Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Gdzie w chwili najniespodziewańszej wchodzi nowa osoba.

— Od tej chwili, mówił dalej generał, nasz młodzieniec zyskał rozgłos. Wydawca byłby chętnie prowadził zaczęte wyzyskiwanie, ale to czego nie widział młodzieniec, dostrzegli jego przyjaciele, i jakkolwiek skromny, zrozumiał nareszcie, iż może latać o własnych skrzydłach. Jakoż, od tej chwili kompozycje fortepianowe, lekcje i koncerty, szły razem, a młodzieniec w dwudziestym czwartym roku życia doszedł do tego, iż zarabiał rocznie po jakie sześć tysięcy franków, czyli dwa razy tyle, co zarabiał jego ojciec mając lat pięćdziesiąt. Teraz pierwszą myślą młodzieńca było oddać, co ojciec na niego wyłożył. Żył długi czas za tysiąc siedmset franków rocznie, mógł tedy żyć wspaniale za trzy tysiące, a drugie trzy oddawać ojcu. Ojciec więc, który dla syna pozbawiał się dotąd wszystkiego, odtąd będzie spokojny. Potem może się dochody zwiększą. Trafi się dobre libretto, napisze muzykę i będą grać w Operze komicznej, jak Herolda, lub w Operze wielkiej, jak Aubera; zarobi dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy franków przez rok, i jak dostatek przyszedł po nędzy, tak wykwint przyjdzie po dostatku. Cóż mówisz o tym planie, Petrysie?
— Plan bardzo naturalny, mój stryju, odezwał się młodzieniec zakłopotany, spostrzegł bowiem, że coraz bardziej położenie muzyka zbliżało się do jego położenia.
— A ty, będąc na miejscu tego muzyka, czy zrobiłbyś to samo?
— Starałbym się odwdzięczyć ojcu, mój stryju.
— Sen! piękny sen, mój przyjacielu. Wdzięczność dziecięca, to sen...
— Stryju!
— Ja przynajmniej w nią nie wierzę, mówił dalej generał, dowodem tego, żem się nie ożenił.
Petrus nic nie odpowiedział.
Generał utkwił w niego wzrok, a po chwili milczenia:
— Otóż, ten sen, powiedział, rozwiała kobieta.
— Kobieta, szepnął Petrus.
— Tak, tak, kobieta. Nasz muzyk poznał gdzieś kobietę piękną, bogatą i prowadzącą życie wystawne: Była to śliczna i niezmiernie inteligentna osoba, artystka o tyle o ile dozwolono być nią wielkiej damie. Młodzieniec, jak to mówią, złożył miłość swą u jej nóg. Ona raczyła przyjąć tę miłość, i od tej chwili wszystko się skończyło.
Petrus żywo podniósł głowę.
— Tak, prowadził dalej rzecz swą generał, wszystko się skończyło. Nasz muzyk zaniedbał lekcyj. Jak dawać lekcje po dziesięć franków za godzinę, kiedy kogoś wyróżniła hrabina, margrabina, lub księżna? Zaniedbał studjów, nie śmiał już dawać koncertów. Mówił niegdyś o librecie, o wystąpieniu w Operze. Wydawcy tłoczyli się do jego drzwi, on poczynił zobowiązania pod warunkiem, ażeby mu dali pieniądze naprzód. Wiedziano, że jest uczciwym człowiekiem, wiernym danemu słowu, więc uczyniono czego tylko żądał. Bo czyż nie należało się postawić na stopie, na jakiej przystoi żyć kochankowi wielkiej damy, mieć konie, faeton, lokajów w liberji, dywany na schodach? Ona, rozumie się, nie wiedziała o niczem: ona miała dwakroć sto tysięcy franków dochodu. To co dla młodzieńca było rujnującem, dla niej było miernością. Faeton i para koni! nie zauważyła nawet, czy ma faeton i parę koni. Któż to nie trzyma pary koni i faetonu?... On tymczasem wyczerpywał wszystkie swe zasoby; a wyczerpawszy, udawał się do ojca. Nie wiem co uczynił ojciec... Nie dawał mu zapewne pieniędzy, bo ich nie miał, ale dał mu podpis. Podpis uczciwego człowieka, który nie ma długów, eskontuje się ze stratą, wiem dobrze, ale się eskontuje. Tylko ze w dniu zapłaty, ojciec, mimo całej dobrej woli, nie będzie mógł zapłacić, tak, że pewnego dnia, za powrotem z lasku Bulonskiego, lokaj w liberji wręczy naszemu młodzieńcowi na srebrnej tacy, list oznajmiający, że ojciec jego siedzi w więzieniu dłużników, a ty wiesz Petrusie że kto się tam dostanie, to na pięć lat.
— Mój stryju! wykrzyknął Petrus.
— Go takiego? zapytał generał.
— Łaski! błagam cię.
— Łaski? Aha! zrozumiałeś więc, że ja ci opowiadam twoje własne dzieje?
— Stryju, rzekł Petrus, masz słuszność, jestem szalony pyszny, niedorzeczny!
— Czy nie jesteś gorszym od tego wszystkiego, Petrusie, rzekł generał surowo, lecz ze smutkiem. Ojciec twój za cenę krwi posiadał niegdyś fortunę, któraby ci była pozwoliła żyć, jak przystało na szlachcica, gdyby to życie w epoce gdy praca jest obowiązkiem każdego obywatela, nie było jednoznaczne z próżniactwem, a tem samem z hańbą. Ojciec twój przez trzydzieści lat rozbijając się po talach oceanu, złożył cię dzieckiem w złocistej kolebce. I ty, kiedy burza odebrała to, co dała burza, wyobraziłeś sobie, że wszystko jest jeszcze teraz tak samo, jak było za czasów twego dzieciństwa, kiedyś się bawił gwineami angielskiemi i dublonami hiszpańskiemi; i nie pomyślałeś, że nikczemnością z twej strony jest, choćbyś i nie żądał nawet, przyjmować od tego starca, dla zadość uczynienia twej szalonej próżności to, co mu przypadek pozostawił.
— Stryju! przez litość, rzekł Petrus, oszczędzaj mnie!
— Dobrze, będę cię oszczędzał, bo widziałem przed chwilą, żeś się zarumienił. Tak, będę cię oszczędzał, bo spodziewam się, że jeśli jeszcze czas, to widok przepaści, do której biegniesz i pociągasz za sobą mego biednego brata, zatrzyma cię...
— Stryju mój, zawołał Petrus wyciągając rękę do generała, przyrzekam ci...
— O! rzekł generał, ja nie daję tak prędko ręki, którą raz cofnąłem. „Przyrzekasz“, to dobrze, Petrusie, ale wtedy dopiero gdy przyjdziesz i powiesz mi: „dotrzymałem“, wtedy tylko odpowiem: „Dobrze chłopcze! jesteś prawdziwie uczciwym człowiekiem“.
I generał, ażeby mniej dotkliwą uczynić swą odmowę, zajął obie ręce, jednę tabakierką, drugą szczyptą tabaki.
Petrus, czerwieniąc się i blednąc na przemian, opuścił bezwładnie rękę.
W tej chwili usłyszano wielką wrzawę na schodach:
— Oświadczam panu, że rozkazy, jakie odebrałem, są stanowcze.
— A jakież rozkazy odebrałeś, gapiu?
— Żeby nikogo nie wpuszczać bez karty.
— Do kogo?
— Do pana barona.
— A kogo ty nazywasz panem baronem?
— Pana barona de Courtenay.
— A czyż ja przychodzę do pana barona de Courtenay? Ja przychodzę do pana Petrusa Herbela.
— To pan nie wejdzie.
— Jakto, nie wejdę?
— A nie.
— Ha! ty mi zastępujesz drogę?... Zaczekaj.
Zapewne ten, któremu radzono czekać, nie czekał długo, gdyż stryj i bratanek usłyszeli prawie jednocześnie łoskot dziwny, podobny do ciężkiego ciała spadającego z pierwszego piętra.
— Co się tam dzieje na twoich schodach, Petrusie? zapytał generał.
— Nie wiem, stryju; lecz o ile sądzić mogę, to mój służący kłóci się z kimś.
— Oho! czyżby jaki wierzyciel, ozwał się generał, który uznał za właściwe wybrać chwilę nawiedzin, kiedy ja jestem u ciebie?
— Stryju! rzekł Petrus.
— Idź zobacz.
Petrus postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Ale nim doszedł, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł do pracowni niemłody człowiek okrutnie rozgniewany.
— Ojcze mój! wykrzyknął Petrus rzucając się w jego ramiona.
— Synu mój! zawołał stary marynarz przyjmując go w objęcia.
— A! rzeczywiście, to mój korsarz brat! odezwał się generał.
— Aha! i ty tutaj? wrzasnął stary marynarz. A toż, na słowo, ten malowany pies zasłużył podwójnie, że mi chciał zamknąć twoje drzwi, Petrusie.
— Zdaje mi się, że mówisz o pokojowym mojego pana bratanka?
— Mówię o jakimś głupcu, który mi nie pozwalał wejść.
— Tak, i którego ty, jak z miny twej patrzy, zrzuciłeś ze schodów.
— Podobno... Słuchaj-no, Petrusie.
— Słucham, ojcze.
— Trzeba, żebyś zobaczył, czy ten osioł nie zepsuł sobie czego.
— Dobrze, ojcze, rzekł Petrus szybko zbiegając po schodach.
— Oj ty, stary wilku morski, widzę żeś się wcale nie zmienił od czasu jakem się z tobą widział, rzekł generał, jesteś taki sam gorączka, jak byłeś.
— O! mógłbym stawić gruby zakład, że się nie zmienię już teraz, rzekł Piotr Herbel, za stary jestem.
— O! nie mów, żeś stary, mój panie bracie, boć ja mam trzy lata więcej od ciebie, powiedział generał.
W tej chwili wszedł Petrus, oznajmiając, że służący nie miał nic złamanego, tylko zbił sobie prawą nogę.
— No, rzekł stary marynarz, to on jeszcze nie taki głupi, jak mi się wydawał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.