś wywołał, mruknął głucho biskup, spozierając okiem groźby na pawilon hrabiego.
I wyszedł pełen żółci i nienawiści, przewracając w swej głowie tysiące projektów zemsty.
Przybywszy do siebie, zrobił postanowienie, bo środek zemsty wynalazł. Skierował kroki do gabinetu, gdzie zwykle pracował i wyjął z szuflady biurka papier. Była to obietnica napisana przez hrabiego Rappta, kilka godzin przed wyborami, że zamianuje, jeżeli zostanie ministrem, monsignora Coletti arcybiskupem.
Monsignor Coletti uśmiechnął się szatańsko. Goethe byłby w nim poznał wcielenie Mefistofelesa. Złożył papier, a wkładając go do kieszeni, zbiegł szybko ze schodów, wskoczył do karety, kazał się zawieźć do ministerjum wojny i zameldować marszałkowi de Lamothe-Houdan.
W parę chwil jeden z woźnych przyszedł powiedzieć, iż marszałek czeka na niego.
Marszałek de Lamothe-Houdan nie był bynajmniej dyplomatą, a jeszcze mniej obłudnikiem w rodzaju monsignora Coletti, lecz posiadał przymiot, który wyrównywał hipokryzji i podstępowi. Zręcznością jemu właściwą była otwartość, siła, prawość. Znał biskupa o tyle tylko, iż tenże był spowiednikiem i przewodnikiem jego żony. Lecz o jego konszachtach polityczno-religijnych, o podziemnych robotach dla reguły, o czynach skandulicznych ogółowi znanych nie wiedział zupełnie, do tego stopnia wysoka jego prawość oddając się dobremu, zamykała się przed złem.
Przyjął więc biskupa, jak księdza, w rękach którego złożony był drogocenny depozyt sumienia jego żony; skłonił się z uszanowaniem i przysuwając fotel, giestem wskazał mu by usiadł.
— Wybacz, panie marszałku, zaczął biskup, że przychodzę przeszkadzać panu w jego ważnych zajęciach.
— Tak rzadko mam sposobność widzenia cię ekscelencjo, odrzekł marszałek, że przyjmuję z pospiechem. Jakiemuż szczęśliwemu wypadkowi winnien jestem pańską wizytę.
— Panie marszałku, powiedział biskup, jestem uczciwym człowiekiem.
— Nie wątpię o tem, ekscelencjo.
— Nie wyrządziłem nigdy nic złego i nie chciałbym wyrządzić nikomu.
— Jestem przekonany.
— Wszystkie moje czynności są jawne, mogą świadczyć o czystości mego życia.
— Jesteś ekscelencjo spowiednikiem pani marszałkowej, to dosyć.
— No tak, panie marszałku, i dlatego, że jestem spowiednikiem pani de Larnothe-Houdan, mam honor prosić pana o chwilę rozmowy.
— Słucham cię ekscelencjo.
— Cobyś panie marszałku rzekł, dowiedziawszy się nagle, że spowiednik pańskiej pełnej cnót małżonki jest godnym nienawiści, złośliwym łotrem, pozbawionym honoru i wstydu, zbrodniarzem splamionym.
— Nie rozumiem cię, ekscelencjo.
— Cobyś pan powiedział, gdyby ten, który do pana mówi, był najprzewrotniejszym, najbezwstydniejszym, najniebezpieczniejszym z całego chrześciaństwa zbrodniarzem.
— Powiedziałbym, ekscelencjo, że nie jego miejsce przy mojej żonie, a jeżeliby się opierał, wyrzuciłbym go za drzwi.
— A więc, panie marszałku, ten, o kim panu mówię, jeżeli nie jest wielkim zbrodniarzem, to oskarżają go o to, i od pana też, który jesteś wcieleniem prawości i czci, przychodzę żądać sprawiedliwości.
— Jeśli cię dobrze rozumiem, ekscelencjo, jesteś obwiniony o niewiem już jakie błędy i udajesz się do mnie, żeby otrzymać zadośćuczynienie. Na nieszczęście mocno żałuję, nie mogę na to poradzić. Gdybyś był wojskowym, byłoby co innego; ale jesteś duchownym, więc do duchownego ministra trzeba się z tem odnieść.
— Nie rozumiesz mnie, panie marszałku.
— W takim razie wytłómacz się, ekscelencjo.
— Jestem obwinionym, spotwarzonym u Ojca Świętego przez jednego z członków pańskiej rodziny.
— Przez kogo to?
— Przez pańskiego zięcia.
— Hrabiego Rappta?
— Tak jest, panie marszałku.
— Ależ co za stosunek może być między hrabią Rapptem i tobą ekscelencjo, i dlaczego miałby ciebie spotwarzać?
— Wiesz, panie marszałku, jak wszechwładną jest przewaga duchowieństwa nad umysłami mieszczaństwa?
— Wiem! szepnął marszałek de Lamothe-Houdan, jakby chciał powiedzieć: „Wiem, niestety! aż nadto dobrze.“
— W chwili wyborów, ciągnął dalej biskup, duchowieństwo użyło całej swej przewagi, jaką obdarza je zaufanie publiczne, ażeby wprowadzić do Izby kandydatów jego królewskiej mości. Jednym z członków duchowieństwa, któremu nieskazitelne życie raczej, niż prawdziwa zasługa nadały szeroki wpływ na wyborach Paryża, jestem ja, marszałku, pana pokorny i przywiązany sługa...
— Ależ nie widzę, przerwał marszałek, który poczynał się niecierpliwić, jaki może być stosunek między potwarzami, których jesteś przedmiotem, ekscelencjo, a wyborami i moim zięciem?
— Stosunek ścisły, bardzo prosty, panie marszałku. Oto tak się rzeczy miały: na dwa dni przed wyborami hrabia Rappt przybył do mnie i ofiarował mi, jeżeli dopomogę mu do wyboru, arcybiskupstwo paryskie, w razie, gdyby choroba jego ekscelencji arcybiskupa miała być śmiertelną, lub inne jakie arcybiskupstwo wakujące, w razie, jeżeliby arcybiskup wyzdrowiał.
— Fi! zawołał marszałek z wyrazem obrzydzenia; otóż to szkaradna propozycja, ohydny handel!
— To samo też myślałem, panie marszałku, pospieszył powiedzieć biskup, jako też pozwoliłem sobie zgromić surowo hrabiego.
— I dobrze zrobiłeś, ekscelencjo! żywo odezwał się marszałek.
— Ale pan hrabia nalegał, ciągnął dalej biskup, przedstawił mi, i nie bez słuszności, iż ludzie takiego talentu jak on i poświęcenia tak wypróbowanego, są rządkiem i, że jego królewska mość ma licznych i zawziętych nieprzyjaciół do zwalczenia, i, ciągnął skromnie dalej monsignor Coletti, ofiarując mi arcybiskupstwo, powiedział, że nie ma żadnego innego celu jak tylko, aby mnie również użyć do zagrzewania duchem religijnym, który z dnia na dzień stygnie. To są jego własne słowa, panie marszałku.
— I cóż wynikło z tej niegodnej propozycji?
— Bardzo niegodnej, w samej istocie, panie marszałku, ale więcej niegodnej formą aniżeli zasadą; bo, niestety! aż nadto prawdą jest, że hydra wolności podnosi głowę. Jeżeli nie będziemy się mieli na baczności, to nim rok upłynie, przepadnie sumienie ludzkie, i oto z jakiego powodu byłem zmuszony przyjąć propozycję pana hrabiego.
— Propozycję tego rodzaju, wyrzekł marszałek, jeśli dobrze rozumiem, ekscelencjo, iż mój zięć zobowiązał się zrobić cię arcybiskupem, a ty zobowiązałeś się zrobić go deputowanym?
— Dla dobra nieba i państwa, tak, panie marszałku.
— A teraz, powiem ci, mości księże, podjął marszałek, gdyś wchodził do mnie przed chwilą, wiedziałem równie dobrze jak ty, co mam myśleć o moralnej stronie hrabiego Rappta...
— Nie wątpię, panie marszałku, wtrącił biskup.
— Gdy wyjdziesz ztąd, mości księże, ciągnął dalej marszałek, będę także wiedział co mam o tobie myśleć.
— Panie marszałku! krzyknął gwałtownie monsignor Coletti.
— Co takiego? zapytał marszałek głosem wyniosłym.
— Niech mi wasza wysokość daruje zdziwienie, ale nie spodziewałem się wcale tego, przyznaję, wchodząc tutaj, jakie ztąd skutki wynikną.
— A jakie wynikną, mości księże?
— Ależ, panie marszałku, jeżeli nie użyjesz całego swego wpływu żeby mnie przywrócić do łask Ojca Świętego, w którego umyśle czerniony jestem przez hrabiego Rappta, będę zmuszony wydać publiczności piśmienne dowody niegodziwości pana hrabiego, a nie sądzę, żeby pan marszałek bardzo był ucieszony, widząc swe dostojne nazwisko skompromitowane w tak gorszących, rozprawach.
— Wytłómacz się pan jaśniej, jeżeli łaska.
— Proszę pana marszałka, wyrzekł biskup, wyciągając z kieszeni list pana Rappta i podając go panu de Lamothe-Houdan.
Twarz starca nabiegła krwią przy czytaniu.
— Proszę pana, powiedział, oddając go z niesmakiem. Rozumiem teraz najzupełniej i widzę po co przyszedłeś do mnie.
Następnie odwracając się, zadzwonił.
— Wychodź ztąd, rzekł, i dziękuj Bogu za sukienkę, która cię okrywa i za miejsce, w którem się znajdujemy.
— Panie generale! zakrzyknął wściekły biskup.
— Cicho! przerwał nakazująco marszałek. Posłuchaj dobrej rady, abyś niekoniecznie miał ten czas za stracony. Nie kieruj dalej sumieniem pani marszałkowej, inaczej mówiąc: niech noga twoja nie postanie więcej w pałacu de Lamothe-Houdan, bo mógłbyś się doczekać, jeżeli nie nieszczęścia, to wielkiego wstydu.
Monsignor Coletti chciał odpowiedzieć, oczy mu płonęły. Już miał rzucić na marszałka najstraszliwsze pioruny, gdy woźny wszedł.
— Odprowadź ekscelencję, powiedział marszałek.
— Sam tego chcesz, mruknął monsignor Coletti, wychodząc od marszałka de Lamothe-Houdan, tak, jak powiedział wychodząc od hrabiego Rappta.
Tylko uśmiech jego był jeszcze bardziej szatański po południu, niżeli z rana.
— Do pani de la Tournelle! zawołał na stangreta.
W przeciągu kwadransa siedział już w buduarze margrabiny, której nie zastał, ale miała wrócić za chwilę.
Właśnie tyle też czasu potrzebował, żeby wygotować swój plan.
I prawdziwie ukartował doskonały. Nigdy może jeszcze zdobywca nie studjował z większą cierpliwością i geniuszem oblężenia miasta. O ile rezultat przedstawiał się pewnym, o tyle napad trudnym był. Z której strony miał najpierw zaczepić? Jakiej broni użyć? Opowiedzieć margrabinie scenę, którą przebył tylko co z hrabią Rapptem, było niepodobnem; między hrabią i nim margrabina nie byłaby się wahała. Biskup wiedział to dobrze, bo znał tyle jej ambicję ile pobożność, a ta wydawała mu się mniejszą niż tamta.
Nie mógł również opowiadać swej rozmowy z marszałkiem de Lamothe-Houdan. Byłoby to dać jej za podstawę człowieka, jak na teraz najmożniejszego z całej rodziny, a jednak trzeba było rozpocząć dzieło i to jaknajprędzej. Ambicja może czekać, zemsta nigdy! A serce biskupa wezbrane było zemstą. Stał na tym punkcie myśli swoich, gdy margrabina weszła.
— Nie spodziewałam się wcale, powiedziała, mieć to szczęście, by widzieć cię, ekscelencjo, dzisiaj. Cóż jest powodem tej dla mnie przyjemności?
— Są to prawie odwiedziny i pożegnanie zarazem, margrabino, odparł monsignor Coletti, podnosząc się i całując więcej z udaną czułością, aniżeli z szacunkiem rękę dewotki.
— Jakto! odwiedziny i pożegnanie zarazem? zawołała margrabina, na której słowa te taki zrobiły skutek, jak gdyby jej kto oznajmił skończenie świata.
— Niestety! tak jest, margrabino, wyrzekł biskup, odjeżdżam, lub przynajmniej odjadę.
— Na długo? zapytała pani de la Tournelle.
— Któż to może wiedzieć, droga margrabino! Na zawsze, być może. Komuż wiadoma godzina powrotu?
— Nigdyś dotąd nie mówił o tym wyjeździe.
— Znam cię, kochana margrabino, znam całą dobrotliwą czułość, jaką masz dla mnie. Wydawało mi się więc, ukrywając wyjazd ten aż do ostatniej chwili, iż zmniejszę jego przykrość. Jeżelim się pomylił, to przebacz.
— Jaka jest przyczyna twojego odjazdu, ekscelencjo? spytała pani de la Tournelle. Jaki cel?
— Przyczyną, odrzekł z namaszczeniem biskup, jest miłość bliźniego; celem, tryumf wiary.
— Wyjeżdżasz dla misji?
— Tak, margrabino.
— Czy daleko?
— Do Chin.
Margrabina wydała okrzyk przerażenia.
— Masz słuszność, ekscelencjo, powiedziała ze smutkiem, może odjeżdżasz na zawsze.
— Trzeba, margrabino! zawołał biskup z uroczystą emfazą, której Piotr Pustelnik dal mu wzór, mówiąc: „Bóg tak chce“.
— Niestety! westchnęła pani de la Tournelle.
— Nie zniechęcaj mnie, kochana margrabino, wyrzekł biskup, udając głębokie wzruszenie. Moje serce i tak aż nadto podlega słabości, gdy pomyślę, że opuszczam takich jak pani wiernych.
— Kiedyż odjeżdżasz, ekscelencjo? zapytała pani de la Tournelle, pełna najwyższego niepokoju.
— Być może jutro, pojutrze z wszelką pewnością. Odwiedziny moje są tedy, tak, jak to miałem honor oznajmić, prawie odwiedzinami pożegnalnemi. Mówię prawie, ponieważ mam misję do przekazania pani, i nie odjadę z sercem zadowolonem, aż będzie spełnioną.
— Co chcesz powiedzieć, ekscelencjo? Wiesz przecie, że nie masz pokorniejszej i przywiązańszej sługi odemnie?
— Wiem o tem, margrabino, i daję dowód tego, zlecając ci posłannictwo najwyższej wagi.
— Mów, ekscelencjo.
— Powziąwszy zamiar wyjazdu, niepokoję się o los dusz, które Bóg raczył powierzyć mojej pieczołowitości.
— Niestety! szepnęła margrabina.
— Nie dlatego, żeby brakowało uczciwych ludzi do prowadzenia moich owieczek, ciągnął dalej biskup, ale że są pewne dusze, które przed tą lub inną regułą postępowania, wytkniętą przezemnie, jako źródło przyszłej ich szczęśliwości, będą się zniechęcać, mieszać, niepokoić w nieobecności swego pasterza zwyczajnego; otóż między temi wiernemi owieczkami, naturalnie pomyślałem o najwierniejszej, pomyślałem o tobie, margrabino.
— Nie mniej spodziewałam się po twem miłosierdziu i troskliwości, ekscelencjo.
— Pracowicie zająłem się, żeby wynaleźć zastępcę przy tobie, margrabino, i zrobiłem wybór z człowieka, którego znasz dostatecznie. Jeżeli wybór mój nie podoba się pani, mów margrabino. Mój rekomendowany jest to osobistość pobożna, człowiek wielkiej uczciwości: ksiądz Bouquemont.
— Nie mogłeś zrobić lepszego wyboru, ekscelencjo, ksiądz Bouquemont jest po tobie człowiekiem najcnotliwszym, jakiego znam.
Ta pochwała zdawała się niedostatecznie cieszyć monsignora, który nie znal wyrównywających mu w cnocie. Lecz ciągnął dalej:
— Tak więc, margrabino, przyjmujesz księdza Bouquemont za spowiednika?
— Z całego serca, ekscelencjo, i bardzo ci dziękuję, żeś z taką sumiennością zajął się losem swej pokornej sługi.
— Jest ktoś inny, margrabino, komu wybór mój nie spodoba się tak, jak tobie.
— O kim chcesz mówić?
— O hrabinie Rappt. Uważałem, iż wiara jej jest niezmiernie chłodna, bezczynna od kilku tygodni. Młoda ta kobieta z uśmiechem idzie nad przepaścią. Bóg tylko raczy wiedzieć kto będzie mógł ją zbawić!
— Ja spróbuję, ekscelencjo, chociaż powiedziawszy prawdę, wątpię o skutku. Jest to dusza zatwardziała, i tylko cud mógłby ją zbawić; ale użyję całego nad nią wpływu a jeżeli mi się nie uda, wierzaj ekscelencjo, że nie będzie to pochodziło z braku poświęcenia dla naszej świętej religji.
— Znam twoją pobożność i gorliwość, margrabino, a jeżeli ściągam uwagę twą na godny litości stan tej duszy, to dlatego, że znam przywiązanie twoje do naszej świętej matki Kościoła; to też chcę ci dać sposobność do okazania nowego dowodu, powierzając ci delikatną misję najwyższego znaczenia. Co się tycze hrabiny Rappt, działaj i mów to, co ci serce podyktuje; a jeśli ci się uda, niechaj Bóg odpuści tej grzesznicy. Ale jest jeszcze ktoś inny, na kogo ty wywierasz wielki wpływ, i na tę to właśnie osobę chcę skierować całą twoją troskliwą baczność.
— Chcesz mówić o księżnie Reginie, ekscelencjo?
— W rzeczywistości, o marszałkowej de Lamothe-Houdan. Nie widziałem jej od dwóch dni, ale była tak mizerną, tak zmienioną i wątłą, iż, albo się grubo mylę, albo ciało jej śmiertelnie jest dotknięte i wkrótce dusza ta przed Bogiem stanie.
— Księżna bardzo jest chora, ekscelencjo; nie chce przyjmować żadnego lekarstwa.
— Wiem o tem; to też mogę rzec, nie obawiając się pomyłki, iż niezadługo księżna opuści swą powłokę śmiertelną. Ale stan jej duszy tak mnie przestrasza niezmiernie! Komu ją powierzyć w tej ostatniej chwili? Wyjąwszy ciebie, wszystko co ją otacza, psuje to co zrobiliśmy dla jej zbawienia. Ponieważ jest bez oporu, bez woli, bez siły, będą naciskać na nią, i kto może przewidzieć co ci niegodziwcy zrobią z tej biednej istoty?
— Nikt nie ma władzy nad księżną, odparła pani de la Tournelle, jej niedołęztwo i słabość są wielkiem zabezpieczeniem jej zbawienia. Można w nią wmówić wszystko co się będzie chciało.
— Ty, margrabino, być może. Jabym też może potrafił; ale dla tego samego, że będzie robić i mówić wszystko co łechcą, ażeby mówiła i robiła, przeto uczyni złe, jeśli jej poradzą.
— Ktoby był tak zuchwałym, albo raczej tak podłym? spytała margrabina.
— Ten, kto ma największą władzę nad jej umysłem, bo przed nim sumienie jej miesza się szczególnie: jej mąż, jednem słowem, marszałek de Lamothe-Houdan.
— Ależ mój brat nigdy nie myślał zmienić usposobienia umysłu marszałkowej.
— Mylisz się, margrabino, męczy ją, łamie, rzuca w nią ziarno swej bezbożności. Biedna istota odebrała tysiąc ran. Wierzaj mi, jeśli się nie będziemy mieli na baczności, on swego dokaże.
— Tylko dla tego, że z twoich ust słyszę te wyrazy, daję im wiarę.
— Trzeba było, żeby on je był wymówił, ażebym ja uwierzył... Wychodzę od niego w tej chwili, i podczas burzliwej rozmowy, w której zrobił mi swe wyznanie wiary, przejrzałem jego nieprawości; ale to był dopiero początek rozmowy. Czy wiesz, margrabino, jaki był jej rezultat? Marszałek po kilku zdaniach nieokreślonych, niezrozumiałych w ustach uczciwego człowieka, dał mi do zrozumienia najformalniej, to nawet nie do uwierzenia! żebym odtąd nie kierował sumieniem księżnej.
— Wielki Boże! zawołała margrabina z najwyższą zgrozą.
— To cię tak przejmuje, margrabino?
— To mnie napełnia boleścią, odrzekła dewotka.
— Otóż, mówił dalej monsignor, jest to piękna misja do spełnienia; chodzi o to, żeby wyrwać tę duszę z jarzma! by zbawić za jakąbądź cenę, za cenę siebie samej, istotę z niedoli. Liczyłem na ciebie, kochana moja penitentko, i śmiem wierzyć, że się nie omyliłem.
— Ekscelencjo! zawołała margrabina pod wpływem najgorliwszego uniesienia, za kwadrans zobaczę się z marszałkiem, i tak prawda, jak wierzę w tego Boga, nim godzina minie, zmuszę marszałka do wejścia w siebie, i zegnę go na kolana u stóp twoich w postawie żalu i pokory.
— Nie rozumiesz mnie, margrabino, podjął biskup trochę zniecierpliwiony, nie idzie tu o marszałka, i, między nami mówiąc, proszę cię, nie wspominaj mu jednego słowa z tego wszystkiego, nie rób nawet najmniejszej aluzji. Nie potrzebuję tłómaczeń marszałka. Wiem oddawna czego się mam trzymać, gdy chodzi o próżność złości ludzkiej; odjeżdżam, a odjeżdżając, przebaczam mu!
— Święty człowiek! szepnęła margrabina wzruszonym głosem i z wilgotnemi oczyma.
— Wszystko o co cię proszę, margrabino, ciągnął dalej monsignor Coletti, jest to, ażebym miał pewność przed odjazdem, że ta dobra dusza pozostaje w dobrych rękach!; inaczej mówiąc, błagam cię, kochana margrabino, byś nie tracąc czasu, poszła do marszałkowej de Lamothe-Houdan i skłoniła ją do przyjęcia na moje miejsce za spowiednika szanownego księdza Bouquemont. Będę miał przyjemność widzieć się z nim tego wieczora i dać mu poufne w tej mierze instrukcje.
— Nim godzina upłynie, ekscelencjo, powiedziała margrabina, ksiądz Bouquemont zostanie przyjęty jako przewodnik sumienia księżnej Riny i powiem ci za kwadrans, czy w tejże chwili nie oczekuję odwiedzin godnego kapłana.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy panna służąca weszła do buduaru, oznajmiając księdza Bouquemont.
— Proś księdza dobrodzieja, rzekła margrabina tryumfująco.
W chwilę potem wszedł ksiądz Bouquemont.
Natychmiast obznajomiono go z tokiem rozmowy; mianowicie, że jego ekscelencja wyjeżdża i że marszałkowa de Lamothe-Houdan jest bez spowiednika.
Ksiądz Bouquemont, który ani śmiał przypuszczać żeby go ten los spotkał, wydał się głośno ze swoją radością, dowiadując się, iż został wybrany. Wejść w tę znakomitą rodzinę oraz do tegn bogatego pałacu Lamothe-Houdan, mieć kierunek nad całym tym szlachetnym domem, co za piękny sen! Nigdy godny kapłan nie śmiałby o podobnym zamarzyć i zdawało mu się, że go do nieba biorą, kiedy mu oznajmiono jego szczęście.
Margrabina de la Tournelle poprosiła obu duchownych o pozwolenie wydalenia się na chwilę do swego gabinetu, i zostawiła ich samych.
— Mości księże, zawołał biskup, przyrzekłem ci dać przy pierwszej sposobności środek wywyższenia się według twoich zasług; sposobność ta przedstawia się, środek masz.
— Ekscelencjo, zawołał ksiądz, bądź pewien wiecznej wdzięczności od swego poświęconego sługi.
— Poświęcenia też w samej istocie twojego będę potrzebował, mości księże, w tej okoliczności, nie dla siebie, ale dla naszej świętej religji. Robię cię na swojem miejscu arbitrem cudzej doli i śmiem wierzyć, iż działać będziesz tak, jak ja sam działałem.
Słowa te, wyrzeczone trochę uroczyście, wznieciły nieokreśloną nieufność w umyśle księdza Bouquemont, już i tak podejrzliwego. Spoglądał na biskupa okiem, które wyrażało jasno: „Gdzie u licha on mnie wiedzie? Trzymajmy się ostro“.
Biskup co najmniej równie nieufny jak jego partner, odgadł te podejrzenia, i żeby je zniweczyć, użył niewielu słów.
— Jesteś wielkim grzesznikiem, mości księże, powiedział, a ja dając ci świetne stanowisko, podaję ci środek zatarcia największych twoich grzechów. Prowadzenie sumienia pani marszałkowej de Lamothe-Houdan jest dla religji dziełem najużyteczniejszem i najpłodniejszem w następstwa. Według tego jaką miarką odmierzasz, taką ci też będzie odmierzone. Za trzy dni wyjeżdżam. Wszyscy sądzić będą, że jestem w Chinach, ty tylko jeden będziesz wiedział, że mieszkam w Rzymie. Tam to przysyłać mi będziesz listy, w których opisywać mi proszę najszczegółowiej jak tylko można swoje wrażenia co do duszy marszałkowej i co do stanu rzeczy.
— Ale, ekscelencjo, zauważył ksiądz, jakim trybem działać powinienem na umysł pani marszałkowej? Mam honor znać ją tylko z tego co ludzie o niej mówią i mogę postawić się w bardzo kłopotliwem położeniu, działając tak, jak wasza ekscelencja żąda.
— Mości księże, popatrz mi w oczy, powiedział biskup.
Ksiądz podniósł głowę, ale ciężko mu było inaczej się patrzeć w twarz biskupa jak z ukosa.
— Czy będziesz dla mnie z poświęceniem lub nie, mości księże, wyrzekł surowo monsignor Coletti, mało mnie to obchodzi. Od dawien dawna poznałem się już z niewdzięcznością ludzką. Ale chodzi mi o to, abyś był dla mnie z poświęceniem pozornem, to jest głuchem i ślepem; żebyś był wykonawcą mojej woli, narzędziem moich zamiarów. Czy czujesz w sobie dosyć odwagi, jakąkolwiek byłaby pycha twoja (a jest ona wielką), stać mi się biernie posłusznym? Uważaj, że własny interes cię do tego obowiązuje, bo grzechy twoje pod tym tylko warunkiem będą ci odpuszczone.
Ksiądz chciał odpowiedzieć. Biskup go zatrzymał.
— Rozważ, zanim odpowiesz, rzekł mu, rozpatrz szczerze, do czego się zobowiązujesz, i odpowiedz, jeżeli czujesz się na siłach dotrzymania obietnicy.
— Którą mi drogę wskażesz, tą pójdę, ekscelencjo; jak mi każesz działać, tak będę, odrzekł głosem pewnym ksiądz Bouquemont po chwili namysłu.
— Dobrze! powiedział biskup, podnosząc się. Gdy wyjdziesz od marszałkowej de Lamothe-Houdan, zajdź do mnie, dam ci potrzebne wskazówki.
— Przysięgam wypełnić je z całem waszem zadowoleniem, ekscelencjo, wyrzekł ksiądz, kłaniając się.
Przy tych słowach margrabina wróciła i skłoniwszy się z szacunkiem biskupowi, uprowadziła z sobą księdza do marszałkowej de Lamothe-Houdan.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.