Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Gdzie środek został znaleziony.

Po chwili milczenia usłyszano jakoby zstępujący z wysokości głos Salvatora.
— Jest jednak sposób, panie Jackal, rzekł.
— O! a jaki? zapytał tenże, mocno zdziwiony, że jest jakiś sposób, o którym on nic nie wie i który nie on wynalazł.
— Sposób bardzo prosty, mówił dalej Salvator, i dlatego to on zapewne nie przyszedł panu na myśl.
— To powiedz go pan prędzej, rzekł pan Jackal, któremu, zdaje się, pilniej było dowiedzieć się o nim, niż wszystkim otaczającym.
— Będę się musiał powtarzać, rzekł Salvator, ale ponieważ pan nie zrozumiałeś za pierwszym razem, może lepiej zrozumiesz za drugim.
Jackal zdawał się podwajać uwagę.
— Pocóż ja przybyłem do pana, na chwilę przed aresztowaniem?
— Przybyłeś pan by złożyć na moim biurku dowody niewinności pana Sarrantego, takeś pan przynajmniej twierdził, szkielet dziecka znaleziony w ogrodzie Vanvres, u niejakiego pana Gerarda. Wszak tak?
— Rzeczywiście, odpowiedział Salvator. A dlaczegom to panu zostawił?
— By złożyć panu prokuratorowi królewskiemu.
— Czy uczyniłeś to? surowym głosem zapytał młodzieniec.
Przysięgam ci, panie Salvatorze, spiesznie odrzekł pan Jackal, żem właśnie jechał do jego królewskiej mości, do Saint-Cloud, by pomówić z panem ministrem sprawiedliwości o dowodach, które mi pan dostarczyłeś.
— Skróćmy to, rzekł Salvator, czas nagli. Więc pan nie nie uczyniłeś?
— Nic, odpowiedział pan Jackal, ponieważ zostałem zatrzymany na drodze do Saint-Cloud.
— Więc czego pan nie uczyniłeś sam, uczynimy we dwóch.
— Nie rozumiem pana.
— Pójdziesz pan ze mną do prokuratora królewskiego, gdzie opowiesz rzeczy tak, jak je rozumiesz teraz.
Jakkolwiek korzystnem było dla pana Jackala przyjęcie tego projektu, wcale go on nie pochwycił w lot, tak jakby mógł był mniemać Salvator.
— Zgoda, odpowiedział od niechcenia, jak człowiek nie mający żadnej wiary w to, co poczyna.
— Pan zdajesz się nie być mojego zdania, rzekł Salvator, czy masz co przeciw mojemu projektowi?
— Nie podzielam go najzupełniej, odrzekł pan Jackal.
— Dlaczego?
— Choćbyśmy dali panu prokuratorowi królewskiemu najbardziej niezbite dowody niewinności Sarrantego, nic to nie pomoże, bo skazany jest przez sąd przysięgłych, sąd nieomylny; jakkolwiek więc dowody byłyby jasne, nie będzie on uwolniony zaraz. Trzeba prowadzić nowe śledztwo i nowy wytaczać proces, a przez ten czas pan Sarranti siedzieć będzie w więzieniu. Proces, jest to rzecz nie mająca określonych granie; proces trwa rok, dwa, dziesięć; proces może trwać ciągle, jeżeli ktoś ma w tem interes, ażeby się nie skończył nigdy. Przypuść więc pan jednę rzecz: że te ciągłe odwłoki znużą pana Sarrantego; straci na duchu, wpadnie w odrętwienie, aż nareszcie przychodzi mu pewnego dnia myśl, ażeby raz skończyć z życiem.
Słowa te, po których pan Jackal zatrzymał się, by {{pp|o|cenić} ocenić sprawione wrażenie, wywarły niejako wpływ wstrząśnienia elektrycznego; stu ludzi drgnęło jak jeden człowiek. Pan Jackal sam przeraził się wzruszeniem, jakie sprawił. Myślał, że będzie ono dlań niekorzystnem i ażeby zakląć wszystkie gniewy, dodał żywo:
— Uważ, panie Salvatorze, i spraw, ażeby zauważyli ci panowie, że ja jestem tylko czynnikiem, kółkiem w machinie, ja odbieram natchnienie, ale go nie nadaję; nie rozkazuję, lecz wykonywam, powiadają mi: „rób,“ i słucham.
— Mów pan dalej, rzekł Salvator, ci panowie zamiast oburzać się, przeciwnie, dziękują ci, że nas objaśniasz.
Słowa te natychmiast dodały ducha panu Jackalowi.
— Mówiłem więc, rzekł, że pewnego dnia kiedy proces dobijać będzie do końca (jeżeli nawet dojdzie do tego), zdarzyć się może, iż przeczytamy w dziennikach porannych, iż nadzorca więzienia kryminalnego, wszedłszy do celi pana Sarrantego, zastanie go wiszącym, jak Toussaint-Louverture’a, lub uduszonym, jak Pichegru; boć koniec końców, dodał Jackal ze straszliwą naiwnością, rozumiecie panowie dobrze, że kiedy rząd się uweźmie, to nie stanie na środku drogi.
— Dosyć! rzekł Salvator głosem ponurym, miałeś pan słuszność: zły to sposób. Na szczęście, dodał pospiesznie, odstępując od tego tak, jak odstąpiliśmy od planu generała Lebastard de Prémont, mam trzeci jeszcze, który wydaje mi się lepszym od obu poprzednich.
Zgromadzenie odetchnęło.
— Poddam go pod pańskie ocenienie, rzekł. Jako pan, rzekł, zwracając się do pana Jackala, pożytecznie użyłeś czasu od aresztowania pana Sarrantego, tak nie straciłem go i ja: przed trzema więc miesiącami, przewidując niemal to co się stanie, utworzyłem plan, który zaraz panu przedstawię.
— Nie wyobrazisz pan sobie z jakiem zajęciem słucham cię, rzekł pan Jackal.
Salvator uśmiechnął się nieznacznie.
— Pan znasz więzienie kryminalne (Conciergerie) na palcach, nieprawdaż, panie Jackal? mówił dalej.
— Naturalnie, odpowiedział tenże.
— Wchodząc przez kratę mieszczącą się między dwiema wieżami, przechodzi się przez dziedziniec i dostaje do przedsionka więzienia.
— Tak jest, odrzekł pan Jackal ze skinieniem głowy.
— Pośrodku przedsionka znajduje się piec, około którego gromadzą się na gawędkę dozorcy, agenci i żandarmi; tuż naprzeciwko drzwi wchodowych otwierają się drzwi w głębi, wiodące w korytarz. Na lewo od drzwi wchodowych, na lewo od pieca w izbie wyłożonej taflami, której drzwi wychodzą na osobny korytarz, znajduje się przystań skazanych na śmierć.
Pan Jackal wciąż przytakiwał głową; opis topograficzny był jaknajdokładniejszy.
— Tam to, naturalnie, musiał być zamknięty pan Sarranti, jeżeli nie od dnia wyroku, to przynajmniej od trzech lub czterech dni.
— Od trzech dni, rzekł pan Jackal.
— I tam on znajduje się teraz, nieprawdaż, i siedzieć będzie aż do chwili wyprowadzenia na śmierć?
Pan Jackal odpowiedział nowym znakiem potwierdzającym.
— Otóż jeden już punkt ustalony, przejdźmy do drugiego.
Nastała chwila milczenia.
— Następnie, odezwał się Salvator, patrzcie jednak państwo, co to jest traf, i jak on, wbrew wszystkim pesymistom, sprzyja nieraz uczciwym ludziom! Raz, około czwartej z wieczora, wychodząc z gmachu Sprawiedliwości, gdzie uczestniczyłem na jednem z ostatnich posiedzeń w sprawie Sarranti, idę brzegiem rzeki i zwracam się ku mostowi św. Michała, gdzie zazwyczaj mam przywiązaną łódkę. Otóż, idąc wzdłuż rzeki, spostrzegam nad nią, pod placem Zegarowym, cztery czy pięć otworów okratowanych. Nigdym ja nie zważał na te otwory, które są niczem innem, tylko prostymi ściekami; ale na ten raz, miotany bolesnym uczuciem w jakie wprawiało mnie prawdopodobne skazanie Sarrantego, zbliżyłem się, wybadałem je zrazu w ogólności, następnie w szczegółach. Wynikiem badania było to, że nie ma nic łatwiejszego, jak wyłamać kraty i tym sposobem dostać się pod plac i według wszelkiego prawdopodobieństwa, pod więzienie; ale w jakiej głębokości? Nazajutrz, około godziny ósmej stawiłem się w więzieniu. Trzeba wiedzieć, że mam tam przyjaciela; zobaczycie zaraz, że dobrze jest mieć przyjaciół wszędzie. Udałem się do niego, i tak oto, rozmawiając z nim i przechadzając się, nabyłem pewności, że jeden z otworów dochodzących do rzeki ciągnie się pod siedzibą więźniów. Wszystko zależało na tem, ażeby poznać drogę, jaką przebywa pod ziemią ten rodzaj kanału, który nie musi być bardzo odległym od skrytki skazanych na śmierć. „Dobrze! powiedziałem sobie, jest to kopalnia do rozpoznania, a nasi górnicy katakumbowi nie odstręczą się tak małą rzeczą.“
Kilku słuchaczów Salvatora dali głową skinienie potwierdzające.
Salvator mówił dalej:
— Zdjąłem więc plan Więzienia kryminalnego, co wreszcie przyszło mi łatwo, bom go przekalkował na starym planie, znajdującym się w bibljotece miejscowej, i raz mocno przenikniony swoim przedmiotem, wezwałem trzech z naszych braci, ażeby poszli za mną. Tejże samej nocy, mówił dalej Salvator, która na szczęście była ciemną, po wyłamaniu bez łoskotu kraty ściekowej, dostałem się do podziemnego odpływu; ale po dziesięciu krokach zmuszony byłem stanąć: podziemie w całej swej szerokości i wysokości założone było kratą podobną tej, która wychodziła na Sekwanę. Cofnąłem się i posłałem do podziemia człowieka, opatrzonego w narzędzia, po dziesięciu minutach upadł on u moich nóg na wybrzeżu rzeki. Był w połowie zaduszony, bo nie chciał wrócić aż po skończonej robocie. Pewny będąc, że przeszkoda znikła, zapuściłem się znowu w wąwóz ciemny i cuchnący; na ten raz uszedłem ze dwadzieścia kroków, zastałem nową kratę. Cofnąłem się znowu nad brzeg rzeki, sam prawie uduszony, zachęcając drugiego towarzysza, ażeby mi otworzył przejście. Wrócił on napoły umarły; ale równie jak pierwszy dokonał roboty. Zapuściłem się znowu w podziemie i o dziesięć kroków za drugą kratą zastałem trzecią; wróciłem smutny, ale niezniechęcony ku moim ludziom. Z pomiędzy trzech, dwaj byli wycieńczeni: nienależało na nich liczyć. Trzeci był świeży i pełen zapału; zaledwiem dokończył treści życzenia, on rzucił się już w ciemny kanak Upłynęło dziesięć minut, potem kwadrans, człowiek ten nie wracał... Poszedłem za nim. O dziesięć kroków od paszczy ścieku trąciłem o przeszkodę, wyciągnąłem ręce, poznałem ciało i za bluzę wyciągnąłem na brzeg: zapóźno, udusił się biedak!... Takie były prace pierwszego dnia, a raczej pierwszej nocy, zimno dokończył Salvator.
Wszyscy obecni słuchali opowiadania tego heroicznego trudu w takiem skupieniu ducha i z takiem zajęciem, jakiego nie jesteśmy w stanie opisać.
Pan Jackal mianowicie słuchał opowiadającego z rodzajem osłupienia; czuł się nędznym i małym wobec tego dzielnego młodzieńca.
Co do generała Lebastard de Prémont, ten, zaledwie Salvator dokończył, zaraz przystąpił do niego.
— Ten, który umarł, odezwał się, miał zapewne żonę i dzieci?
— Nie turbuj się generale, odpowiedział Salvator, wszystko już zrobione. Żona otrzymuje tysiąc dwieście franków rocznie dożywotniego zasiłku, co jest dla niej majątkiem; dzieci dwoje są w szkole w Amiens.
Generał cofnął się krokiem wstecz.
— Mów dalej, przyjacielu, rzekł.
— Nazajutrz udałem się w toż samo miejsce z dwoma pozostałymi ludźmi. Wszedłem sam, z butelką chloru w ręku. Trzecia krata była wyłamaną, mogłem więc iść dalej. Ściek skręcał się na prawo. W miarę postępowania ku prawej stronie, ścieśniała się objętość podziemia. Niebawem usłyszałem nad sobą kroki: był to niezawodnie rond dozorców, obchodzących dziedziniec. Nie miałem tam co robić. Obliczyłem odległość w sposób niezawodny: wiedziałem, że na trzydziestym metrze powinienem wiercić na lewo. Powróciłem więc, rozlewając chlor wzdłuż całej drogi, by odwonić ile tylko można podziemie, założyliśmy pierwszą kratę i odeszli jak w przeddzień. Studja topograficzne zostały ukończone; potrzeba było rozpocząć roboty praktyczne, których trudność łatwo ocenicie, kiedy wam powiem, że trzej ludzie, zmieniając się co godzina i pracując każdy po dwie godziny na noc, potrzebowali sześćdziesięciu siedmiu nocy, by tej pracy dokonać.
Okrzyk wdzięczności, szmer uwielbienia, wyszły ze wszystkich ust.
Milczało trzech tylko ludzi. Byli to: cieśla Jan Byk oraz dwaj jego towarzysze, mularz Szkopek i węglarz Toussaint-Louverture. Cofnęli się krokiem wstecz, słysząc tak głośno wyrażający się podziw węglarzy.
— Oto są ci trzej sprawcy tej olbrzymiej pracy, rzekł Salvator, ukazując ich zgromadzeniu.
Trzej mohikanowie daliby byli dużo, ażeby się mogli schować w największą głębię miny, którą przewiercili. Spuścili oczy, jak dzieci.
— Czy ocalimy, czy nie ocalimy pana Sarrantego, odezwał się zcicha generał Lebastard de Prémont do Salvatora, ludzie ci mają już majątek zapewniony.
Salvator zamienił z generałem uściśnienie ręki.
— Po dwóch miesiącach, mówił dalej młodzieniec, stanęliśmy akurat pod samem więzieniem skazanych na śmierć, a więzienie to jest prawie zawsze puste, ponieważ skazanych sadzają tam tylko na dwa lub trzy dni przed wyrokiem. Przybywszy więc tam, mogliśmy pracować bez obawy obudzenia czujności dozorców: po siedmiu dniach oddzieliliśmy płytę, a raczej dotarliśmy tak, że dosyć było lekko popchnąć tę płytę kamienną, by otworem jej wypuścić więźnia. Dla większej pewności i na wypadek gdyby łoskot uciekającego sprowadzić miał dozorcę, Szkopek umocował przy płycie z pod spodu łańcuch, który Jan Byk silnie trzymać będzie dopóty, aż pan Sarranti dostanie się do rzeki, gdzie ja oczekiwać nań będę z łodzią. A gdy pan Sarranti siądzie do łodzi, to już ja za niego odpowiadam! Oto jest mój projekt, panowie, mówił dalej Salvator, wszystko gotowe; chodzi tylko o wprowadzenie go w wykonanie, chyba, że pan Jackal przekona nas dowodnie, że może się nam nie powieść. Mów więc, panie Jackal, a mów prędko, bo zostaje nam zaledwie tyle czasu, ażeby się wziąć do dzieła.
— Panie Salvatorze, oświadczył z powagą naczelnik policji bezpieczeństwa, gdybym się nie obawiał uchodzić za człowieka, który pochlebia ludziom dlatego, by ich zjednać dla swoich interesów, wyraziłbym głęboki podziw dla twego olbrzymiego projektu.
— Nie żądam od pana pochwał, odpowiedział młodzieniec, proszę o zdanie.
— Skoro podziwiam pański projekt, to znaczy, że się nań zgadzam, odpowiedział naczelnik policji. Tak, panie Salvatorze: jakom ja postąpił jak głupiec kazawszy cię aresztować, tak projekt pański uważam za doskonały, niechybny. Pozwól mi tylko uczynić jedno zapytanie. Uwolniwszy więźnia, co myślisz z nim robić?
— Powiedziałem, iż odpowiadam za jego osobę.
Pan Jackal potrząsnął głową, jak człowiek chcący powiedzieć, że nie poprzestaje na prostem zapewnieniu.
— A więc powiem panu wszystko, a będziesz zapewne mojego zdania co do ucieczki, tak samo, jak jesteś co do wyjścia z więzienia. Powóz pocztowy czeka w jednej z ulic dotykających placu; przeprzęgi przygotowane są wzdłuż całej drogi; mam gońca wysłanego przodem; ztąd do Havru jest mil dwadzieścia ośm: można je zrobić w ośmnaście godzin, nieprawdaż? W Havrze czeka statek angielski; tak, że właśnie kiedy pchać się będą na plac Gréve, by widzieć egzekucję pana Sarrantego, on opuści Francję z generałem Lebastard de Prémont.
— Zapominasz pan o telegrafie, rzekł pan Jackal.
— Bynajmniej. Kto może zrobić alarm, wskazać obraną drogę, poruszyć telegraf? Policja, to jest pan Jackal, A ponieważ pan Jackal pozostaje u nas, więc nie ma o czem mówić.
— To prawda, odezwał się Jackal.
— Będziesz pan więc łaskaw pójść za tymi panami do mieszkania sobie wyznaczonego.
— Jestem na rozkazy pana, odrzekł Jackal schylając się.
Ale Salvator zatrzymał go, wyciągając rękę.
— Nie potrzebuję panu zalecać roztropności tak w czynach jak w słowach. Wszelkie usiłowanie ucieczki byłoby natychmiast powściągnięte w sposób nie do naprawienia, bo ja nie będąc obecnym, nie mógłbym pana obronić, tak jak to uczyniłem przed chwilą. Idź więc i niechaj Bóg cię prowadzi! Dwaj ludzie wzięli pana Jackala pod ręce i znikli w gęstwinie dziewiczego lasu.
Wtedy Salvator zabrał z sobą generała Lebastard de Prémont, skinął na Murzyna, na Jana Byka i na Szkopka, i wszyscy pięciu znikli w podziemiu.
Nie będziemy im towarzyszyć w labiryncie katakumb, gdzieśmy się już zapuszczali za panem Jackalem i zkąd oni wyszli przez jeden z domów ulicy św. Jakóba.
Przybywszy tam, rozdzielili się, tylko Salvator szedł razem z generałem i połączyli się dopiero na wybrzeżu placu Zegarowego gdzie jak powiedzieliśmy, stała łódka Salvatora.
Zatrzymali się pod cieniem arkad mostowych.
Generała Lebastard de Prémont, Murzyna i Szkopka umieszczono w łodzi, tak, że dosyć ją tylko było odczepić.
Tylko Salvator i Jan Byk pozostali na wybrzeżu.
— Teraz, rzekł Salvator pocichu, ale tak, żeby być usłyszanym nietylko przez cieślę lecz i przez trzech innych towarzyszów, teraz, Janie Byku, słuchaj dobrze i nie strać ani jednego z mych słów, bo to są twoje ostatnie instrukcje.
— Słucham, rzekł cieśla.
— Poczołgasz się nie zatrzymując i to jaknajprędzej, aż na sam koniec przejścia.
— Dobrze, panie Saivatorze.
— Gdy się zapewnimy, że nie ma żadnej obawy, podeprzesz plecami płytę i pchać ją będziesz zwolna tak, ażeby ją podnieść nie zaś wyrzucić do więzienia, coby zwróciło uwagę stróża. Jak dojdziesz do tego, to jest, jak poczujesz, że za ostatniem tknięciem można płytę unieść, to pociągniesz mnie za rękaw: ja dokonam reszty. Czy zrozumiałeś?
— Doskonale.
— Więc chodźmy.
Jan Byk uniósł pierwszą kratę i zapuścił się w podziemie, które przebiegł tak prędko jak mógł to uczynić człowiek jego rozmiarów.
Salvator udał się tam w kilka sekund po nim.
Przybyli na krok odległości pod więzienie skazanych na śmierć.
Tam przysłuchiwali się obaj, każdy ze swej strony.
Najgłębsze milczenie panowało w około nich i nad nimi.
Jan Byk wygiął się jak mógł i silnie przycisnąwszy ręce do kolan, tak mocno podważył płytę, że po kilku sekundach uczuł ustępującą pod ciśnieniem. Pociągnął Salvatora za rękaw.
— Czy już? zapytał tenże.
— Już, odrzekł Jan Byk, dysząc.
— Dobrze, rzekł młodzieniec, gotując się z kolei, teraz ja. Pchnij, Janie, pchnij!
Jan Byk pchnął, płyta odłączyła się od pokładu i uniosła się wolno; słabe światło, jakby od lampy grobowej zstąpiło do podziemia. Salvator zajrzał w otwór, powiódł oczyma po całej przestrzeni więzienia i wydał okrzyk przerażenia.
Więzienie było puste!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.