Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Miłość Babylasa i Karameli.

Spostrzegłszy pierwsze promienie dnia, Babylas wyskoczył z beczki. Wyznać musimy, że zazwyczaj mało on czasu poświęcał gotowalni, tego dnia poświęcił mniej jeszcze i sunął czemprędzej do okna.
Ze dniem przyszła mu nadzieja: Skoro „ona“ przechodziła wczoraj, czemuby nie miała przechodzić dzisiaj?
Okno było zamknięte, i słusznie: deszcz lał jak zcebra!
— Spodziewam się, że dzisiaj nie będą otwierać okna, powiedział chart drżąc na samą myśl, czas taki, że ciężko człowieka wypędzić na dwór!
My ludzie, powiadamy: „psa;“ psy powiadają: „człowieka i zdaje mi się, że psy mają słuszność, gdyż podczas niepogody więcej zawsze widywałem ludzi, niżeli psów.
— O! tego byłoby nadto! odparł bryś, chartowi.
— Hm! mruknęli kundel i szpic, toby nas nie dziwiło wcale.
Rozmawiali o tem nieco swobodniej, z uwagi na bujniejszą sierść, niż ta, którą cieszył się chart.
— Jeżeli Babylas dziś zrana każę otworzyć okno, mówił nowoziemiec, to ja go rozedrę!
— Ej! rzekł stary wyżeł bardzo sceptyczny, choćby je nawet otworzono, nie dziwiłbym się wcale.
— Do stu piorunów! warknęli razem bryś i nowoziemiec, niech spróbują, zobaczymy!
Biały pudel, który grał z Babylasem kilka partyj w domino, i który czasami ujmował się za nim, i teraz też błagał o łaskę towarzyszów.
— Słyszałem, jak jęczał przez całą noc, mówił wzruszonym głosem, może chory... Nie bądźmy niemiłosiernymi dla jednego ze swoich: jesteśmy psami, a nie ludźmi.
Mowa ta sprawiła na zgromadzeniu dosyć dobre wrażenie, postanowiono wytrzymać to, czego nie można było uniknąć.
Weszła Brocanta, zobaczyła swego ukochanego Babylasa ze spuszczonym ogonem, z uszami obwisłemi, z oczyma podsiniałemi.
— Co ci to mój „tutu?“ zapytała głosem najczulszym, całując go i przyciskając do piersi.
Babylas wydał jęk, wyrwał się z objęć czarownicy i przylgnął do okna.
— A, tak! brak ci powietrza!... rzekła Brocanta. Jaki porządny, nie może obejść się bez powietrza!
Brocanta, która była nietylko czarownicą ale znawczynią, zauważyła, że ubodzy ludzie mieszkają w atmosferach, w których nie mogliby wyżyć arystokraci. Bardzo to szczęśliwie dla ubogich, bo gdyby nie mogli żyć tam gdzie żyją, zmuszeni byliby umierać: umierają oni czasem, ale wtedy lekarz znajduje dla tej choroby nazwę łacińską lub grecką i nikt nie ma o to wyrzutów sumienia, nawet zarząd służby zdrowia publicznego.
Brocanta szczęśliwa, że Babylas jest taki porządny, chociaż ona nigdy się nie trudniła jego edukacją, nie dała mu czekać i natychmiast otworzyła okno.
Powstało wtedy w zgromadzeniu ogólne warczenie, które niebawem doszłoby aż do ryku, ale Brocanta zdjęła z gwoździa klapkę kamą, potrząsnęła nad głowami psów, i wszystko ucichło, jak na skinienie laski czarnoksięskiej.
Babylas rozłożył dwie łapy na skraju okna i patrzył na prawo i na lewo: ale nikt, oprócz ludzi, nie śmiał się pokazać na ulicy Ulm, niebrukowanej i zalanej potokami ulewy.
— Niestety! jęknął nasz zakochany, niestety!
Ale jęk ten nie rozczulił bynajmniej ducha wód, żadna suka, ani żaden pies nie przeszedł.
Nadeszła godzina śniadania; Babylas pozostał przy oknie. Nadeszła godzina obiadu; Babylas przy oknie. Wybiła nareszcie godzina wieczerzy, toż samo.
Inni zatarli sobie łapy z zadowolenia, bo naturalnie im się dostała porcja Babylasa.
Była to zatem, jak widzimy, sprawa poważna.
Babylas nie chciał nic jeść. Daremnie Brocanta wołała najczulszemi słowy, podawała mu najczystsze mleko, najświetniejszy cukier; pozostał aż do późnej nocy w nużącej postawie, jaką przybrał od rana.
Noc już dawno zapadła; dziesiąta godzina wybiła na wszystkich kościołach, których zegary zbyt dobrze wychowane, ażeby bić razem, ustępowały zapewne pierwszeństwa najstarszym.
Trzeba było iść spać!
Babylas wrócił do swej beczułki, niezmiernie smutny.
Ta druga noc burzliwszą jeszcze była od pierwszej: zmora ani na chwilę nie opuściła biednego Babylasa, jeżeli usypiał na kilka chwil, to tak boleśnie skomlał podczas snu, że lepiej mu było wcale nie spać.
Brocanta siedziała nie spiąć u jego poduszki, jak matka przy synu, mówiąc te pełne słodyczy słowa, które matki tylko wynajdywać umieją dla ukojenia dolegliwości swych dzieci.
Nadedniem dopiero, zdjęta niepokojem, położyła wielką kabałę.
— On jest zakochany! wykrzyknęła za trzeciem pociągnięciem kart, Babylas jest zakochany.
Na ten raz karty miały słuszność.
Babylas wylazł z beczki, jeszcze bardziej zmizerowany drugą nocą bezsenną, niż pierwszą. Umaczano mu w mleku biszkopcik, który zjadł końcem zębów, i kazał sobie otworzyć okno, jak wczoraj.
Chociaż deszcz rozpoczął padać w dzień Czterdziestu Męczenników, co obiecywało czterdzieści dni flagi, dziwnym jednak wypadkiem nie padał nazajutrz, tak, że spostrzegłszy promienie porannego słońca, Babylas rozweselił się nieco.
Miał to być istotnie szczęśliwy dzień dla Babylasa: o tej samej godzinie co przed dwoma dniami, spostrzegł on płową suczkę swych marzeń!
Była to rzeczywiście taż sama łapka arystokratyczna, którą zauważył; taż sama wytworna *kibić, ten sam chód zarazem dumny i nieśmiały.
Puls Babylasa wybił dwadzieścia uderzeń więcej na minutę, wydał okrzyk radości.
Na ten okrzyk młoda suczka odwróciła głowę, nie przez zalotność, ale przez to, że jakkolwiek niewinna, miała serce czułe, a w okrzyku poznała miłość i rozpacz zarazem.
Zobaczyła Babylasa, którego już raz chwilowo spostrzegła końcem oka.
Co do Babylasa, widział ją dotąd tylko z profilu, a zobaczywszy wprost, wpadł w drżenie, i zaczął piszczeć czułemi i żałosnemi tonami, jakie wydają istoty obdarzone drażliwemi nerwami, kiedy wzruszenie siły ich przechodzi.
Widząc to pomieszanie, które może podzielała sama, piękna suczka uczuła litość i postąpiła kilka kroków w stronę Babylasa.
Babylas ulegając nieprzezwyciężonemu pociągowi, już miał rzucić się oknem, kiedy ozwały się słowa twardym wymówiono tonem:
— Karamela! tu!
Był to oczywiście głos pana; gdyż, rzucając okiem w stronę Babylasa, Karamela usłuchała natychmiast.
Jak powiedzieliśmy, Babylas już miał się rzucić przez okno. Powstrzymanie się jego pochodziło z obawy skompromitowania Karameli, czy z mniej rycerskiego instynktu zachowawczego? O tem nigdy wieść nie doszła. Dosyć, że Babylas usiadł znowu na tylnych łapach, i uderzając przednią łapą o poręcz okna:
— Karamela! zawołał, Karamela! co za śliczne imię! I na wszystkie tony powtarzał: Karamela! Karamela! Karamela!
Może czytelnikom naszym imię to niewydaje się tak świetnem, jak utrzymywał Babylas, dosyć, że jemu takiem się ono wydało, zapewne ze względu na tę, która je nosiła.
Karamela, surowo wezwana przez pana, przyszła do niego z głową spuszczoną, rzuciwszy poprzednio, jak powiedzieliśmy, na Babylasa wzrok pełen głębokiej czułości.
Stan, w jakim Babylas przepędził dwa dni i dwie noce poprzednie, był tak rozpaczliwy, że spojrzenie Karameli wydało mu się poprostu promieniem raju. To też odprowadziwszy oczyma suczkę aż do rogu ulicy, na którym znikła tak samo jak onegdaj, Babylas rzucił się w tył, z wszystkiemi psiemi oznakami radości, skacząc po krzesłach, stawając na tylnych łapach, biegając za końcem ogona, zaczepiając swych towarzyszów, udając nieżywego, wyczerpując słowem cały swój repertuar, by wykazać, ile tylko było w jego możności, niewypowiedzianą szczęśliwość.
Towarzysze myśleli, że zwarjował, a ponieważ koniec końców były to poczciwe psiska, zapomnieli przeto uraz i żałowali go jeszcze.
Powiadają, że miłość czyni lepszym: jest coś prawdy w tem twierdzeniu.
Mówiliśmy, że Babylas był to pies krnąbrny, opryskliwy, z odcieniem złośliwości. Owóż, jakby go odmieniła laska czarnoksięska (rozumie się pod względem moralnym), stał się łagodnym i dobrotliwym, jak baranek. Zbliżył się do swych towarzyszów, przeprosił ich szczerze, i po takiem zadośćuczynieniu błagał, ażeby wrócili mu swą przyjaźń, przyrzekając na honor, zachowywać najtrudniejsze prawidła i wykonywać najsurowsze obowiązki.
Zgromadzenie jęło obradować nad tem jego wystąpieniem.
Idąc za pierwszym popędem, który u psów, nie tak jak u ludzi, zdaje się być złym, nowoziemiec i bryś byli zrazu tego zdania, ażeby go udusić, nie uważając nawrócenia się za szczere; ale biały pudel ujął się za nim powtórnie i tak gorąco w obronie jego przemawiał, że całe zgromadzenie przeciągnął do swej opinji.
Poszli na głosy, i większością obecnych na naradzie psów, przyznano Babylasowi amnestję zupełną.
Biały pudel podszedł do niego, podał mu łapę i najznaczniejsi członkowie zgromadzenia, idąc za tym przykładem, zwrócili mu zaufanie i przyrzekli przyjaźń.
Od tej chwili Babylas już nie kazał otwierać okna, tylko za pozwoleniem towarzyszów, a ponieważ z dnia na dzień temperatura się ocieplała, udzielano mu przeto uprzejmie pozwolenia, zgadzał się nawet chart, który drżał mimo to co prawda, ale mówił, że to z przyzwyczajenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.