Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Gdzie dowiedziono, że więcej jest podobieństwa, niżby się zdwało, pomiędzy wydawcami nut i wydawcami obrazów.

Generał Herbel z rozkoszą zażył tabaki, strzepał z żabota ostatni ślad proszku i mówił dalej.
— Umieszczono więc chłopca w jednem z pierwszych kolegiów paryskich, i oprócz nauki szkolnej, dodano mu nauczyciela języka niemieckiego, angielskiego i muzyki: tak dalece, że wydatek roczny doszedł aż do dwóch tysięcy pięciuset franków. Ojciec więc żył z pięciuset; co go obchodził posiłek fizyczny, byle syn jego miał moralny dostatek. Młodzieniec skończył jako tako szkoły: był nawet dosyć dobrym uczniem; ojciec też w nagrodę wszystkich swoich poświęceń, wdychał w siebie pochwały o gorliwej pracy i dobrem postępowaniu syna. W ośmnastym roku wyszedł z kolegium, umiejąc trochę po grecku, trochę po łacinie, trochę po niemiecku i po angielsku. Uważaj, ze z tego wszystkiego umiał tylko trochę, za tysiąc frankow, które ojca kosztowała edukacja synowska, a trochę nie jest to dosyć. W zamian, przyznać trzeba, iż uczynił wielkie postępy na fortepianie tak, że kiedy go ojciec zapytał czem chce być, odpowiedział śmiało i bez namysłu. „Muzykiem!“ Ojciec nie tak bardzo wiedział, co to jest muzyk; artysta tak się nazywający przedstawiał mu się zawsze, jako dający koncert pod gołem niebem na basetli, na arfie lub skrzypcach. Ale mało go to obchodziło. syn jego chciał być muzykiem; miał prawo wybrać sobie stan. Zapytał młodzieńca u kogo chce się dalej uczyć muzyki; ten wskazał najpierwszego pianistę owego czasu. Z trudnością zgodził się maestro dawać trzy lekcje tygodniowo po dziesięć franków; dwanaście lekcyj na miesiąc, to znaczyło sto dwadzieścia franków. Na szczęście ojciec w tym czasie otrzymał podwyższenie płacy o sześćset franków. Bardzo się z tego uradował. Ponieważ mógł żyć dotąd za pięćset franków rocznie, reszta więc mogła być obróconą na rzecz i pożytek syna. Tylko trzeba było fortepianu, a chłopiec nie mógł się uczyć inaczej tylko na fortepianie Erarda. Nauczyciel powiedział kilka słów sławnemu fabrykantowi, i fortepian w cenie czterech tysięcy franków zredukowany został do dwóch tysięcy sześćset; wyznaczono uczniowi dwa lata dla spłacenia. Po dwóch latach uczeń nabrał pewnej siły, na co tylko nie zgadzali się sąsiedzi. mówili oni, że wykonawca musi być bardzo słaby skoro nie może prędzej przezwyciężyć trudności, któremi ich częstuje od rana do wieczora. Sąsiedzi fortepianisty są zawsze niesprawiedliwi, ale młodzieniec nie troszczył się o to. Grał z zaciętością etiudy Kramera, fugi Bacha, sonaty Beethovena. Co większa: grając utwory cudze, nabrał chęci tworzyć sam. Od chęci do wykonania krok tylko, krok ten przebył dosyć szczęśliwie. Ale wiadomo, nakładcy muzyczni, równie jak księgarze, mają wszyscy jednę i tę samą odpowiedź zmienną co do formy, niezmienną w treści. „Daj się poznać, a będę cię drukował. Jest to na pozór dosyć zaklęte kółko, ponieważ nie można dać się poznać inaczej, tylko będąc drukowanym. Nie wiem wreszcie jak się to dzieje, ale ci co istotnie mają djabła w ciele, kończą zawsze na tem, że ich ogół pozna. Owszem wiem jak się to dzieje: oto tak, jak zrobił nasz młodzieniec. Oszczędzał na wszystkiem, nawet na swem pożywieniu, tak, że nareszcie zebrał dwieście franków, za które kazał wydrukować warjacje na temat: „Di tanti palpiti. Zbliżały się imieniny jego ojca; warjacje były wydrukowane na dzień imienin. Ojciec miał to zadowolenie, iż widział nazwisko swego syna napisane grubemi głoskami po nad drobnemi punktami czarnymi, które tem szacowniejsze mu się wydały, że ich zgoła nie rozumiał. Ale po obiedzie syn położył uroczyście sztukę na fortepianie, i przy pomocy Erarda, zyskał wspaniałe powodzenie familijne. Przypadek, (w owym czasie mówiono Opatrzność) przypadek, zrządził, że kompozycja była niezła i miała pewne powodzenie w świecie. Ponieważ młodzieniec nasz takie tylko tam nagromadził trudności, jakie sam zwyciężyć umiał, i zasypał sztukę krzyżykami prostemi i podwójnemi, które w oczach niedoświadczonych sprawiały dosyć majestatyczny efekt, przeto młodzi uczniowie drugorzędnej siły wpadli na tę sztukę, która wyczerpała się prędko. Na nieszczęście, sam tylko wydawca mógł być sędzią tego powodzenia. A ponieważ pycha jest jednym z grzechów głównych, a on nie chciał kompromitować duszy tak czystej, jak tego młodego klienta, który powierzył mu swe interesy, przeto przy trzeciem wydaniu sumienny ten człowiek zapewniał kompozytora, że w jego składzie pozostaje jeszcze tysiąc odbić pierwszego wydania. Zgodził się jednak na własne ryzyko wydrukować drugie jego studjum, a trzecie ze wspólnym udziałem korzyści. Rozumie się, że do tego udziału ze strony kompozytora nie przyszło nigdy. Ale koniec końców, wrażenie się wykluwało; i nazwiska naszego młodzieńca zaczęło obiegać po salonach. Proponowano mu lekcje. Pobiegł on do swego wydawcy by się poradzić. Sam uważał, że gdyby zażądał trzy franki za lekcję, to byłaby pretensja niepomierna, ale wydawca dał mu do zrozumienia, że ludzie, którzy płacą trzy franki, mogą zapłacić dziesięć, że wszystko zależy od pierwszego kroku i że on padnie bez powstania, jeżeli każe sobie zapłacić mniej, niż sześć franków za godzinę.
— Ależ, mój stryju, przerwał Petrus, który słuchał bardzo uważnie i był zdziwiony pewnem podobieństwem, czy wiesz, że ta historja bardzo podobna do mojej?
— Tak uważasz? rzekł hrabia z miną chytrą, poczekaj, zaraz osądzisz lepiej. I mówił dalej: Kształcąc się w kompozycji, młodzieniec nasz nabierał coraz większej siły w wykonaniu. Raz wydawca jego przełożył mu, ażeby dał koncert. Młodzieniec spojrzał na zuchwałego wydawcę prawie z przerażeniem. Dać jednak koncert było jego najgorętszem życzeniem. Ale słyszał, że koszty koncertu wynoszą do tysiąca franków. Jak tu rzucić się na podobną spekulację? Gdyby koncert chybił, to klęska zupełna nietylko dla niego samego, ale i dla ojca! W owym czasie młodzieniec ten jeszcze się obawiał klęski dla ojca.
Petrus spojrzał na generała.
— Niedołęga, nieprawdaż? rzekł tenże.
Petrus spuścił oczy.
— Otóż przerwałeś mi i sam nie wiem na czem stanąłem.
— Stanęliśmy na koncercie, stryju, młody muzyk obawiał się czy mu się koszty powrócą.
— Prawda... Wydawca ofiarował się wspaniałomyślnie przyjąć wszystko na siebie. Sprzedaż nut otwierała mu wnijście do pierwszych salonów Paryża, to więc czyniło nadzieję, że umieści pewną liczbę biletów. Umieścił ich tysiąc, po pięć franków, piętnaście udzielił koncertantowi: było to dla jego rodziny i przyjaciół. Rozumie się, że poczciwy ojciec siedział na pierwszej ławce. To musiało zapewne podbudzać naszego debiutanta, bo dokazywał cudów. Powodzenie było ogromne; przedsiębiorca więc poniósł kosztów sto pięćdziesiąt franków, a zebrał sześć tysięcy. „Zdaje mi się, odezwał się nieśmiało nasz muzyk do przedsiębiorcy, że mieliśmy sporo osób na koncercie“. „Po większej części darmo “, odpowiedział wydawca.
— Doskonale!... odezwał się Petrus, widać, że w muzyce, to tak samo jak w malarstwie. Wszak stryj przypomina sobie moje powodzenie na wystawie 1824 roku?
— I jak!
— Otóż, jeden obrzydliwy handlarz kupił mój obraz za tysiąc dwieście franków, a sprzedał go za sześć tysięcy.
— Tak, ale to jeszcze pytanie, czy dostałeś te tysiąc dwieście franków?
— Było zawsze o kilka dukatów mniej, odliczywszy koszt płótna, ramy i modelu.
— Zatem, rzekł generał z miną coraz bardziej chytrą, nowe podobieństwo, kochany Petrusie, między tym młodym muzykiem a tobą.
I generał jak gdyby był uradowany tą przerwą, dobył tabakierkę, wziął końcem arystokratycznych palców szczyptę tabaki i pociągnął, wymawiając, rozkoszne „a!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.