Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Gdzie Petrus widzi, że przeczucia go nie omyliły.

Hrabia Herbel usadowił się jak mógł najlepiej w fotelu, gdyż stary sybaryta moralizując, lubił spoczywać wygodnie.
Petrus patrzał na to z niepokojem.
Hrabia dobył tabakierkę, pociągnął z przyjemnością tabaki hiszpańskiej, dał pstryczka w kamizelkę, by strzepać wonne atomy, a zmieniając zupełnie ton i obejście:
— I cóż, mój kochany bratanku, rzekł, poszliśmy więc za radami naszego dobrego stryja?
Uśmiech wrócił na usta Petrusa.
— Za jakiemi radami, kochany stryju?
— No... co się tyczy pani de Marande?
— Pani de Marande?
— Tak.
— Przysięgam ci stryju, że nie wiem co chcesz przez to rozumieć.
— Jesteś dyskretnym? Bardzo dobrze, młodzieńcze! To cnota, której my nie wykonywaliśmy za naszych czasów, ale nie gniewam się gdy widzę, że ja wykonywają inni.
— Przysięgam ci, stryju...
— Za naszych czasów, mówił dalej generał, kiedy młodzieniec szlacheckiego rodu, noszący wielkie imię, był nieszczęściem młodszym w rodzie, to jest nie miał ani szeląga; a jeżeli to był piękny chłopak, zbudowany kształtnie, wytworny w obejściu, to z tego wszystkiego wyciągał korzyści. Skoro natura była hojną, a fortuna skąpą, trzebaż spożytkować dary natury.
— Kochany stryju! powtarzam ci, że cię coraz mniej rozumiem.
— Dajże pokój! Chcesz wmówić we mnie, żeś nie widział na scenie „Szkoły Mieszczan.“
— Przeciwnie, stryju, widziałem.
— I że nie przyklaskiwałeś margrabiemu de Moncade?
— Przyklaskiwałem jego grze, gdyż Armand gra tę rolą doskonale, lecz nie przyklaskiwałem jego postępkowi.
— Doprawdy! więc jesteś skromnisiem, mój panie bratanku?
— Nie, kochany stryju; ale pomiędzy tem, iżby nie być skromnisiem, a tem, iżby przyjmować pieniądze od kobiety...
— Ba! mój kochany, jeżeli ktoś sam jest ubogi, a ta kobieta jest tak bogatą, jak pani de Marande albo jak hrabina Rappt...
— Stryju! krzyknął Petrus podnosząc się.
— Zaraz, mój bratanku, zaraz! To już nie w modzie! Mniejsza o to, mody się zmieniają. Ale cóż chcesz? Przed czterema miesiącami pożegnałem się z tobą w pracowni ozdobionej twojemi szkicami, do której przylegał jeden tylko pokoik, a wszystko to porządkowała odźwierna, tytułowana gospodynią. Nogi u drzwi twoich ocierałem słomianką, ciebie widywałem idącego piechotą na dzielnicę łacińską, by zjeść obiad za dwadzieścia su u Flicoteaux, i powiedziałem sobie: „Mój bratanek jest to ubogi malarz, zarabiający cztery do pięciu tysięcy franków na rok, który nic chce robić długów, ani być ciężarem swemu biednemu ojcu; mój bratanek jest uczciwy chłopak, tylko niezdara. Muszę tedy udzielić mu dobrej rady.“ Owóż udzieliłem rady takiej, jak pan de Lauzun, swojemu bratankowi. Powiedziałem: „Chłopcze! jesteś przystojny i wykwintny; oto tam jest księżniczka: nie nazywa się ona księżną Berry, nie jest córką regenta, ale opływa w miljonach...“
— Stryju!
— Powracam: zastaję dziedziniec przekształcony na ogród; pośrodku ogrodu kłąb z rzadkiemi kwiatami... ptaszarnię z ptakami pochodzącemi z Indyj, Chin, Kalifornji... stajnię z końmi po sześćset franków i uprząż z herbami Courtenay... oh, oh, oh! idę na górę radosny, mówiąc do siebie: „Otóż to mój bratanek jest człowiekiem sprytnym, co częstokroć więcej warto, niż być utalentowanym.“ Widzę kobierce na ostatniem piętrze, pracownię jak u Verneta i powiadam do siebie: „Ho, ho! wszystko idzie dobrze.“
— Przykro mi, odezwał się Petrus, że stryj myli się najzupełniej.
— Więc wszystko idzie źle?
— Ależ nie, stryju. Tylko proszę mi wierzyć, iż zbyt dum ny jestem, ażeby całą tę wspaniałość, której raczysz mi stryj winszować, miał zawdzięczać czemu innemu, jak własnym moim środkom.
— Aha! rozumiem. Zamówiono u ciebie obraz, który ci zapłacono z góry.
— Nie, mój stryju.
— Zlecono ci udekorować rotundę św. Magdaleny?
— I to nie.
— Mianowano cię malarzem nadwornym najjaśniejszego cesarza austrjackiego, z płacą dziesięć tysięcy reńskich rocznie?
— Nie, stryju.
— Więc się zadłużasz?
Petrus się zarumienił.
— Wziąłeś na rachunek od stolarza, rymarza, tapicera, a ponieważ wziąłeś pod nazwiskiem barona Herbela de Courtenay i ponieważ znają cię, jako mojego bratanka, przeto ci pokredytowano.
Petrus spuścił głowę.
— Tylko, mówił dalej generał, pamiętaj sobie, że jak ci ludzie przyjdą do mnie z rewersami, to powiem im: „Baron Herbel? Nie znam go!“
— Bądź spokojny, stryju, oświadczył Petrus, nigdy nie przyjdą do ciebie.
— A do kogo?
— Do mnie.
— I ty będziesz miał czem ich zaspokoić?
— Postaram się.
— Nie. Czemu też starasz się, pół dnia przebywając w lasku Bulońskim dla pani hrabiny Rappt, albo co wieczór przesiadywać w Operze, by zdaleka powitać panią hrabinę Rappt, albo też co noc przepędzasz na balu, by uścisnąć rękę pani hrabiny Rappt.
— Stryju!
— A, tak! Przykro słuchać prawdy, co? Wysłuchasz jej jednak.
— Stryju, rzekł Petrus dumnie, skoro nic od ciebie nie żądam...
— Bardzo mi też o to idzie, że nic odemnie nie żądasz. Skoro nie żądasz nic odemnie, ani od swojej kochanki, a wydajesz ze trzydzieści lub czterdzieści tysięcy franków w stosunku rocznym, to musisz żądać od swojego korsarza ojca.
— Tak jest i winienem nawet powiedzieć, kochany stryju, że mój korsarz ojciec, nietylko nic mi nie odmawia z tego, co żądam, ale nadto oszczędza mi morałów.
— Co znaczy, że ty mi go stawiasz za przykład? Niech i tak będzie, postaram się, nie być łaskotliwszym od niego. Muszę ci tylko powiedzieć dlaczego byłem w złym hum orze i dlaczego przemówiłem do ciebie zrazu nieco cierpko.
— Mnie się od stryja nie należy żadne tłómaczenie.
— Owszem, bo masz słuszność, skoro niczego odemnie nie żądasz.
— Przyjaźni stryjowskiej zawsze.
— Więc, ażebyś i ty wytrwał w swojej dla mnie, muszę ci powiedzieć przyczynę mojego złego humoru.
— Słucham, stryju.
— Czy znasz ty?... Chociaż co prawda nie masz potrzeby go znać... Opowiem ci historję, a bohatera nazwiemy X. Posłuchaj i dowiedz się przyczyny mojego złego humoru Pewien uczciwy robotnik z Lyonu przybył do Paryża będzie temu lat blisko trzydzieści, pieszo, bez grosza w kieszeni, bez butów, bez koszuli na grzbiecie. Skutkiem biedy i cierpliwości, po latach pięciu otrzymał posadę zawiadowcy pracowni tkackiej, z trzema tysiącami franków pensji. Bogaty jest, nieprawdaż? Człowiek, który przybył do Paryża bez butów, a teraz ma trzy tysiące franków dochodu, to bogacz! Po dwóch latach pobytu w Paryżu, żona powiła mu syna, i umarła. „Co ja zrobię z tym chłopcem? myślał ojciec, skoro syn doszedł piętnastu lat.“ Rozumie się, że nie przyszło mu ani na chwilę do głowy, iżby syna zrobić tem czem on był, to jest robotnikiem. Wiesz sam wreszcie najlepiej, że mnie w sferach wyższych nazywają jakobinem, i wyznać muszę, że ta dobrze zrozumiana duma, ta duma ojcowska, polegająca na wyniesieniu syna po nad siebie, bierze początek w rewolucyjnej idei roku 1789, i że gdyby rewolucja podobne była tylko wyrodziła idee, to nie bardzobym się na nią gniewał... Owóż ten ojciec powiedział sobie: „Pracowałem w krwawym pocie czoła przez całe życie, cierpiałem jak nędzarz; niechajże syn mój tak nie cierpi. Z tych trzech tysięcy dochodu, które mam, poświęcę tysiąc pięćset na kształcenie syna, a potem niech będzie czem mu się podoba, adwokatem, lekarzem, artystą, mniejsza o to. Tym sposobem chłopiec umieszczonym zostanie w jednym z lepszych zakładów naukowych paryskich“. Ojciec żył z tysiąca pięciuset franków, które mu pozostały... Słuchasz mnie, Petrusie?
— Z największą uwagą, kochany stryju, chociaż nie wiem do czego prowadzisz.
— Zaraz się dowiesz, idź tylko bacznie za wątkiem mego opowiadania.
Hrabia dobył tabakierkę, a Petrus gotował się nie stracić ani wyrazu z tego co stryj mówił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.