Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Ulica Jerozolimska.

Żegnając się z trzema przyjaciółmi, Salvator powiedział:
— „Spróbuję ocalić pana Sarranti, który ma być stracony za tydzień“. Prawie równocześnie z przyjaciółmi, Salvator stanął także u swojego celu, przed pałacem Prefektury.
Jak za pierwszym razem, odźwierny zatrzymał go pytając:
— Gdzie pan idzie?
Jak za pierwszym razem Salvator wymienił swe imię.
— Przepraszam, tłómaczył się odźwierny, nie poznałem pana.
Salvator przeszedł.
Następnie wkroczył w dziedziniec, udał się na drugie piętro, i wszedł do przedpokoju, w którym siedział woźny.
— Pan Jackal? zapytał.
— Czeka na pana, odpowiedział woźny otwierając drzwi do gabinetu pana Jackala.
Salvator wszedł i zastał naczelnika policji zagłębionego w ogromnem wolterowskiem krześle.
Spostrzegłszy młodzieńca, pan Jackal powstał i podszedł ku niemu z pośpiechem.
— Widzisz, kochany panie Salvatorze, rzekł, że czekam na ciebie.
— Dziękuję panu, odpowiedział Salvator dosyć wyniośle i pogardliwie, jak zwykle.
— Wszak pan mówiłeś, zapytał pan Jackal, że chodzi poprostu o maleńką wycieczkę w okolice Paryża?
— W samej rzeczy, odrzekł Salvator.
— Każ zaprządz, odezwał się naczelnik policji do woźnego.
— Siadaj, kochany panie Salvatorze, rzekł wskazując młodzieńcowi krzesło. Za pięć minut będziemy mogli pojechać. Kazałem umyślnie trzymać konie w pogotowiu.
Salvator usiadł nie na tem krześle, które mu wskazał pan Jackal, ale na dalej stojącem. Zdawało się, iż młodzieniec o czystych instynktach, unikał zetknięcia z tym policyjnym wyżłem.
Zauważył ten ruch pan Jackal, ale lekkiem zaledwie ściągnieniem brwi dał to po sobie poznać. Potem wydobył z kieszeni tabakierkę, nabił nos tabaką, przewrócił się w fotelu, i zsuwając okulary:
— Czy wiesz, panie Salvatorze, zapytał, o czem myślałem, kiedy pan wszedłeś?
— Nie panie, nie mam daru odgadywania, nie moje to powołanie.
— Oto, pytałem się, zkąd się panu wzięła taka miłość ludzkości.
— Znalazłem ją w swojem sumieniu, panie, odpowiedział Salvator, lubiłem przed innemi, nawet przed wierszami Wirgiliusza, ten wiersz kartagińskiego poety, który może przeto go tylko napisał, iż był niewolnikiem: „Homo sum, et nil humani a me alienum puto“. (Człowiekiem jestem, i nic ludzkiego nie jest mi obcem).
— Tak, tak, rzekł pan Jackal, znam ten wiersz: to Terencjusza, nieprawdaż?
Salvator dał głową znak potwierdzający.
Pan Jackal mówił dalej:
— Doprawdy, kochany panie Salvatorze, gdyby wyraz filantrop nie był już utworzony, trzebaby go było utworzyć dla ciebie. Gdyby dziennikarz najwiarogodniejszy, w przypuszczeniu że jest dziennikarz wiarogodny na świecie, gdyby powiadam, dziennikarz najwiarogodniejszy napisał jutro, że pan przyszedłeś do mnie o północy, by mnie zespolić z dobrym uczynkiem, nie wierzonoby, co większa, przypuszczanoby, że pan masz jakiśkolwiek interes w tym czynie bezinteresownym. Twoi przyjaciele polityczni wyrzekliby się ciebie, i krzyczeliby w głos, że się zaprzedałeś stronnictwu bonapartystowskiemu. Boć nareszcie taka zaciętość w uratowaniu życia panu Sarranti, który przybywa z tamtego świata, i którego pan może pierwszy raz dopiero w życiu widziałeś, kiedy go aresztowano na placu Wniebowzięcia, taka zaciętość w chęci dowiedzenia sądowi, że się bezwarunkowo myli i że skazał niewinnego, czy to nie jest dowodem bonapartyzmu, powiedzieliby twoi nieprzyjaciele polityczni?
— Ocalić niewinnego, panie Jackal, jest dowodem uczciwości. Niewinny nie należy do żadnego stronnictwa, a raczej należy do stronnictwa Boga.
— Tak, tak, zapewne, jest to rzecz jasna dla mnie, który pana znam oddawna, i który oddawna wiem, że jesteś, jak to nazywają wolnym myślicielem. Wiem, że daremnieby ktoś kusił się zaczepić twoje przekonania. Nie kuszę się też o to. Ale gdyby też to zrobił kto inny, gdyby usiłowano spotwarzać pana?
— Byłaby to próżna praca, niktby nie uwierzył.
— Byłem i ja w pańskim wieku, rzekł z pewnym odcieniem melancholii pan Jackal, miałem o moich bliźnich takież samo zdanie. Gorzkom tego żałował później, i wykrzyknąłem jak Mefistofeles. Pozwól mi także wypowiedzieć moją cytatę: „Wierzaj jednemu: ten wielki wszechświat stworzony jest tylko dla Boga; dla niego wiekuiste światłości! nas stworzył dla mroku“.
— Niech i tak będzie! rzekł Salvator, to ja panu odpowiem słowami doktora Fausta: „Ale ja chcę!“
— „Czas krótki a kunszt długi!“ mówił dalej pan Jackal ciągnąc cytację do ostatecznych granic.
— Co pan chcesz! odpowiedział Salvator, takim utworzyło mnie niebo. Jedni mają wrodzony pociąg do złego, ja, przeciwnie, instynktem wrodzonym, siłą nieprzezwyciężoną, czuję się pociąganym ku dobremu. To znaczy, panie Jackal, że wszyscy filozofowie najbardziej pedantyczni i najbardziej gadatliwi, zebrani razem, nie zdołają mnie zachwiać.
— O! młodości, młodości! mówił z cicha z rodzajem zniechęcenia pan Jackal, smutnie kiwając głową.
Salvator mniemał, że nadeszła chwila nadania innego biegu rozmowie. Według niego pan Jackal melancholijny, zniesławiał melancholię.
— Ponieważ pan raczyłeś mnie przyjąć, rzekł, to pozwól w krótkich słowach przypomnieć cel wycieczki, którą zaproponowałem onegdaj.
— Słucham cię, kochany panie Salvatorze, rzekł pan Jackal.
Lecz zaledwie dokończył tych słów, ukazał się woźny i oznajmił, że powóz oczekuje.
Pan Jackal wstał.
— Będziemy mówić w drodze, kochany panie, rzekł biorąc kapelusz i dając znak młodzieńcowi, ażeby przeszedł naprzód.
Salvator skłonił się i przeszedł.
Przybywszy na dziedziniec, pan Jackal wsadził młodzieńca do powozu, a sam wsiadając, zapytał:
— Dokąd jedziemy? Drogą Fontainebleau; do cour-de-France, odpowiedział młodzieniec.
Pan Jackal powtórzył rozkaz.
— Przejeżdżając przez ulicę Macon, dodał Salvator.
— Przez ulicę Macon? zapytał pan Jackal.
— Tak jest, koto mojego dom u; musimy tam zabrać towarzysza podróży.
— Do licha! odezwał się pan Jackal, gdybym był o tem wiedział, kazałbym był wziąć poczwórny powóz.
— Oh! odparł Salvator, bądź pan spokojny, nasz towarzysz nie będzie panu przeszkadzał.
— Na ulicę Macon Nr. 4, zawołał pan Jackal do stangreta.
Powóz ruszył. W kilka sekund potem zatrzymał się przed drzwiami.
Salvator wszedł. Zaledwie stąpił nogą na pierwszy stopień schodów, kiedy górna ich część błysnęła światłem. Ukazała się Fragola ze świecą w ręku, podobna do gwiazdy, którą widać z głębi studni.
— Czy to ty Salvatorze? zapytała.
— Ja, kochanko moja.
— Czy już wracasz? Nie, powrócę dopiero o ósmej z rana.
Fragola westchnęła. Salvator odgadł to westchnienie raczej, niż je usłyszał.
— Nie obawiaj się niczego, rzekł, nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Weź jednak Rolanda.
— Właśnie po niego przyszedłem.
I zawołał Rolanda.
— Jak gdyby oczekiwał na to zawołanie, pies zeskoczył ze schodów i zarzucił obie łapy na ramiona pana.
— A ja? zapytała Fragola zasmucona.
— Pójdź, rzekł Salvator.
Przed chwilą porównaliśmy dziewicę tę do gwiazdy.
Gwiazda, która ślizga się po niebie i która w kilka sekund przebiega przestrzeń od jednego poziomu do drugiego nie posuwa się prędzej, niż Fragola wzdłuż poręczy schodowej. Znalazła się w objęciach młodzieńca. Uśmiech spokojny i niezachmurzone oko Salvatora uspokoiły ją.
— Więc jutro, a raczej dziś o ósmej z rana? rzekła.
— Tak, dziś o ósmej z rana.
— Idź, mój Salvatorze, powiedziała, Bóg jest z tobą. I oczyma odprowadzała młodzieńca, póki drzwi się nie zamknęły.
Salvator usiadł obok pana Jackala i zawołał:
— Biegnij za nami, Rolandzie!
Roland, jak gdyby wiedział gdzie jadą, nietylko biegł za powozem, ale ruszył nawet naprzód, trzymając się kierunku rogatki Fontainebleau.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.