Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Zamiatacz morskiej piany.

Nazwisko brata generała Herbela, ojca Petrusa, było już nieraz przytoczone w tem opowiadaniu, ale liczba naszych osób jest tak wielką a wypadki tak liczne i tak mocno z sobą powikłane, że zamiast prezentować nasze osoby według zasad sztuki dramatycznej w ciągu scen, wolimy dla większej jasności i uproszczenia intrygi, odmalować niektóre z nich zaraz w chwili gdy ukazują się przed czytelnikiem.
Jak widzieliśmy, ojciec Petrusa wysadził drzwi od pracowni syna i zjawił się tym sposobem w naszej książce.
Owóż, człowiek ten odegra i już nawet odegrał w życiu swego syna tak ważną rolę, że uważamy za obowiązek powiedzieć kilka słów o jego przeszłości, którą mu tak gorzko brat wyrzucał.
Niech czytelnik będzie spokojny, nie przedsiębierzemy nowego romansu i będziemy się starać być treściwi, jak tylko można.
Chrystjan Piotr Herbel, wicehrabia de Courtenay, młodszy brat generała, urodził się roku 1770 w Saint-Malo, w gnieździe tych wszystkich orłów morskich, których oznaczają mianem korsarzy i którzy byli jeżeli nie grozą, to przynajmniej plagą Anglików przez sześć wieków, to jest od czasów Filipa Augusta aż do Restauracji.
Nie wiem czy istnieje historja miasta Saint Malo, ale wiem, że żaden gród nadmorski nie może się słuszniej pochlubić, iż wydał na świat najpierwsze dzieci, że dał Francji najbardziej nieustraszonych marynarzy.
Pomiędzy Dugunay-Trouinem i Surcoufem, możemy umieścić Chrystjana-korsarza, a jeśli zamiast nazwy wojennej wolimy nadać mu nazwisko rodowe, Piotra Herbela wicehrabiego de Courtenay.
Ażeby dać go poznać, dosyć będzie opisać kilka pierwszych dni jego młodości.
Od roku 1786, to jest kiedy miał zaledwie szesnasty rok, Piotr Herbel należał do składu załogi statku korsarskiego, gdzie przed dwoma laty zaciągnął się jako ochotnik. Zabrawszy sześć okrętów angielskich w jednej kampanji, statek korsarski, uzbrojony w Saint-Malo, sam zabrany został z kolei. Zaprowadzono go do przystani w Portsmouth, a załogę rozrzucono po pontonach.
Młody Herbel wraz z pięcioma towarzyszami, dostał się na ponton zwany „Król Jakób“ i bawił tam przez pięć lat, wciąż ze swymi pięcioma towarzyszami.
Pośrodku pontonu urządzono tam rodzaj cuchnącej kabiny, która służyła za więzienie dla sześciu jeńców. Więzienie to dostawało powietrze i światło przez dymnik na stopę szeroki a sześć cali wysoki, i przez ten tylko otwór nieszczęśliwi więźniowie widzieli niebo.
Pewnego wieczora Herbeł rzekł do swych towarzyszów:
— Czy wy się tu nie nudzicie?
— Obrzydliwie! odpowiedział Paryżanin, który od czasu do czasu rzucał nieco wesołości między towarzyszów.
— Cóżbyście zaryzykowali, ażeby ztąd się wydostać? pytał dalej młodzieniec.
— Rękę, rzekł jeden.
— Nogę, rzekł drugi.
— Oko, rzekł trzeci.
— A ty, Paryżaninie?
— Głowę.
— Tak, to dobrze; ty się widzę nie targujesz, więc trzymam z tobą.
— Jakto, trzymasz ze mną?
— Tak.
— Nie rozumiem.
— To znaczy, że ja dziś w nocy uciekam, a ponieważ ty dajesz taki sam jak ja zastaw, więc uciekajmy razem.
— No, nie gadaj głupstw, tylko mów wyraźnie, rzekł Paryżanin.
— Wytłumacz się, nalegali drudzy.
— Zaraz... Mam już dość tej ciepłej wody, którą nazywają herbatą; tej wściekłej krowy, którą nazywają wołowiną; tej mgły, którą oni zwą powietrzem, księżyca, który zwą słońcem, tego sera śmietankowego, który znów nazywają księżycem, i odchodzę.
— A jak odchodzisz?
— Nie potrzebujecie o tem wiedzieć, skoro jeden tylko ze mną idzie.
— A dlaczego to tylko Paryżanin idzie z tobą?
— Dlatego, że ja nie lubię ludzi, co się targują, kiedy chodzi o Francję.
— Do djabła, nie targujemy się wcale.
— A, to co innego. Gotowiście zostawić w razie potrzeby życie w tem przedsięwzięciu?
— Czy mamy jakie podobieństwo powodzenia?
— Mamy jedno.
— A przeciwko?
— Dziewięć.
— To idziemy!
— Więc zgoda.
— Cóż mamy robić?
— Nic.
— Jednakże...
— Macie patrzeć na mnie i milczeć, oto wszystko.
— To bardzo łatwo, rzekł Paryżanin.
— Nie tak jak ci się zdaje, odparł Herbel, tymczasem milczenie!
Wtedy Herbel zdjął chustkę z szyi i dał znak sąsiadowi, żeby uczynił to samo; następnie wszyscy poszli za jego przykładem.
— Dobrze! rzekł Herbel.
I biorąc chustki, związał je końcami. Jeden koniec tego łańcucha przerzucił przez otwór w górze, spuszczając go aż na powierzchnię morza, niby wędkę, potem przyciągnął napowrót ku sobie.
Koniec nie zamoczył się wcale.
— Do licha! rzekł. Który z was nie ma wielkiego przywiązania do swej koszuli?
Jeden z więźniów zdjął koszulę i udarł z niej szmatę.
Herbel dołączył szmatę do chustki, u końca uwiązał kamyk i powtórzył tęż samą czynność.
Wędka wróciła zmaczana. Dostawała więc do morza.
— Wszystko idzie dobrze, rzekł Herbel.
I zarzucił znów wędkę w morze.
Noc była ciemna.
Towarzysze patrzyli na jego robotę niespokojnie i chcieli wypytywać, ale on odpowiadał znakiem, który wyrażał: „milczenie!“
Upłynęła godzina czasu.
Zegar na wieży w Portsmouth wybił północ.
Więźniowie niespokojnie liczyli uderzenia.
— Dwanaście, rzekł Paryżanin.
— Północ, dodali drudzy.
— Późno już, nieprawdaż?
— Nie ma nic straconego, odpowiedział Herbel. Milczenie!
Po kilku minutach twarz jego rozjaśniła się.
— Zaczyna chwytać, rzekł.
— Dobrze! szepnął Paryżanin.
Herbel lekko poruszył wędką, niby sznurkiem od dzwonka.
— Czy chwyta wciąż? zapytał Paryżanin.
— Ujęła! rzekł Herbel.
I zwolna pociągnął ku sobie wędkę, gdy więźniowie wspinali się na palce, by zobaczyć, co on wyciągnie.
Wyciągnął małą piłkę stalową, cienką jak sprężyna zegarka, ostrą, jak szczęka szczupaka.
— Znam ja tę rybę, rzekł Paryżanin: ona się nazywa piła.
— Wiesz zapewne w jakim przyrządza się sosie, nieprawdaż? zapytał Herbel.
— Doskonale!
— Więc spraw ją.
Herbel odjął piłkę i w pięć minut potem, narzędzie to gryzło bok „Króla Jakóba, „przedłużając otwór okna, ażeby mógł przecisnąć się człowiek.
Przez ten czas Paryżanin opowiadał po cichu, w jaki sposób Herbel zdobył narzędzie.
Przed trzema dniami, chirurg francuski stale mieszkający w Portsmouth, wykonywał operację na pokładzie „Króla Jakóba.“ Pomiędzy nim i Piotrem Herbel zaszło porozumienie. Zapewne ten ostatni prosił ziomka, ażeby mu dostarczył piłki; chirurg przyrzekł i dotrzymał słowa.
Kiedy Paryżanin skończył przypuszczenia, Piotr Herbel dał znak głową, że tak się rzecz miała.
Jeden z boków otworu był przepiłowany, wzięto się do drugiego. Wybiła godzina pierwsza.
— Dobrze! rzekł Piotr Herbel, mamy jeszcze pięć godzin nocy.
I zabrał się do roboty z zapałem dobrze wróżącym o powodzeniu sprawy.
Po upływie godziny, robota była skończona, a kawałek przepiłowanego drzewa trzymał się tylko na włosku; najmniejsze potrącenie mogło go oderwać.
— Baczność! rzekł Herbel. Niech każdy zrobi zawiniątko ze swych spodni i koszuli, szelkami umocuje je na grzbiecie. Kaftana musimy się pozbyć, a to dla tego djabelskiego koloru i znaku.
Kaftany więźniów były żółte, oznaczone głoskami „T “ i „O.
Rozkaz wykonano w milczeniu.
— Teraz, mówił Herbel, oto sześć patyków równej wielkości, kto wyciągnie największy, ten wyjdzie na wodę najpierwszy.
Ciągniono losem. Piotr Herbel miał wyjść pierwszy Paryżanin ostatni.
— Jesteśmy gotowi, rzekli majtkowie.
— Najpierw, przysięga.
— Jaka?
— Bardzo być może, iż szyldwach z portu da do nas ognia.
— To nawet więcej niż pewne, odpowiedział Paryżanin.
— Jeżeli nikt nie będzie ugodzony, tem lepiej, ale jeżeli którego trafią.
— Tem gorzej dla niego! rzekł Paryżanin. Ojciec mój który był traczem, mawiał, że gdzie drzewo rąbią, tam wióry lecą.
— To niedosyć: damy sobie słowo, że ten, co będzie ugodzony nie wyda żadnego krzyku, natychmiast oddzieli się od swych towarzyszów, popłynie na prawo, czy na lewo, a gdy go schwytają, da fałszywe objaśnienia.
— Słowo honoru Francuzów! wyrzekli wszyscy więźniowie wyciągając ręce.
— A więc na Opatrzność Boską!
Piotr Herbel pociągnął ku sobie podpiłowaną deskę. Potem, za pomocą kilku dotknięć piłką, wyżłobił otworek, przez który przeprowadził sznur złożony z chustek i rękawów od koszuli, po którym ludzie mieli się cicho spuszczać do wody, zrobił węzeł w górnym końcu sznura, ażeby stawił opór dostateczny do utrzymania przez chwilę człowieka, następnie zarzucił na szyję blaszankę z rumem. Nareszcie, kazał sobie uwiązać u lewej pięści nóż otwarty i po ukończeniu tych przygotowań, schwycił za sznur, spuścił się do morza, zniknął pod wodą i pokazał się dopiero po za obrębem światła latarni płonącej na zewnętrznej galerji portu, po której przechadzał się szyldwach.
Dziecię oceanu, Piotr Herbel, wychowany wśród fal, jak ptak burzy, był wybornym pływakiem. Z łatwością też przepłynął nurkiem piętnaście lub dwadzieścia sążni, na których rozciągało się światło, potem dostał się w ciemności. Tylko, zamiast płynąć, zatrzymał się i czekał na towarzyszów.
Po chwili, fala otworzyła się za nim i głowa drugiego więźnia ukazała się na powierzchni morza; następnie, trzeciego, czwartego.
Naraz światło oblało falę, zagrzmiał huk: szyldwach wystrzelił.
Nie dał się słyszeć żaden okrzyk i nikt się nie ukazał; tylko, prawie bezpośrednio, spadło ciało w wodę, a po trzech sekundach ukazała się na powierzchni morza żartobliwa i sprytna twarz Paryżanina.
— Naprzód! rzekł, nie ma czasu do stracenia, to numer piąty zatrzymał się.
— Płyńcie za mną, rzekł Piotr Herbel, usiłujmy nierozdzielać się.
Na te słowa pięciu więźniów pod przewodnictwem Piotra Herbel, skierowało się, ile tylko rzecz była możliwą, ku pełnemu morzu.
Za nimi, na pokładzie pontonu, powstał ogromny rejwach. Wystrzał szyldwacha obudził trwogę; wypuszczono sześć strzałów na los; uciekający słyszeli świszczące kule, ale nikt nie został ugodzony.
Spuszczono do morza łódź z szybkością zastosowaną do okoliczności, wpadło do niej czterech wioślarzy, za nimi weszło czterech żołnierzy i sierżant z nabitą bronią i nasadzonymi bagnetami, i puścili się w pogoń za zbiegami.
— Rozproszcie się, jeśli chcecie, rzekł Herbel, na los szczęścia.
— Ej! to już chyba w ostatecznym razie, odezwał się Paryżanin.
Łódź sunęła po falach. Jeden z majtków stojący u przodu, trzymał pochodnię. Szła ona prosto na zbiegów.
Nagle na lewo od łodzi usłyszano okrzyk.
Wioślarze zatrzymali się, łódź stanęła.
— Dla Boga! na pomoc! tonę! wołał głos tonem trwogi.
Łódź obróciła się zmieniając kierunek.
— Ocaleni jesteśmy, rzekł Herbel, dzielny Mateusz, jako ranny, wziął się na lewo i pociągnął łódź za sobą.
— Niech żyje numer 5! rzekł Paryżanin, jak tylko wylądujemy, przyrzekam palnąć znakomitą czarę za jego zdrowie!
— Cicho, ruszajmy dalej, odezwał się Herbel.
Płynęli więc dalej z Piotrem Herbel na czele.
Po dziesięciu minutach milczenia, można było miarkować, że upłynęli z ćwierć mili morskiej.
— Czy nie zdaje się wam, rzekł Herbel, że morze zaczyna być cięższe? Czy to ja tak się nużę, czy też zboczyliśmy na prawo?
— Na lewo! na lewo! rzekł Paryżanin, jesteśmy w mule.
— Pomóżcie mi! wołał jeden z płynących.
— Daj rękę, kolego, rzekł Herbel, niech ci, co jeszcze płynąć mogą, pociągną nas ku sobie.
Herbel uczuł się ujętym za pięść i pociągnął za sobą towarzysza.
— O! chwała Bogu, zawołał znalazłszy się na czystej wodzie, teraz jakoś lepiej. Utonąć, nic, to śmierć marynarza, ale umrzeć w kałuży, to śmierć czyściciela kanałów. Okrążyli mały przylądek, spostrzegli światło.
— To jest więzienie Forton! rzekł Herbel, płyńmy w tę stronę, wysepki muliste są na zachód, tędy mamy dwie mile morskie, ale odbywaliśmy czasami dłuższe spacery, choć nie chodziło nam o życie.
W tej chwili z pontonu „Król Jakób“ wypadła rakieta, a za nią strzał armatni.
Podwójne to hasło oznaczało ucieczkę więźniów.
W pięć minut potem, rakieta i strzał armatni wypadły z fortecy Forton.
Dwie łodzie, każda z pochodnią u przodu rzuciły się na morze.
— Na prawo! na prawo! rzekł Piotr Herbel, albo przypłyną w sam czas, by nam zagrodzić drogę.
— A wysepki muliste? zapytał głos jakiś.
— Jużeśmy je minęli, odrzekł Herbel.
Płynęli cichutko przez pięć minut, kierując się na prawo. Milczenie było tak głębokie, że słyszeli utrudniony oddech jednego z pływaków.
— Hej! odezwał się Paryżanin, jeżeli jest jakie ciele morskie między nami, niech chrząknie.
— To ja słabnę, odrzekł numer 3, czuję brak oddechu.
— Przewróć się w znak! odpowiedział Herbel, ja cię popchnę.
Zbieg przewrócił się na plecy, i w tem położeniu odetchnął nieco, ale niebawem znowu się odwrócił.
— Czy jużeś zmęczony? zapytał Paryżanin.
— Nie, ale woda jest zimna, marznę.
— Prawda, odparł Paryżanin, że nie ma ona trzydziestu pięciu stopni ciepła.
— Poczekaj, rzekł Herbel płynąc jedną ręką i podając blaszankę swą numerowi 3-mu.
— Nie będę mógł, odezwał się tenże, utrzymać się na wodzie i pić.
Paryżanin podał mu rękę.
— Pij? pij? rzekł, ja cię tymczasem będę podtrzymywał.
Numer 3 schwycił blaszankę i pił.
— A!... zawołał, to mi życie ocaliło. I oddał blaszankę.
— A Paryżanin, czyż nic za swój trud nie dostanie? zapytał żartobliwy pływak.
— No? pij prędko, rzekł Herbel, nie traćmy czasu daremnie.
— Kiedy kto pije, nie traci czasu, odparł Paryżanin.
I z kolei połknął nieco napoju.
— Kto pozwoli, rzekł podnosząc blaszankę nad poziom wody.
Dwaj inni zbiegowie wyciągnęli ręce, i każdy z kolei zaczerpnął sił nowych.
Blaszanka wróciła do właściciela, który zawiesił ją na szyi.
— A ty nie pijesz? zapytał Paryżanin.
— Czuję jeszcze ciepło i siły, rzekł Herbel, a co jest jeszcze w blaszance, zostawię dla więcej znużonego od siebie.
— O wielki pelikanie biały! zawołał Paryżanin, uwielbiam cię, ale nie idę za twym przykładem.
— Cicho! rzekł numer 4, słyszę głosy przed sobą.
I to rozmawiają w narzeczu niższo-bretońskiem, niech mnie Bóg skarze, dodał numer 3.
— Zkądby wzięli się Bretonowie w porcie Portsmouth?
Cicho! odezwał się Herbel, zbliżmy się ile tylko można do tego czarnego punktu, który widzimy przed sobą, i który, wszystko mi się zdaje, zakrawa na sloop.
Nie mylił się, głosy pochodziły ztamtąd.
— Cicho bądźcie!
Ucichli i usłyszeli szelest wioseł uderzających w morze.
— Uważajmy na łódź! rzekł cicho jeden ze zbiegów.
— Nie ma na niej światła: nie spostrzeże nas.
Rzeczywiście, przeszła o dziesięć sążni przed zbiegami, wciąż rozmawiając ze sloopem.
— Uważaj dobrze, Pitcaern, mówił jakiś głos, a we dwie godziny wrócimy z pieniędzmi.
— Bądźcie spokojni, odpowiadał drugi głos z pokładu, niewątpliwie głos Pitcaerna, będę dobrze uważać.
— Ależ na rany Boskie, odezwał się numer 3, jakim sposobem ziomkowie nasi znajdują się w obrębie Portsmouth?
— Zaraz ci to wytłómaczę, rzekł Herbel, tymczasem jesteśmy ocaleni.
— Staraj się, ażeby to było niedługo, rzekł numer 8, bo ja aż sam siebie nie czuję, tak mi zimno.
— Ja także, dodał numer 4.
— Bądźcie spokojni, rzekł Herbel, zatrzymajcie się tu jeśli możecie, nie cofając się ani zbliżając, a ja będę działał.
I prując fale jak delfin, zbliżał się w kierunku sloopu.
Czterej zbiegowie, zbliżyli się do siebie, a wpatrywali się i wsłuchiwali, ażeby mieć się w pogotowiu na wszelki wypadek.
Nasamprzód widzieli, jak Piotr Herbel zniknął w ciemnościach nocy. Potem słyszeli rozmowę w narzeczu niższo-bretońskiem, którą dwaj ich towarzysze, jeden rodem z Saint-Brieuc, drugi z Quimperle, przetłómaczyli: rozmowę tę widocznie wywołał Piotr Herbel wołając:
— Hej z łodzi! na pomoc!
Głos, który już słyszeli, odpowiedział:
— Kto tam woła o pomoc?
— Towarzysz, ziomek z kraju Walii.
— Z Walii? a z których stron?
— Z wyspy Anglesey... Prędzej, prędzej ratunku! bo się zaleję!
— Ratunku, ratunku; to łatwo powiedzieć, ale co ty tu robisz w porcie?
— Jestem marynarz na statku angielskim „Korona;“ ukarano mnie niesprawiedliwie, uciekam.
— Czego żądasz?
— Chwili spoczynku, któryby dał mi siły do dostania się na ląd.
— Cóż ja się mam narażać na uwięzienie dla człowieka, którego nie znam? Ruszaj sobie na środek!
— Kiedy ci mówię, że tonę, że się zalewam!
Scena była tak dobrze odegrana, że zbiegowie przez chwilę mniemali, iż towarzysz ich rzeczywiście tonie i zbliżyli się do sloopu o kilka sążni.
Ale głos ozwał się znowu:
— Ratuj! ratuj! nie zgubisz przecież ziomka, kiedy dosyć ci rzucić sznur, aby go uratować.
— No, zwróć się ku tyłowi.
— O! mój Boże! czy to nie ty, Pitcaern?
— A no ja, rzekł majtek zdziwiony, a ty kto jesteś?
— Kto jestem?... Liny! Zagłębiam się! tonę... li...
Po raz drugi fala przeszła nad głową płynącego.
— Masz, masz linę! Trzymasz ją?
Usłyszano chrząknięcie tonącego, który chce odpowiedzieć, ale któremu drogi oddechowe zatkała woda.
— Dobrze! odezwał się Pitcaern, nie puszczaj. Nie tęgi widzę z ciebie pływak, gdybym był wiedział, byłbym się zaopatrzył w fotel na zawiasach, ażeby wyciągnąć wielmożnego pana.
Ale majtek walijski zaledwie dokończył swego konceptu, aliści Herbel, przelazłszy przez bok sloopu, wziął swego przyjaciela Pitcaerna wpół, przewrócił go na pokład, i trzymając mu nóż na gardle, wołał po francusku do swych towarzyszów:
— Do mnie, przyjaciele! leźcie na statek; jesteśmy ocaleni!
Zbiegowie nie dali sobie dwa razy mówić, zbliżyli się i w jednej chwili wszyscy czterej stanęli na pokładzie sloopu.
Herbel trzymał Pitcaerna przewróconego pod kolanem, z nożem na gardle.
— Zwiążcie mi i zakneblujcie tego poczciwego chłopca, rzekł Herbel, tylko nie zróbcie mu najmniejszej krzywdy. Potem do Pitcaerna. Kochany Pitcaern, mówił Herbel, musisz nam przebaczyć to maleńkie podejście, jesteśmy nie zbiegowie angielscy, ale francuzi uciekający z pontonów. Owóż pożyczamy od ciebie tego sloopa dla odbycia maleńkiej podróży do Francji. Jak się tylko dostaniemy do Saint-Malo, albo do Saint-Brieuc, będziesz wolny.
— Ale jakim to sposobem, zapytali zbiegowie, załoga angielskiego sloopu mówi językiem dolno-bretońskim?
— To nie załoga angielskiego sloopu mówi językiem dolno-bretońskim, tylko my mówimy narzeczem walijskiem.
— Tyle teraz akuratnie wiem, co i przed tem, odezwał się Paryżanin.
— Czy chcesz dokładniejszego objaśnienia? spytał Herbel kneblując Pitcaerna z całą możliwą ostrożnością.
— Wyznaję, że mi to nie byłoby nieprzyjemnem.
— Nauczę cię więc tego, czego mnie nauczono w szkole.
— Naucz.
— Otóż anglicy z księstwa Walii są poprostu osadą dolnych Bretonów, która wyszła z Francji przed ośmiu lub dziewięciu wiekami, i która zachowała w całej czystości język macierzysty; takim to sposobem mieszkańcy Walii mówią narzeczem dolno-bretońskiem, a Bretonowie mówią po walijsku.
— Ha! co to jest jednak mieć naukę! zawołał Paryżanin. Herbelu, ty zostaniesz kiedyś admirałem.
Przez ten czas związali i zakneblowali Pitcaerna.
— Teraz, rzekł Piotr Herbel, trzeba się rozgrzać: wysuszyć odzież, zobaczyć czy w tym błogosławionym sloopie, nie ma co wziąć na ząb i być gotowymi wyruszyć z portu równo ze dniem.
— Czemu nie zaraz? zapytał Paryżanin.
— Bo nikt nie może wyruszyć z portu, przyjacielu Paryżaninie, nim okręt admiralski otworzy bramy wystrzałem armatnim.
— Prawda, powtórzyli chórem wszyscy.
Jednego z towarzyszów postawiono na widecie, a trzej poszli rozdmuchać ogień w kabinie.
Na nieszczęście odzież zmaczana w wodzie morskiej, niełatwo wysycha. Szukano po wszystkich zakątach i znaleziono koszule, spodnie i okrywki należące do przyjaciół Pitcaerna. Zbiegowie ubrali się, naraz usłyszano głos szyldwacha:
— Hej! na pokład!
W jednej chwili wszyscy znaleźli się na pokładzie.
Zbliżały się cztery punkty świecące, a w miarę zbliżania, przybierały postać łodzi obsadzonych żołnierzami.
— Ha! rzekł Piotr Herbel, nie unikniemy odwiedzin: trzeba nadrobić zuchwalstwem. Najpierw weźcie stąd Pitcaerna.
— Czy rzucić go do wody? zapytał jeden ze zbiegów.
— Nie, trzeba tylko ukryć go.
— Słuchaj, Piotrze, odezwał się Paryżanin, gdybyśmy go ukryli w hamaku, pod kołdrą, nie widzianoby, że zakneblowany, a my powiedzielibyśmy, że chory. Zyskalibyśmy przytem, ponieważ chory nie leży w ubraniu, więc jeden z nas odziedziczyłby tym sposobem kaftan i spodnie już wygrzane.
Przyjęto projekt jednomyślnie.
— Teraz, rzekł Piotr Herbel, ci co mówią po bretońsku, niech zostaną ze mną na pokładzie, biorę wszystko na siebie.
Kiedy Piotr Herbel powiedział: „biorę wszystko na siebie,“ wiedzieli, że mogli na tem polegać. To też Paryżanin z towarzyszem zeszli unosząc Pitcaerna, a Herbel i dwaj bretończycy oczekiwali odwiedzin.
Nie dały na siebie czekać. Jedna z łodzi skierowała się do sloopu.
Piotr Herbel, ażeby lepiej dać się widzieć, stanął na wysokości.
— Hej, tam, z łodzi! krzyknął kapitan dowodzący wycieczką.
— Na miejscu! odpowiedział Piotr Herbel po bretońsku.
— Masz tobie! rzekł kapitan, mamy do czynienia z Walijczykami. Czy jest tu kto, co mówi językiem tych dzikich?
— Ja, panie kapitanie, odezwał się jeden z żołnierzy, jestem rodem z Caermarten.
— To pytaj...
— Hej tam, z łodzi! krzyknął żołnierz po walijsku.
— Na miejscu! odpowiedział Herbel.
— Kto jesteście?
— „Piękna Zofja“ z Pembroke.
— Zkąd idziecie?
— Z Amsterdamu.
— Co macie?
— Stokfisz.
— Czy nie widzieliście pięciu więźniów francuskich, co uciekli z pontonów?
— Nie, ale jak ich zobaczymy, mogą być spokojni.
— Co im zrobicie?
— Obejdziemy się z niemi, jak zasługują.
— Co oni tam gadają? zapytał oficer.
Żołnierz przetłomaczył rozmowę.
— Dobrze, odparł kapitan. Śmierć Francuzom, i niech żyje król Jerzy.
— Hurra! krzyknęli trzej Bretończycy.
Łódź oddaliła się.
— Szczęśliwej drogi! rzekł Piotr Herbel. A teraz, ponieważ za pół godziny dzień będzie, zerwać kotwicę i ruszajmy.
Nasi zbiegowie przepędzili godzinę w okropnej trwodze; nareszcie szarawa linja zakreśliła poziom wschodni: to się w Anglji nazywa jutrzenką.
Prawie jednocześnie żywe światło połączone z wystrzałem, który rozbił się o brzegi, ukazało się z boków wspaniałego trójpokładowca, który nakształt ruchomej twierdzy pilnował wejścia do portu.
Był to dla sloopa znak do odwrotu. Nie czekał też na drugie pozwolenie. Zawieszono flagę Wielkiej Brytanji, i sloop przeszedł na strzał pistoletowy około okrętu admiralskiego.
Przepływając, Herbel stojąc na zrębie i wywijając kapeluszem, krzyczał:
— Niech żyje król Jerzy!
Zapas żywności na pokładzie sloopu nie był zbytkowny, jednakże w porównaniu z tym, który dawano na pontonach, był istną ucztą, Oddajmy więźniom sprawiedliwość, że do każdej z takich uczt przyzywali nieszczęśliwego Piteaerna. Razem z niebezpieczeństwem, ustał i względem niego rygor: odkneblowano go i rozwiązano, a Piotr Herbel rozpoczął na nowo historję cymeryjską, którą wykładał swym towarzyszom.
Pitcaern rozumiał, ale to go nie pocieszyło; przyrzekł tylko sobie, że odtąd będzie się strzegł tych, co z nim zechcą rozmawiać językiem walijskim.
Ilekroć ukazał się jaki okręt na widowni, sprowadzano Pitcaerna na pokład. Spotykano często okręty. Lecz statek był budowy angielskiej, płynął pod ożaglowaniem czysto brytańskiem; na rogu miał trzy lamperty angielskie, lwa szkockiego, lirę irlandzką, a nawet trzy lilje francuskie, które znikły ztamtąd dopiero we dwadzieścia lat później. Niepodobna było przypuścić, ażeby łupina francuskiego orzecha odważyła się ocierać o tyle krzyżowników angielskich, nikomu ani na myśl nie przeszło, żeby widzieć pięciu więźniów dążących do Francji w tych pięciu majtkach, którzy spokojnie leżąc na pomoście, puszczali się na wiatr i żagle.
Mieli istotnie wiatr z tyłu, i nie potrzebowali trudzić się niczem.
Nazajutrz z rana, to jest we dwadzieścia cztery godzin po wyjściu z portu Portsmouth, spostrzegli przylądek Houge.
Trzeba było lawirować, by się do niego nie zbliżyć, inaczej wpadliby w archipelag wysp Aurigny, Guernesey, Serek i Jersey, stanowiący własność Anglji od czasów Henryka I., które są niedogodnemi strażnicami wybrzeży francuskich.
Mierzyli zatem prosto na Beaumont.
Trudno było określić uczucie ogarniające serca więźniów w chwili, kiedy spojrzawszy na ziemię francuską, zobaczyli ją zarysowującą się w sposób wyraźniejszy, ze swemi wzgórzami, portami, załomami gruntu.
Potem, spostrzegłszy domy rysujące się ze smugami dymu, tak się zanurzyli w tym widoku, że zapomnieli spuścić flagi angielskiej.
Kula armatnia upadła w wodę o sto sążni od sloopu i wyprowadziła ich z ekstazy.
— Cóż to! zawołali zdziwieni, strzelają do nas?
— Ej, nie do nas, kroćset granatów! nie do nas oni strzelają, tylko do tej niebieskiej szmaty.
I żwawo ściągnęli flagę, ale było już zapóźno: „Piękna Zofia“ została zoczoną. A wreszcie choćby nie flaga, to wydałaby ją postawa wielkobrytańska.
W marynarce tak samo jak w ludności, najbardziej uroczą angielkę, choćby wychowaną we Francji, puść między francuski, a poznają ją po chodzie. Poznano więc sloop podwójnie: po fladze i po kształtach. Poszło za tem, że Herbel daremnie ściągnął flagę, i druga kula prysła za pierwszą i padła tak blizko „Pięknej Zofji,“ że obryzgała wodą pomost.
— Ależ to, odezwał się Paryżanin, oni widzę nie pozna ją przyjaciół.
— Cóż robić? rzekli inni.
— Iść dalej, odpowiedział Herbel, zapewne na tym sloopie nie ma flagi francuskiej, więc będziemy mieli tę samą historję z każdym portem.
— Ej! rzekł Paryżanin, znajdziemy tu przecież jaki obrus, serwetę, koszulę.
— Tak, odparł Herbel, ale tymczasem jesteśmy spostrzeżeni, nieprawdaż, i wskazani jak Anglicy, niech nas więc Pan Bóg broni... Otóż masz, widzisz, już tam korweta rusza na naszą intencję. Za dziesięć minut wezwie nas w taniec, dopędzi i zatopi za godzinę, bo jak im u djabła w tańcu powiedz, że jesteśmy Francuzi? Naprzód więc dzieci, i niech żyje Francja!
Jednogłośny okrzyk „niech żyje Francja!“ rozległ się, marynarze kierowali dalej prosto na Beaumont.
Przez chwilę ogień ustał. Zdawało się jakoby powiedziano sobie, że przecież ten sloop sam jeden nie zdoła wylądować na brzegach Francji.
Ale po kilku minutach, nowy wystrzał, lepiej na ten raz kierowany, strzaskał drążek i wyszczerbił bok „Pięknej Zofji.“
— Ha! nie ma się co namyślać, rzekł Herbel, załóżcie jaką białą szmatę na bosak, i dajcie znak, że chcemy parlamentować.
Zrobiono co kazał Herbel.
Ale czy z tamtej strony nie ujrzeli szmaty białej, czy nie chcieli wierzyć w parlamentowanie, dosyć, że ogień nie ustawał.
Przez ten czas Piotr Herbel rozebrał się.
— Co ty u djabła robisz? odezwał się Paryżanin.
— Chcę im powiedzieć kto my jesteśmy.
I jednocześnie rzucając się głową ze statku, zniknął w morzu, i wypłynął dwadzieścia kroków dalej.
Płynął prosto na port.
Ze swej strony sloop wykręcił się dokiem, na znak, że nie ma wcale zamiaru oddalać się od wybrzeża.
Na widok tego człowieka, który rzucił się w wodę, na widok statku, który sam się oddawał, ogień ustał, i niebawem ujrzano łódź idącą naprzeciw płynącego.
Starszy majtek dowodzący łodzią, był właśnie rodem z Saint Malo.
Wypadek dziwny zrządził, że był to ten sam stary wilk morski, pod którym Piotr Herbel rozpoczął swą służbę.
Płynąc poznał go i zawołał po nazwisku.
Marynarz podniósł głowę, przyłożył rękę do oczu, rzucił ster i biegnąc do przodu łodzi.
— Niech mnie djabli wezmą, zawołał, jeżeli to nie Piotr Herbel płynie do nas.
— Cóż znowu, ojcze Berthaut! odrzekł Herbel, rzucasz na mnie przekleństwem angielskiem, a przecież to nie tak należy witać ziomka i nadewszystko ucznia. Dzień dobry, ojcze Berthaut1 jak się tam miewa żona, jak się mają dzieci? I czepiając się łodzi: Tak, na imię naszej Najświętszej Panny z Saint-Brieuc, ja jestem Piotr Herbel, rzekł, a przybywam zdaleka!
I cały zlany wodą, rzucił się w objęcia starego marynarza.
Sloop stał tak blisko łodzi, że czterej towarzysze Herbela, mogli widzieć ten uścisk synowski.
— Niech żyje Francja! krzyknęli jednogłośnie.
Okrzyk doszedł aż do łodzi.
— Niech żyje Francja! odkrzyknęli marynarze z łodzi co przyjęła Herbela.
— A więc to i tam jeszcze siedzą przyjaciele? zapytał Berthaut.
— Spodziewam się! zaraz osądzisz sam.
Herbel dał znak sloopowi, ażeby zdążał.
Zbiegowie nie dali sobie tego dwa razy powtórzyć. W mgnieniu oka statek okrył się żaglami i zbliżył do portu, już nie przy buku muszkietów, ale przy okrzykach: „niech żyje Francja!“
Cała ludność z Beaumont wyległa.
Zbiegowie stanęli w przystani.
Piotr Herbel ucałował ziemię, tę wspólną matkę, tak, jakby to uczynił jakiś dawny Rzymianin. Inni rzucili się w objęcia przybyłych. Paryżanin głównie zwracał się do kobiet.
Przez ten czas biedny Pitcaern bardzo smutno spoglądał na ogólną radość.
— Ej! rzekł stary Berthaut, co to za jeden, ten tam kormoran, który nie miesza się do naszej uroczystości?
— Jest to, śmiejąc się odpowiedział Herbel, anglik, który nam pożyczył swego statku.
— Pożyczył! rzekł Berthaut, anglik pożyczył wam swego statku? A niechaj że pójdzie, uwieńczymy go różami.
Herbel zatrzymał Berthauta, który w zapale swoim chciał Pitcaerna przycisnąć do serca.
— To jest, uważasz, rzekł Herbel, on nam to tak pożyczył, jak my wyspy Jersy pożyczamy królowi Jerzemu, gwałtem.
— O! to znowu co innego, odparł Berthaut. Ha! ha! to ty nietylko sam uciekasz, ale uciekając zabierasz jeńców! To więc twoja rzecz. Dzielny marynarz i dzielny sloop, dalipan! Ten sloop wart jest dwadzieścia pięć tysięcy franków, jak bułka za grosz: będzie po pięć tysięcy na każdego.
— Pitcaern nie jest jeńcem, rzekł Herbel.
— Jakto, Pitcaern nie jest jeńcem? Nie, i jego sloop nie będzie sprzedany.
— Dlaczego?
— Bo Pitcaern wpadł w zasadzkę, bo on mówi po bretońsku i ma dobre serce: podwójna przyczyna byśmy go uważali za ziomka. Potem, dając znak Anglikowi: Pójdź tu, Pitcaernie, rzekł po bretońsku.
Pitcaern nie miał co lepszego robić tylko usłuchać, ale smutno, wbrew sercu, dąsając się jak buldog wobec silniejszego od siebie.
— Hej! zawołał Herbel, niech się zbliżą wszyscy co mówią po bretońsku.
Zatoczyło się wielkie koło.
— Przyjaciele moi, rzekł Piotr Herbel przedstawiając im Pitcaerna, oto jest współziomek, któremu trzeba nasamprzód dać dziś wyśmienity obiad, gdyż jutro powraca do Anglii.
— Brawo! krzyknęli wszyscy marynarze wyciągając ręce do Pitcaerna.
Pitcaern nic nie pojmował. Zdawało mu się że wylądował gdzieś w zakącie jakimś księstwa Walii, który był mu nieznany. Wszyscy mówili językiem walijskim.
Herbel opowiedział mu, co się działo, i jakie zapadło postanowienie, co do jego osoby i statku.
Biedak zaledwie mógł w to uwierzyć.
Nie podejmujemy się dać wyobrażenia uroczystości, jakiej nasi zbiegowie i poczciwy Pitcaern byli bohaterami. Wieczór przepędzono przy stole, noc na tańcu.
Nazajutrz, biesiadnicy, tancerze i tancerki odprowadzili Pitcaerna na „Piękną Zofję,“ którą zastał opatrzoną w żywność, jak nigdy jeszcze nie była; potem pomogli mu rozwinąć żagle i podjąć kotwicę.
Nareszcie, przy stosownym wietrze, wyszedł majestatycznie z portu z okrzykami: „niech żyją Bretonowie! niech żyją Walijczycy!“
A ponieważ tego dnia i nazajutrz była pogoda, jest wszelkie podobieństwo, że poczciwy Pitcaern i „Piękna Zofja“ szczęśliwie przybyli do Anglii i że opowieść o tem zdarzeniu do dziś dnia wprawia w podziw mieszkańców miasta Pembroke.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.