Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Dobra rada.

Pan Jackal zostawił kilka sekund panu Gerard do przyjścia do siebie.
Nareszcie pan Gerard otworzył zwolna oczy.
Pan Jackal ruszył ramionami.
— Cóż chcesz, rzekł z pozorem doskonałej dobroduszności, to jeszcze na ten raz sprawa chybiona.
— Jaka sprawa? zapytał Gerard.
— Jaka? Jużci krzyża legii honorowej.
Przyznać trzeba, iż biedny Gerard już nie myślał o tem.
— No, rzekł pan Jackal, czy nie masz mi co nowego a ważniejszego do powiedzenia?
— Nic, panie, wyznaję.
— Do licha, to źle!... Kiedy tak, to ja panu natomiast powiem co cię zainteresuje.
I pan Jackal, podniósłszy okulary, utkwił oczy w swego towarzysza.
Gerard nadstawiał uważnie uszu na to, co go miało zainteresować.
Ale kot trzymał mysz pod łapą, i rozkoszował się igraniem z nią.
Pan Jackal dobył z kieszeni tabakierkę, wetknął w nią dwa palce, i wyciągnął grubą szczyptę, którą niuchał rozkosznie.
Pan Gerard nie śmiał naglić naczelnika policji i słuchał z rezygnacją niepozbawioną pewnego rodzaju niecierpliwości.
— Wiesz, kochany panie Gerard, rzekł nareszcie, że za tydzień kończy się zwłoka udzielona Sarrantemu przez Karola X-go?
— Wiem, rzekł pan Gerard rzucając na Jackala spojrzenie pełne niepokoju.
— Wiesz również, że ksiądz Dominik może wrócić pojutrze... jutro... dziś może...
— Tak, tak, wiem i to, odpowiedział filantrop drżąc wszystkiemi członkami.
— O! jeżeli tak drżysz na pierwsze słowo, kochany panie Gerard, to zemdlejesz niezawodnie jak się dowiesz o co chodzi, nie usłyszysz już tego, co ci mam powiedzieć, a co będzie z pewnością najbardziej zajmującem.
— Cóż robić, panie Jackal, to przechodzi moje siły.
— Czegóż się tak boisz ze strony księdza Dominika,, skoro ci powiedziałem, że prośba jego w Rzymie nie otrzyma skutku?
Gerard odetchnął.
— Tak pan sądzisz? rzekł.
— Jestem pewny.
Gerard oddychał coraz lżej.
Pan Jackal zostawił mu czas do napełnienia płuc powietrzem.
— Nie, rzekł nareszcie, nie tego powinieneś pan się obawiać!
— A! mój Boże, wyrzekł z cicha Gerard, więc mam się czegoś obawiać?
— O! kochany panie Gerard, także mało jesteś filozofem, by nie wiedzieć, że człowiek, istota słaba, walcząca wciąż z tem co go otacza, nie miałby jednej chwili wytchnienia, gdyby widział wciąż te niebezpieczeństwa, przez które przechodzi i których cudem tylko unika.
— Przebóg! wyrzekł pan Gerard, wielka to prawda, panie Jackal.
— Skoro pan uznajesz, rzekł Jackal kłaniając się, pragnę; uczynić ci jedno zapytanie.
— Słucham.
— Poeci, pani Gerard... szkaradne to plemię, nieprawdaż, nie znam ich wcale, panie, nie przyznaję się do tego, ażebym kiedy w życiu przeczytał choć cztery wiersze.
— Otóż poeci utrzymują, że umarli czasem wychodzą z grobu. Czy wierzysz pan w to?
Gerard wybełkotał klka wyrazów niezrozumiałych i zaczął się trząść jeszcze bardziej niż przedtem.
— Ja dotąd nie wierzyłem, mówił wciąż pan Jackal, ale fakt świeżo doszły do mojej wiadomości tak mnie w tej materji zbudował, że mógłbym teraz napisać i obronić rozprawę: umarli nie wychodzą sami, ale można ich wyprowadzić.
Gerard siniał wciąż.
— Oto anegdota, oceń ją sam. Człowiek pańskiego temperamentu, charakteru, humoru, słowem filantrop, w danej chwili, boć człowiek przecież nie jest doskonałym, utopił swego synowca, a nie wiedząc co zrobić z trupem, zagrzebał go w gęstwinie ogrodowej.
Gerard jęknął i spuścił głowę.
— Sądził, że ukrył go dobrze. Ani słowa; lecz ziemia nie zawsze jest tak dyskretna, jak powiadają. Otóż niedalej jak dziś z rana, co mówię, na chwilę przed pańskim przyjściem, był tu człowiek, który powiedział do mnie te słowa: „Panie Jackal, za tydzień ma być wykonana kara śmierci na niewinnym.“ Pojmujesz, że zaprzeczyłem kochany panie Gerard, odpowiedziawszy, że nie ma już niewinnego skoro sąd uznał go winnym. Ale on zmusił mnie do milczenia, mówiąc: „Ten, który ma zginąć, jest niewinnym, a winnego ja znam.“
Gerard ukrył twarz w rękach.
— Zaprzeczyłem jak najuroczyściej, mówił dalej Jackal, ale ten człowiek powstrzymywał mnie mówiąc:
— „Czy możesz pan rozporządzać jedną nocą?
— „Mogę, odpowiedziałem.
— „Przyszłą?
— „Nie, przyszłą noc mam zajętą.
— „Więc następną?
— „Wybornie... czy to gwoli wycieczki? zapytałem na los szczęścia.
— „Właśnie.“ Pojmujesz pan, że chciałem się dowiedzieć, gdzie mnie chce wyprowadzić.
— „Czy to w Paryżu, czy za Paryżem? zapytałem.
— „Za Paryżem.
— „Zgoda.“
I stanęło na tem, że on nie tej ale następnej nocy da mi dowód, jako nie ten jest winien, którego mają stracić, ale przeciwnie, człowiek używający wolności.
— I pan zgodziłeś się na tę wycieczkę? wybełkotał Gerard.
— Mógłżem uczynić inaczej? pytam pana, który jesteś człowiekiem rozumnym. Wiesz, jakie jest moje posłannictwo. Musiałem powiedzieć „zgoda,“ w imię tej dewizy, że sługa sprawiedliwości winien życie poświęcić dla prawdy: vitam impendere vero.
— I pójdziesz pan?
— Muszę, postawiony jestem w konieczności. Ale powiedziałem panu, że nie tej nocy, tylko na drugą... słyszysz pan, na drugą noc!
— Słyszę, odpowiedział Gerard, który rzeczywiście słyszał ale nic nie rozumiał, a zęby mu szczękały.
— O! wiedziałem panie Gerard, że cię zainteresuję tem opowiadaniem.
— Ależ nareszcie, wyjąkał Gerard, jaki jest cel tego, co mi pan mówisz, jaki rezultat zwierzenia.
— Czy pan nie widzisz?... Powiedziałem sobie: „Pan Gerard jest filantropem; jak się dowie, że jakiś biedak narażony jest na niebezpieczeństwo, to stawi się w położeniu tego nieszczęśliwego mordercy; odczuje męczarnie jego, jakby to on sam był winnym.“ Nie omyliłem się podobno, wszak prawda, panie Gerard?
— O! nie! nie! zawołał tenże.
— Otóż ten pierwszy rezultat skłania mnie do mówienia dalej. Jutro o północy wybieram się z tamtym drugim filantropem... który całkiem niepodobny do ciebie, panie Gerard, nie wiem w którą stronę pojedziemy, bo nic mi o tem nie mówił; ale przenikliwością, którą zawdzięczam mojemu długiemu doświadczeniu, odgaduję, że to będzie w stronę Cour-de-France.
— W tę stronę?
— Tak... Przybywszy tam, bierzemy się na prawo albo na lewo, zapewne na prawo; wchodzimy, jak? nie wiem, ale nareszcie wchodzimy prawdopodobnie do parku, poświadczamy tam istnienie jakiegoś skieletu w dole; ujmujemy to w słowa i owoc naszych mozolnych trudów przynosimy panu prokuratorowi królewskiemu, który na zasadzie nowych danych zmuszony jest prosić pana ministra sprawiedliwości, o odroczenie wykonania wyroku na panu Sarranti.
— Na panu Sarranti? wykrzyknął Gerard.
— Czyż powiedziałem na panu Sarranti? Nazwisko mi się wymknęło, nie wiem dlaczego zawsze mi się na usta nasuwa nazwisko tego djabelskiego człowieka... Odraczają więc wykonanie wyroku, wydają rozkaz uwięzienia prawdziwego zbrodniarza, i rozpoczyna się nowe śledztwo... Rozumiesz pan, nieprawda?
— Doskonale, odpowiedział Gerard.
— Otóż dopiero położenie straszliwe dla biednego mordercy, rzekł pan Jackal. Bo uważaj sam: on przechadza się po bożym świecie włożywszy ręce w kieszenie, wolny jak wiatr: a tu naraz licho nadaje żandarmów, którzy ze światła prowadzą go w mrok i wydobywają mu ręce z kieszeni, ażeby je okuć: pożałuje on, że nie poszedł tą drogą ratunku, którą mu wskazałem.
— A czy jest jaka?
— Doprawdy, kochany panie Gerard, rzekł naczelnik policji, musisz mieć bardzo twardą czaszkę, mózg bardzo nieruchliwy i pamięć bardzo, bardzo krótką.
— O! mój Boże, zawołał czcigodny Gerard, słucham jednak...
— A oto co dowodzi, rzekł pan Jackal, iż rezultat niezawsze idzie w stosunku prostym do zdolności. Czyż panu nie powiedziałem, że odmówiłem tej wycieczki na noc dzisiejszą.
— Prawda.
— Że odłożyłem ją do nocy następnej?
— I to prawda.
— A więc?
Pan Gerard siedział z otwartemi usty.
— Rzeczywiście, powiedział Jackal zżymając ramionami, a toż jest abecadło sztuki, i trzeba być tak uczciwym człowiekiem, jak pan, ażeby jeszcze nie zrozumieć.
Gerard uczynił głową i rękami kilka ruchów rozpaczliwych, które połączone z chrapliwemi dźwięki wychodzącymi z jego gardła, zdawały się znaczyć: „Mów pan dalej”.
— Ja wiem, że to pana nie obchodzi, mówił Jackal, że nie masz żadnego interesu w tem, ażeby ukrywać zbrodnię drugiego, ale przypuść na chwilę, że zbrodnia ta nie przez kogo innego, ale popełnioną została przez ciebie; że trupa nie kto inny zagrzebał tylko pan. Przypuść, że miejscem zbrodni był zamek, który należał do pana... naprzykład zamek Viry; przypuść, że znasz zarośla i drzewo, którego tajemniczemu cieniowi powierzony był trup; że wiesz, że tej lub następnej nocy sąd ma zejść do zamku Viry i odbyć poszukiwania w parku, cóżby ci należało zrobić przez tę noc, którą ci zaoszczędził przyjaciel, przez tę noc z dziś na jutro?
— Coby mi należało zrobić...
— Tak...
— Ażeby nie znaleziono?...
— Trupa, tak.
— Należałoby mi...
Gerard otarł pot spływający wielkiemi kroplami z czoła.
— Dokończ pan! Należałoby...
— Należałoby mi go us...
— Us?...
— Usunąć.
— A! przecież... Kochany panie Gerard, jakże masz leniwą imaginację! Powinieneś ją ożywić powietrzem wiejskiem, wiatrem nocnym. Daję ci więc urlop na dziś i na jutro. Dzień będzie prześliczny, doskonała sposobność dla miłośnika natury. Jedź więc na wieś, jedź, a kto wie, czy w lasach Meudon albo Vanvres, nie wyszukasz tego nieboraka złoczyńcy, którego za pomocą właściwej sobie litości, ochronisz od maleńkiego niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża...
— Rozumiem pana! zawołał Gerard całując rękę naczelnika policji. Dziękuję!
— Pfi! powiedział Jackal odsuwając lekceważąco zabójcę, sądzisz więc, że robię to wszystko w celu ocalenia mizernego twego karku? Idź, idź, teraz już wiesz jak stoisz, reszta do ciebie należy.
Gerard szybko wybiegł z gabinetu.
— Uf! odetchnął naczelnik policji spozierając na drzwi, które się za zbrodniarzem zamknęły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.