Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Jeden pan, który chce wiedzieć, czy pójdzie do nieba.

Rzeczy szły tak z miesiąc.
Prawie codzień o tej samej godzinie przechodziła Karamela i wzrokiem przesyłała tysiące czułości Babylasowi, który cały oddany platonicznej miłości, poprzestawał na spojrzeniach, wstrzymany wrażeniem, jakie na jego systemie nerwowym, nader czułym, wywarła surowość głosu pana Karameli.
Może też Babylas dlatego był tak cierpliwy, że Karamela czy to wzrokiem, czy głosem dała mu do zrozumienia, że nie dziś to jutro znajdzie sposobność wymknąć się i w sposób więcej bezpośredni odpowiedzieć jego miłości.
Owóż, jak powiedzieliśmy, w tydzień lub dwa po tej nocy, w której Jan Byk o mało nie udusił hrabiego de Valgeneuse, a potem o mało go nie utopił, w godzinie, w której Karamela zazwyczaj przechodziła, pewien jegomość ubrany w długi surdut, lubo stan powietrza nie usprawiedliwiał tego środka ostrożności, z okularami na nosie, z trzcinową łaską w ręku, wszedł nagle do czarnoksięskiej pracowni przy ulicy Ulm.
Gospodyni siedziała na zwykłem miejscu i oczekiwała klientów.
— Czy jejmość jesteś Brocanta? zapytał z dumą przybysz.
— Tak, panie, odpowiedziała z pewnem drżeniem, którego równie jak Babylas uniknąć nie mogła, ilekroć usłyszała głos ostry nieco.
— Czy jesteś czarownicą?
— Tylko kabalarką.
— Mniemałem, że to wszystko jedno.
— Prawie, ale nie trzeba mieszać jednego z drugiem.
— Dobrze, nie mieszajmy, przychodzę doświadczyć twojej sztuki.
— Czy pan chcesz wielką, czy małą kabałę?
— Wielką! rozumie się, wielką! odrzekł jegomość wciągając ogromną szczyptę tabaki. To czego pragnę się dowiedzieć jest tak ważne, że kabała nie mogłaby być dosyć wielką.
— Pan się zapewne chce dowiedzieć, czy się dobrze ożeni?
— Nie, moja pani; ponieważ małżeństwo samo w sobie jest złem, przeto żadne nie mogłoby być dobrem.
— To może pan życzy sobie dowiedzieć się, czy weźmie spadek po której z krewnych?
— Mam tylko jedną ciotkę i tej płacę sześćset franków dożywocia.
— Może pan chce dowiedzieć się, czy dożyje długiego wieku?
— Nie, moja kobieto, już dosyć żyłem, jak na mój wiek, a jednak wcalem tego nie ciekawy kiedy umrę.
— Aha: rozumiem; pan zapewne chciałby powrócić do swego rodzinnego miejsca?
— Ja pochodzę z Montrouge, a ktokolwiek raz widział Montrouge, już go więcej zobaczyć nie pragnie.
— Ależ nareszcie, rzekła Brocanta, z obawy ażeby dłuższe badanie nie trafiające w życzenia przybyłego nie zaszkodziło jej czarnoksięskiej powadze, czego pan żądasz?
— Chciałbym dowiedzieć się, odpowiedział tajemniczy gość, czy pójdę do nieba.
Brocanta okazała najwyższe zdziwienie.
— Cóż w tem tak nadzwyczajnego? zapytał pan z Montrouge. Czy trudniej zajrzeć w tamten świat, niż w ten?
— Za pomocą kart, panie, zajrzeć można wszędzie.
— Niech więc zajrzę...
— Babolinie, wrzasnęła stara, podaj mi dużą kabałę.
Babolin, który spoczywał w zakącie komnaty, zajęty dawaniem białemu pudlowi lekcji gry w domino, wstał i poszedł po żądaną kabałę.
Brocanta usiadła w swoim półksiężycu, zawołała wronę Fares, która spała głowę schowawszy pod skrzydło, psy ustawiła w kółko, w macierzyńskiej czułości Babylasa pozostawiwszy przy oknie i postępowała mniej więcej tak, jak niegdyś z Justynem.
Były to wreszcie też same osoby, tylko w innej oprawie, oprócz Róży, która była nieobecną i oprócz Justyna, którego zastępował pan z Montrouge.
— Pan wiesz, że to kosztuje trzydzieści su? rzekła.
Pomimo lepszego mieszkania, nie uważała za właściwe podnosić ceny.
— Niech będzie trzydzieści su! odpowiedział pan z Montrouge rzucając majestatycznie jednę z tych sztuk, na której miedź przebijała przez osrebrzenie, mogę wreszcie zaryzykować trzydzieści su, aby się dowiedzieć, czy pójdę do nieba.
Brocanta zaczęła mieszać, zbierać, przebierać, przecinać i nareszcie układać w półkole na desce.
Nastąpiła chwila najbardziej interesująca w kabale, i już św. Piotr oznaczony przez króla żołędnego zaczął odsłaniać tajemnice wyższego świata, kiedy Babylas wciąż stojący na oknie, spostrzegł Karamelę, która dotrzymując obietnicy, przechodziła przez ulicę sama jedna, bardziej czuła i wyzywająca, niż kiedykolwiek.
— Karamela, Karamela sama! zawołał Babylas. O! dotrzymałaś więc obietnicy, suko uwielbiana!... Nie mogę dłużej się powściągać, Karamela lub śmierć!
I wyskoczywszy przez okno, Babylas puścił się za swym ideałem, stąpając drobno, ażeby czemprędzej zniknąć w sąsiedniej ulicy: a tymczasem w mieszkaniu Broeanty pan z Montrouge cierpliwie czekał odpowiedzi kart.
Brocanta siedziała odwrócona od ulicy, ale na łoskot uczyniony przez Babylasa, spojrzała w tę stronę.
Ruch ten, chociaż posiadał całą szybkość troskliwości macierzyńskiej, powolnym był jeszcze w porównaniu z miłosną żądzą Babylasa, gdyż odwracając się Brocanta spostrzegła już tylko niknący tył swego ulubieńca.
Wydała okrzyk, odrzuciła zdała od siebie deskę z kartami, przypadła do okna i z wzniosłym bezwstydem wielkich namiętności, okraczyła poręcz, spuściła się na ulicę i jęła gonić Babylasa.
Fares, widząc panią wychodzącą oknem nie zaś drzwiami, jak zazwyczaj, sądziła zapewne, że pożar wszczął się w domu, wydała okrzyk i wyfrunęła na ulicę.
Z kolei psy, widząc zniknienie Broeanty i wrony, ciekawe zapewne dowiedzieć się, jakie wypadki towarzyszyć będą miłosnej wycieczce Babylasa, jeden za drugim powypadały oknem.
Nareszcie Babolin, po zniknieniu Babylasa, Brocanty, wrony, widząc ostatniego z psów na ulicy, już także okraczał okno, tak potężną jest siła przykładu, gdy pan z Montrouge zatrzymał go za tył od spodni.
Nastąpiła chwila walki o to, czy pan z Montrouge puści tył od spodni Babolina, czy też Babolin puści poręcz okna, co widząc pan z Montrouge, który pewniejszym snać był trwałości poręczy, niż spodni:
— Mój chłopcze, odezwał się, dostaniesz pięć franków jeżeli...
Zatrzymał się, znał on wartość tego, co nazywają sensem zawieszonym.
Babolin w tej samej chwili puścił poręcz i pozostał zawieszony poziomo u ręki gościa.
— Jeżeli co? spytał.
— Jeżeli dasz mi sposobność rozmówienia się z Różą.
— A gdzie te pięć franków? zapytał roztropnie Babolin.
— Oto są, odrzekł pan kładąc mu je w rękę.
— Prawdziwe pięć franków?
— Obejrzyj, odparł gość.
Babolin oglądał, ale wątpiąc o świadectwie swych oczu:
— Zobaczymy, czy dźwięczą, rzekł.
I upuścił na podłogę sztukę, która zadźwięczała srebrem.
— Pan powiadasz, że chcesz widzieć się z Różą?
— Tak.
— Zapewne nie dla tego, żeby jej jaką krzywdę wyrządzić?
— To także! przeciwnie.
— To chodźmy.
I Babolin otworzywszy drzwi rzucił się na schody piętrowe.
— Chodźmy, zawołał gość, który wstępował po schodach z taką szybkością, jakby kroczył po schodach wiodących do raju.
W jednej chwili stanęli u drzwi od pokoju Róży, przy których gość zatrzymał się tyle tylko, ile potrzeba było czasu do zanurzenia palców w porcelanowej tabakierce i spuszczenia okularów na nos.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.