Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Nowa osoba.

Zobaczmy teraz, co się działo na ulicy Ulm Nr. 10-ty w kilka dni po wypadkach, któreśmy opowiedzieli.
Czytelnicy idący uważnie za biegiem wypadków tego dramatu, pamiętają zapewne, że czarownica z ulicy Triperet, wyprowadziła się na ulicę Ulm pod Nr. 10-ty, do lokalu urządzonego przez Petrusa; pamiętają też, że razem z Brocantą wyprowadzili się: Róża, Babolin, wrona i dwunastu psów.
Komnata zajmowana teraz przez starą wiedźmę, będąca przez pół gabinetem osobliwości, przez pół przybytkiem czarnoksięstwa, pomiędzy innemi przedmiotami fantastycznemi, miała dzwonnicę, służącą za schronienie dla wrony oraz kilka beczek służących poprostu za budy dla psów.
Jednym z najbardziej ulubionych psów naszej czarownicy, był mały kundelek najpośledniejszej rasy. Sądzimy to, rozumie się, z dumnego punktu ludzkiego; z punktu widzenia natury nie ma pośledniej rasy.
To pewna wszakże, iż z punktu widzenia ludzkiego, psiak ten odznaczał się brzydotą: mały, pękaty, brudny fizycznie, krnąbrny, mrukliwy, pretensjonalny moralnie, streszczał w sobie jednym wszystkie wady starego kawalera, i dlatego zapewne nie cierpieli go jego towarzysze.
Z tego ogólnego wstrętu powstało, że jego pani, Brocanta, zrazu przez niewieści upór, przywiązała się do niego prawdziwie macierzyńskiem uczuciem, a potem uczucie to wzmagało się powoli, w miarę nieprzyjaźni, jaką mu okazywali jego towarzysze.
Miała ona dla niego szczególne względy, dawała mu osobno jeść i w oddzielnej alkowie sypiał.
Wiecie, co może duma u ludzi, nieprawdaż, mili czytelnicy? Zobaczcie co może u zwierząt.
Ten czarny pies, ten zabłocony kundel, ten Babylas słowem, który, zawsze z naszego punktu widzenia, był obelżywie brzydkim, widząc, jak go pani odznacza, pieści, wynosi, wyobraził sobie nareszcie, że jest najładniejszym, najzalotniejszym, najdowcipniejszym, najmilszym i najpowabniejszym ze wszystkich psów.
Gdy raz myśl ta weszła mu do głowy, zaczął, bardzo naturalnie, tak samo, jak człowiek w podobnych okolicznościach, wyszydzać swych bliźnich, znęcać się nad nimi, jednego pociągając za ogon, drugiego kąsając w ucho, drwiąc sobie z każdego, pewien bezkarności: nadymał się, nos zadzierał do góry, i takie nadawał sobie pańskie miny, że wszyscy towarzysze uśmiechali się pogardliwie, z politowaniem wzruszali łopatkami, mówiąc pomiędzy sobą:
— Co za pretensje!
Te oznaki pogardy, jakie przy każdej sposobności Babylas otrzymywał od towarzyszów, nie słodziły mu życia bynajmniej.
Brocanta, jako wiedźma, wiedząca tajemnice wszystkich języków, a więc i psiego, za każdym grubiańskim wyrazem jaki usłyszała, wdawała się w sprawę, według ważności wyrazu, już to klapką, już trzonkiem od miotły.
Klapka była laską wieszczki! trzonek był trójzębem Neptuna! Brocanta nie wiedziała zapewne co znaczy: „Quos ego!“ ale psy neptunową tę groźbę zaraz sobie tłomaczyły: „Precz kanalie!“ I każdy drżący wracał do budy, a po chwili dopiero odważał się wychylić koniec nosa przez otwór beczki.
Prawda, że chart skomlał, wyżeł mruczał, że bryś warczał; ale tupnięcie niecierpliwej nogi o podłogę i wymówienie tych strasznych słów: „będzie tam cicho!“ było dostatecznem do nakazania bezwarunkowego milczenia całemu psiemu zgromadzeniu. I wszyscy milczeli, zanurzeni w odpowiednie beczki, gdy tymczasem nikczemny Babylas zarozumiale rozciągał się na środku komnaty, i czasami bezwstyd posuwał do tego stopnia, że odbywał przegląd beczek, by przekonać się, czy każden z buntowników był w swojem więzieniu.
To postępowanie Babylasa codzień bardziej wyzywające, stało się wreszcie, jak każdy łatwo pojmuje, nieznośnem dla całej rzeczy pospolitej psiej, która dwa czy trzy razy postanowiła korzystać z nieobecności Brocanty, ażeby dać dobrą nauczkę jegomości Babylasowi; ale dzięki temu szczęściu, które zdarza się tylko tyranom i zarozumialcom, właśnie w chwili, gdy spisek miał wybuchnąć, Brocanta niby starożytny Deus ex machina, zjawiała się nagle z klapką lub miotłą w ręku, i odprowadzała nieszczęśliwych spiskowców do beczek.
Co tu robić w tak smutnej konjunkturze, i jak się wyłamać z pod absolutnej władzy Brocanty, zbrojnej klapką i miotłą?
Banda wzięła rozmyślać.
Charcik proponował emigrować, opuścić ziemię rodzinną, uciec z ojczyzny, słowem wyszukać gościnniejszej ziem i bryś ofiarował się wziąć całą odpowiedzialność na siebie i zagryźć Babylasa; ale przyznać trzeba, że to psiobójstwo niepodobało się całemu zgromadzeniu.
— Uniknijmy rozlewu krwi! rzekł szpic, znany z łagodności charakteru.
Zdanie to poparł stary kundel, wielki przyjaciel poprzedniego, tak, że zawsze sypiali w jednej beczce.
Wszystkie wreszcie gwałtowne środki odrzuciły te poczciwe psy, i postanowiły jeden tylko zawiązać przeciw Babylasowi spisek, to jest spisek wzgardy.
Postawiono go na indeksie, odsunięto na bok, nie gadano do niego, psy udawały nawet, że go nie widzą; słowem, jak się poetycznie wyraża ktoś w operze Favorita: „Pozostał sam ze swą niesławą!J
Cóż uczynił Babylas? Zaślepiony niedorzecznem uczuciem Brocanty, zamiast żałować, zamiast korzystać z przestrogi, on jął w najlepsze mistyfikować swych towarzyszów; zdaleka we dnie naszczekiwał na nich obrażająco; niemiłosiernie przerywał im sen w nocy; słowem, pewny poparcia pang życie im czynił nieznośnem.
I tak; jeśli był upał i Brocanta otworzyła okno, ażeby zasilić powietrzem towarzystwo, natychmiast Babylas skomlał żałośnie i drżał wszystkiemi członkami, jak gdyby było dwadzieścia pięć stopni mrozu.
Kiedy przeciwnie, okno było zamknięte, jeśli deszcz lub śnieg padał lub było dwadzieścia pięć stopni mrozu, to piec mu dokuczał: podnosił łapę przededrzwiami, i o ile było w jego mocy, usiłował zagasić ogień.
Po tych znakach Brocanta miarkowała, że jest za gorąco i obawiając się, ażeby jej ulubieńcowi krew nie uderzyła do głowy, gasiła piec i otwierała okno, niechajby tam inne psy drżały w temperaturze podbiegunowej.
Krótko mówiąc, nędzny Babylas stał się szatanem domowym. Niepożyteczny nikomu, nieprzyjemny każdemu, a jednak, niech sobie to jak chce kto wytłómaczy, mimo tego zbioru wad, a może i z powodu ich, uwielbiany przez Brocantę.
Chociaż wiosna roku 1827 wcale nie była ciepłą, jak zwykle w Paryżu, Babylas, czy to przez złośliwość, czy przez rzeczywistą potrzebę, czy przez co innego, kazał ze dwadzieścia razy otwierać okno.
Owóż, wtykając nos w to okno (przypominamy sobie, że to było na dole), Babylas spostrzegł zdaleka młodą suczkę o czarnych oczkach, o sierści płowej, o ząbkach białych jak perły. Wykwintna postawa tej młodej suczki, ogień jej oczu, giętkość kibici, drobność łapki, cały słowem wdzięk jej osoby, dreszczem przejęły Babylasa, który wykrzyknął w swoim języku: O! zachwycająca istota!
Na ten krzyk wszystkie psy siedzące, stojące, liżące sobie łapy, przybiegły, ażeby się napawać widokiem razem z Babylasem; tak samo, jak kiedy jaki palący cygaro przy oknie w kawiarni zawoła: „jaka śliczna kobieta!“, to wszyscy obecni, czytający gazety, popijający kawę, zajadający lody, zbiegają się co tchu do okna.
Ale Babylas odwróciwszy się, pokazał zęby, warknął i wszystkie psy, licząc w to i brysia i nowoziemca (newfoundland), któreby rozpruły Babylasa jednym zębem, powróciły do swych zajęć.
Zadowolony uległością towarzyszów, wynikającą ztąd, że Brocanta była w sąsiednim pokoju, Babylas znowu zwrócił wzrok na ulicę.
Suczka zniewolona uledz ognistemu wzrokowi, bojaźliwie spuściła oczy i przeszła nie odwracając głowy.
— Piękna i uczciwa! zawołał w swoim języku pies rozentuzjazmowany.
I wychylił się za okno, tak, że towarzysze jego mogli spodziewać się przez chwilę, iż w zapale swym źle obrachowując prawa ciężkości, Babylas podda tył pod ciężar głowy i strzaska sobie czaszkę na bruku.
Ale nic z tego: Babylas wiódł oczyma śliczną istotę aż do rogu ulicy, gdzie znikła jak cień, nie mówiąc mu nawet, że powróci.
— Jak aż ona piękna! szczeknął Babylas, z sercem gorejącem niewymowną radością rodzącego się uczucia.
Od tej chwili, zamiast ubolewać nad niemiłosiernem osamotnieniem, na jakie skazywali go znieważeni bracia, Babylas rad był godzinom marzenia.
Jak Diogenes, wracając do beczki, rzucił lekceważącą pogardę na resztę stworzenia; a jeżeli my, co z tytułu romansopisarza rozumiemy wszystkie języki, nawet zwierzęce, nie przytaczamy własnych słów jego, to z obawy, ażeby ktoś źle nie wytłómaczył sobie naszych zamiarów, i żeby w zadąsaniu Babylasa nie widział gorzkiej satyry przeciw społeczeństwu.
Nie będziemy rozbierać więcej wzruszeń rozmaitej natury, napełniających serce naszego bohatera, od chwili, gdy doznał wstrząśnienia elektrycznego, aż do chwili snu; powiemy tylko słówko o nocy jaką przepędził.
Była to dla Babylasa noc nieznanych tortur i zarazem rozkoszy niesłychanych: wszystkie djabełki snujące różnobarwną tkankę snów, tańczyły fantastyczną sarabandę nad poduszką biednego psiaka. Jakby w szkłach latarni czarnoksięzkiej, którą on w młodości swej pokazywał w towarzystwie z jednym starym ślepcem, widział wszystkich psów, którzy kochali, i wszystkie czarownice-bohaterki, które obudzały namiętności szalone. Nareszcie tyle razy przewracał się na włosianej poduszce, bo inne psy miały tylko słomę, że Brocanta zbudziwszy się ze snu, myślała, że dostał wodowstrętu, albo wielkiej choroby, i dla pocieszenia go rzucała mu z łóżka najczulsze słówka.
Szczęściem, jutrzenka ukazała się około czwartej godziny. Gdyby to była pora długich i ciemnych nocy zimowych, Babylas przy powrocie słońca, byłby niezawodnie wpadł w suchoty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.