Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Stabat pater.

Wieżyca Penhoel, szczątek feudalnego zamku z XIII. wieku, zburzonego podczas wojny Wandejskiej, leżała o kilka mil od Quimper, na wybrzeżu tej części Oceanu, którą nazywają „morzem dzikiem.“ Umieszczona na wysmukłej skale, otoczona zaroślami jałowcu i wrzosu, panowała nad falami Atlantyku, jak orle gniazdo, jak strażnica przeznaczona do witania żagli, ukazujących się na Oceanie.
Z przeciwnej strony Oceanu, to jest od strony zachodniej, a tem samem na drodze wiodącej do Quimper, krajobraz chociaż dosyć jednostajny, nie był wszelako pozbawiony pewnej wspaniałości.
Jakoż, wyobraźmy sobie, na równinie wzgórkowatej i całkiem niezamieszkałej, długą aleję doprowadzającą do osady niewidzialnej, gdyż umieszczonej jakby w wąwozie, która obecność swą wyjawiała tylko spiralnemi liniami dymu, wznoszącego się ku niebu w postaci widm błękitnawych i rozczochranych.
Była to osada Penhoel, której opisana przez nas baszta samotna, była niegdyś zwierzchniczką.
Całość krajobrazu podobną była do ogromnej katedry, której sklepienie stanowiły niebiosa, sosny alei były filarami, a baszta ołtarzem. Ten błękitnawy dym wznoszący się do góry, było to kadzidło palone przed jej portykiem.
Co dodawało malowniczości temu obrazowi, to na szczycie wieżycy, oparty na parapecie, nieruchomie stojący człowiek, którego wziąćby można za posąg granitowy, gdyby nie wiatr zachodni ostro wiejący, który podnosił i wstrząsał jego białe długie włosy.
Był to piękny starzec, ubrany czarno, odwrócony od morza i zapuszczający w ogromną aleję wzrok chwilami łzami zaćmiony. Tym starcem był ojciec Kolombana, hrabia de Penhoel.
Było to prawie w połowie lutego.
Trzy dni przed tem otrzymał on list Kolombana, list oznajmiający mu śmierć jedynego dziecka.
Ojciec oczekiwał na zwłoki syna.
Otóż dlaczego oczy starca tkwiły w stronie alei sosnowej, prowadzącej do osady Penhoel: tą aleją miało nadejść ciało Kolombana.
Obok hrabiego dogasało ognisko.
Ktoby widział tę wielką postać smutną, nieruchomą, niemą, z włosami rozwianemi, ze łzami w oczach, temu przyszedłby na myśl ów stary Helien w Argos, który stojąc na szczycie Agamemnonowego dworca, oczekiwał od lat dziesięciu, by ogień zapalony na górze dał mu znak o zdobyciu Troi.
Ale tu oczekiwał sam pan, sługa niebawem się zjawił.
Był to również starzec z siwą brodą, długiemi włosami, w szerokim kapeluszu, w tradycjonalnym stroju Bretonii, tylko strój był cały czarny, równie jak pana. Przyniósł on naręcze sosnowego drzewa, którem zamierza! pewnie ożywić ogień; zbliżył się do starego szlachcica, popatrzał nań chwilę, przykląkł na kolano, złożył drzewo, podniósł głowę, by znowu spojrzeć na pana i rzucił kilka bierwion na ogień. A widząc, że hrabia de Penhoel nieczuły na to co się koło niego dzieje, stoi nieruchomy jak posąg boleści:
— Błagam cię, drogi panie, rzekł, odejdź choć na godzinę, ja czuwać tu będę. Przygotowałem posiłek w pańskim pokoju, jeżeli więc nie chce pan spać, to przynajmniej odpoczynek chwilowy doda panu siły do stania tu na wietrze.
Hrabia nie odpowiadał.
— Panie mój! nalegał sługa, już blisko doba jak nie miałeś nic w ustach...
Hrabia spostrzegł nareszcie obecność starego sługi, bo przemówił, nie odpowiadając jednak na to co słyszał.
— Czy słyszysz w oddali, jakoby turkot powozu po drodze z Paryża? zapytał.
— Nie, drogi, dobry panie; słyszę tylko huk morza i zachodni wiatr świszczący w lesie. Nie dobrze jest stać z gołą głową na takim wietrze: Panie, zmiłuj się, wróć do domu!
Hrabia opuścił głowę na piersi, jak gdyby pod ciężarem wspomnienia.
— Czy pamiętasz go, Herweyu, mówił, idąc za myślami swojemi, pamiętasz jak przyszedł na świat, jak matka podała mi go, jako widoczne błogosławieństwo Boga, co na dom nasz zstąpiło; ty byłeś już wtedy od pięciu lat u nas.
— Tak, panie mój, pamiętam, odrzekł Herwey głosem stłumionym.
— Pewnego dnia, miał wtedy lat trzy, chodził po szczycie baszty, zkąd patrzyliśmy na morze, które wtedy było w przystępie gniewu. Kobieta co go pilnowała, była dawniej jego mamką, później piastunką. Poszła ona tam z dzieckiem w nadziei, że ujrzy zdała łódź męża swojego, rybaka. Hrabina szukała wszędzie synka, weszła nakoniec na wieżę, a widząc jak dmie po jasnych włosach dziecka:
— Ależ, mamko, rzekła, nie uważasz na małego! Zaziębi się, pamiętaj, że on ma dopiero trzy lata.
Mamka, tęga chłopka, nawykła w każdej porze naprawiać sieci mężowskie nad brzegiem morza, odpowiedziała:
— A mój mały, który ma tylko cztery lata, a już jest z ojcem na morzu, dlatego, że ja pani hrabiny syna piastuję, a nie mam sługi aby go pilnowała, czy jemu także nie zimno? I biedna kobieta patrzała wciąż na morze. Ty wtedy rzekłeś do niej:
— Joanno, czy nie wstydzisz się porównywać twojego dziecka do syna pani hrabiny?
Ale ona odparła:
— Wiem, Herweyu, że pani hrabina jest wielką damą, a ja biedną chłopką, lecz i to wiem, że Jaś tak samo jest moim synem, jak Kolomban synem pani hrabiny. Jest może różnica przed światem, ale jej nie ma w sercach matek...
— Widzisz, Herweyu, mówił dalej starzec, syn tej kobiety umarł i mój umarł także! Nie było różnicy pomiędzy nimi, skoro obydwa podlegali prawu śmierci... Hrabina była w błędzie, mamka miała słuszność, śmierć ich porównała.
— Biedny mój panie! wyrzekł z cicha Herwey, patrząc z boleścią na swego pana, któremu śmierć lekcję równości dała.
— W kilka lat potem, mówił nieszczęśliwy ojciec, rozbierając wszystkie niegdyś miłe a dziś gorzkie wspomnienia, pamiętasz? miał wtedy lat dziesięć, byłeś przy tem Herweyu, zachciało mu się strzelby, dałeś mu swoją, tę starą, z czasów wojny domowej...
Herwey westchnął i wzniósł oczy do nieba.
— Pamiętasz, Herweyu, jak w drobnych rączkach trzymał strzelbę i prosił cię, żebyś go nauczył musztry? Lecz daremnie płakał, gniewał się nawet, nie chciałeś, mówiąc:
— „Paniczu, szlachcic powinien uczyć się tylko robić szpadą”.
Zamiast jednak do szpady, on wziął się do pióra, zamiast na Politechnikę, posłałem go do szkoły prawa. Nie mogąc uczynić go żołnierzem, chciałem aby był dobrym obywatelem kraju. Wojny nie było, myślałem, że mi go nikt nie zabierze, a jednak zginął...
— Panie mój, przestań, te smutne wspomnienia zabijają cię, rzekł Herwey.
— Czyż mogą być smutne wspomnienia, które mi stawiają przed oczy mojego Kolombana? O, mówmy o nim... bo o czemże bym mówił. Milczenie trawiłoby mnie i gryzło wewnętrznie, jak rdza żelazo...
— Mów więc o nim, drogi mój panie...
— Czy pamiętasz dzień, w którym skończy! rok dwunasty? Chodziliśmy z nim wtedy po tej alei sosnowej, róże kwitły do koła, a wiatr niósł liście ich pod stopy nasze, tak jak teraz śnieg niesie... Był to dzień pierwszej jego Komunji; widzę go dziś jeszcze jak ślicznie wyglądał. Tam na prawo, przy tem drzewie leżał kamień, o który się potknął. Świeca wypadła mu z ręki i zgasła, a biedny chłopczyna płakać zaczął. Ktoby mi wtedy mógł powiedzieć, że tak samo potknie się w życiu i zgaśnie w dwudziestym czwartym roku.
— O panie! zawołał Herwey, jątrzysz ranę w sercu dobrowolnie!
— Nadeszło lat piętnaście, mówił dalej hrabia de Penhoel, pewnego dnia opowiedziałem mu historję Milona z Kretony; pamiętam jego uśmiech na opowiadanie o dębie rozdartym, który jednak zbliżając się obiema połowami, schwycił za ręce strasznego atletę. Potem wyszedł nad morze, upatrzył drzewo dwa razy większe od siebie, a była to wierzba i jak drugi Milo, poty szarpał rękami i nogami, aż przepołowił pień niby jabłko. Tak, był on silny, jak jeden z przodków naszych, którego zwano Kolombanem Mocnym. Lecz, Herweyu, na co się przyda siła, wobec śmierci? Umarł, umarł! nie ma mojego drogiego dziecka!
Biedny Herwey nie mógł już wytrzymać, padł u nóg swojego pana, wołając:
— Boże wielki! jakaż kara czeka grzeszników, jeżeli sprawiedliwi tak cierpią?
Hrabia de Penhoel podniósł starego sługę.
— Uściskaj mnie, Herweyu, rzekł, w ten sposób tylko mogę ci podziękować.
Herwey rzucił się w objęcia hrabiego. Stary ojciec mówił dalej:
— Dzieci są niewdzięczne, Herweyu! Ojciec najpiękniejszą część życia poświęca ich wychowaniu, staraniom, kształceniu, pielęgnuje jak roślinę delikatną, cieszy się... aż tu pewnego dnia przychodzi list z czarną pieczątką i powiada ojcu: „Ojcze, zabrakło mi sił do życia, które mi dałeś, więc zabijam się.“
— Bóg dał, Bóg wziął, niech Imię Jego będzie błogosławione, odrzekł Herwey z egzaltacją religijną, którą dziś jeszcze spotkać można u ludu bretońskiego.
— Co ty mówisz o Bogu? zawołał stary szlachcic ostro. Kiedy folwark twojego ojca, wszystkie owoce i zboże w stodołach, wszystkie bydło w stajniach i oborach, słowem wszystko co ojciec twój, starzec dziewięćdziesięcioletni uzbierał przez lat pięćdziesiąt, spłonęło w mgnieniu oka, czy myślisz Herweyu, że ojciec twój błogosławił Boga?... Kiedy fregata „Marjanna“ po długiej i niebezpiecznej podróży do Indji rozbiła się o skały przy wejściu do portu i zatonął z nią razem ładunek cały, ośmnastu majtków i stu dwudziestu podróżnych, czy sądzisz, że oni błogosławili Boga, spadając w przepaść bezdenną?... Kiedy przed sześciu tygodniami Loara wylała, unosząc z sobą miasta i wsie, czy sądzisz, że błogosławili Boga ci, co wszedłszy na dachy, wołali pomocy i ratunku, a w odpowiedzi czuli, że dom się chwieje, łamie i zapada? Nie, Herweyu, nie, oni tak jak ja myśleli.
— Panie, zastanów się, nie bluźnij, rzekł Herwey.
Lecz zaledwie stary sługa wymówił te słowa, hrabia de Penhoel upadł na kolana, wołając:
— Panie, Panie przebacz! Oto przybywa ciało syna mojego...
Jakoż w końcu wielkiej alei sosnowej, w stronie gdzie, jak powiedzieliśmy, wznosiły się dymy osady Penhoel, pomiędzy śniegiem na drodze a szarem niebem, ukazał się orszak pogrzebowy, na czele którego szedł mnich w białym habicie trzymając w ręku krzyż srebrny. Za nim czterech żałobników niosło trumnę, dalej postępował orszak złożony z kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet.
Hrabia modlił się, a potem rzekł do Herweya:
— Niech będzie błogosławiona wola twoja o Boże, pójdźmy przyjąć ostatniego potomka Penhoelów, który powraca do zamku przodków swoich...
Pewnym krokiem zszedł ze schodów i z odkrytą głową stanął na progu bramy basztowej, wychodzącej na aleję sosnową.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.