Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Wyjaśnienia.

W pierwszej chwili, jak to łatwo sobie wyobrazić, Mina przeraziła się. Ale słysząc łagodny i sympatyczny głos Salvatora, widząc, że zatrzymał się o trzy kroki, by nie powiększać jej trwogi, odjęła zwolna ręce od oczu. Wzrok jej spotkał się ze wzrokiem Salvatora i odrazu poznała, że tak jako rzekł, młodzieniec ten przynosi jej wybawienie. Pewna, że ma do czynienia z przyjacielem, sama przebyła dzielącą ich przestrzeń.
— Nie obawiaj się niczego, panienko, rzekł Salvator.
— Widzisz pan, że się nie boję, ponieważ sama przychodzę do ciebie.
— Masz słuszność, bo nigdy nie miałaś przyjaciela, który byłby lepszym, czulszym i wierniejszym niż ja.
— Pan drugi raz już mówisz, że jesteś moim przyjacielem, jednakże ja pana nie znam.
— To prawda, panienko, ale poznasz mnie za chwilę...
— Nasamprzód, odezwała się Mina, czy pan tu dawno jesteś?
— Byłem już, kiedy siadałaś na tej ławce.
— Więc słyszałeś?...
— Wszystko! Pani o tem zapewne chciałaś wiedzieć wprzód, nim mi dasz odpowiedź, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Otóż, wierzaj mi, nie straciłem ani jednego słówka z tego, co mówił pan Loredan de Valgeneuse, ani z tego, co ty jemu mówiłaś, a uwielbienie moje dla ciebie i pogarda dla niego urosły w równej mierze.
— Teraz jeszcze jedno pytanie.
— Zapewne chcesz się pani dowiedzieć, zkąd się tu wziąłem?
— Nie... Wierzę w tego Boga, którego wzywałam w chwili, gdy pan się zjawiłeś i pewna jestem, że cię na drodze mojej postawiła Opatrzność. Nie... tu dziewczyna spojrzała ciekawie na strój myśliwski młodego człowieka, nieoznaczający żadnej sfery społecznej, nie, chciałam tylko zapytać pana, z kim mam zaszczyt mówić.
— Na co się pani przyda wiedzieć kto jestem? Jam jest zagadką, której wyraz w rękach Opatrzności. Co do mego imienia, powiem pani to, pod którem mnie znają. Nazywam się Salvator; przyjmij to imię jako znak dobrej wróżby; oznacza ono „zbawcę“.
— Salvator! powtórzyła dziewica. Piękne imię, któremu ufam.
— Jest jeszcze inne, któremu pani zaufasz więcej.
— Już je pan raz wymówiłeś, prawda?... Justyn.
— Tak.
— To pan znasz Justyna?
— O czwartej po południu jeszczem się z nim widział.
— A czy nie przestał mnie kochać?
— Uwielbia cię, pani!
— Biedny Justyn, zapewne musi być bardzo niespokojny?
— Jest w rozpaczy.
— Tak: ale mu pan powiesz, żeś mnie widział, prawda? Powiesz mu pan, że ja go zawsze kocham, tylko jego, że nigdy nikogo innego kochać nie będę, a umrę raczej wpierw, niżby mnie inny miał posiąść.
— Opowiem mu, com widział i słyszał, ale posłuchaj mnie pani. Powinniśmy skorzystać z tej dziwnej kombinacji wypadków, która, kiedy innej poszukuję zbrodni, zaprowadziła mnie na inną. Nie ma chwili do stracenia, dzień się zbliża. Masz mi pani tyle rzeczy do opowiedzenia, które ja muszę wiedzieć, które wiedzieć musi Justyn...
Mina uczyniła poruszenie.
— Ja tedy zacznę, ażebyś pani nie miała żadnej wątpliwości. Pani będziesz opowiadać wtedy, jak dowiesz się do kogo stosują się twe słowa.
— To niepotrzebne, panie!
— Będę opowiadał o Justynie.
— O! słucham.
Mina usiadła na ławce, robiąc przy sobie Salvatorowi miejsce, tak upragnione przez Loredana.
Brezyl byłby chętnie powrócił w gęstwinę, ale na rozkaz pana musiał położyć się przy jego i Miny nogach.
— Bądź pozdrowiony, panie, który przybywasz od tego anioła dobroci, co się zwie Justynem. Opowiedz mi wszystko, co on mówił, co czynił, kiedy nie zastał mnie w Wersalu.
— Będziesz pani wiedziała wszystko, odpowiedział Salvator, czule i po bratersku ściskając rękę, którą podawała mu Mina.
I opowiedział jej szczegół po szczególe wszystko co widział, co zasłyszał i w czem przyjmował udział, tak, jak my to czytelnikom już opowiedzieliśmy.
Kiedy Mina otwierała usta, by z kolei począć opowiadanie, Salvator zatrzymał ją ostatniem zalecaniem.
— Ńadewszystko, rzekł, droga narzeczono mojego Justyna, droga siostro mojej duszy, nie zapomnij o żadnym ze szczegółów twojego porwania; każda wiadomość jest ważną, pojmujesz to dobrze. Walczymy przeciw nieprzyjacielowi mającemu za sobą dwie rzeczy zapewniające bezkarność na świecie, bogactwo i władzę.
— O! bądź pan spokojny, odrzekła Mina, choćbym żyła sto lat, pamiętać będę wypadki tej strasznej nocy, tak jak pamiętałam je nazajutrz zrana, jak pamiętam dziś.
— Słucham.
— Przepędziłam cały wieczór z Zuzanną de Valgeneuse. Ona siedziała w fotelu w nogach mojego łóżka, ja, nieco cierpiąca, położyłam się okryta szlafroczkiem; mówiłyśmy o Justynie, czas schodził szybko. Usłyszałyśmy jedenastą. Zrobiłam uwagę Zuzannie, że jest już późno i że czas nam się rozłączyć. „Czy ci tak pilno spać? zapytała. Mnie, bo się wcale nie chce. Porozmawiajmy“. Jakoż, zdawała się wzburzoną, zgorączkowaną, przysłuchiwała się najmniejszemu szelestowi; spoglądała w okno, jak gdyby wzrok jej chciał przeniknąć przez podwójną firankę. Pytałam ją po kilka razy: Co ci jest? „Nic mi nie jest“, odpowiadała za każdym razem.
— Więc się nie omyliłem, przerwał Salvator.
— A o czem myślałeś, mój przyjacielu?
— O tem, że ona należy do spisku.
— I ja też rozważając później tę jej niespokojność, zaczęłam przypuszczać toż samo, rzekła Mina. Nareszcie o trzy kwadranse na dwunastą, podniosła się, mówiąc:
— Nie zamykaj drzwi od pokoju, moja Mino, jak nie będę mogła usnąć, co jest prawdopodobnem, powrócę do ciebie.
Ucałowała mnie i wyszła... Uczułam drganie jej ust, gdy dotykały mojego czoła.
— Pocałunek zdradziecki, usta Judaszowe! wyrzekł Salvator zcicha.
— I mnie także nie chciało się spać, ale chciałam być samą...
— By odczytać listy Justyna, prawda? rzekł Salvator.
— Tak!... Kto panu to powiedział? zapytała Mina.
— Znaleźliśmy je porozrzucane po łóżku twojem i po ziemi.
— O! moje listy, moje drogie listy? rzekła Mina, co się z niemi stało?
— Bądź spokojna, zabrał je Justyn.
— O! jakżebym chciała je mieć, jak mi tu ich brak!
— Będziesz miała.
— Dziękuję, bracie, odrzekła Mina, ściskając rękę Salvatora. I mówiła dalej: Czytałam więc te kochane listy, kiedy uderzyła północ. Uważałam, że czas rozebrać się i pójść spać. Ale w tej samej chwili, gdym sobie czyniła tę uwagę, zdało mi się słyszeć kroki w korytarzu od schodów do ogrodu; pewną byłam, że Zuzanna powraca. Ktoś minął drzwi moje; odgłos kroków ucichł. Czy to ty, Zuzanno? zapytałam. Nikt nie odpowiedział. Zdawało mi się wtedy, jakby ktoś zasuwkę odmykał od drzwi ogrodowych, a drzwi te obróciły się na zawiasach. Nikt nigdy nie wchodził nocą do ogrodu, który był ponury, ogromny i wychodził na pustą uliczkę. Szeptanie kilku głosów doszło aż do mnie, podniosłam się na łóżku i nadstawiłam ucha cała drżąca, serce mi biło żywo... W tej chwili oczy moje zwróciły się na drzwi. Miałam krok tylko, ażeby obrócić klucz w zamku i przeciągnąć zasuwkę, i już wystawiłam nogę z pod kołdry. Zdawało mi się, że zewnątrz ręka jakaś szuka klamki od moich drzwi. Rzuciłam się na nie, ale w chwili gdym miała pchnąć zasuwkę, drzwi otwarły się nagle rękę mą odrzucając, a w cieniu korytarza ujrzałam dwóch ludzi zamaskowanych. Nieco dalej za niemi, niby widmo jakieś, spostrzegłam przesuwającą się kobietę. Krzyknęłam raz tylko. Uczułam się pochwyconą wpół, ręka czyjaś przycisnęła mi usta. Usłyszałam zamknięcie drzwi za sobą z wewnątrz i zaciąganie zasuwki, potem, zamiast ręki, chustkę położono mi na ustach i mocno ściśnięto, że nie mogłam oddychać... Zmówiłam pacierz, sądziłam, że umrę.
— Biedne dziecię! wyrzekł Salvator.
— Biłam rękoma w powietrzu, ale schwyciła je dłoń silna, sprowadziła za plecy i związała chustką. Od samego początku, czy to przypadkiem, czy z umysłu, świeca zgasła. Posłyszałam, jak ściągano firanki i otwierano okno. Uczucie chłodu przejęło mnie; mrok mojego pokoju rozjaśnił się nieco; przez okno spostrzegłam czarne drzewa i pochmurne niebo. Trzeci człowiek zamaskowany czekał przy oknie w ogrodzie. Uczułam, że jeden z tych, co mnie pochwycili, podniósł mnie w rękach i przenosił z pokoju za okno.
— Oto jest! rzekł.
— Zdaje mi się, że krzyknęła? zapytał człowiek z ogrodu.
— Tak, ale nikt nie słyszał, albo też gdyby kto usłyszał i nadszedł, to tam „panna“ jest na schodach: powie, że się potknęła, uderzyła w nogę i krzyknęła z bólu.
Ten wyraz „panna“ przypomniał mi kobietę, którą zdawało mi się widzieć. Wtedy przebiegło mi przez głowę nakształt błyskawicy, że Zuzanna jest wspólniczką mego porwania, a jednym z zamaskowanych jej brat. Gdyby tak było, to już nie potrzebowałam obawiać się o życie, ale czyżbym zyskała co na uratowaniu się od śmierci? Przez ten czas przeniesiono mnie przez ogród; niosący zatrzymał się pod murem, do którego przystawiona była drabina. Czułam się znowu przeniesioną przez ten mur i zdawało mi się, że trzej ludzie dokonywali tych niebezpiecznych przenosin. Druga drabina stała po tamtej stronie muru; powóz czekał. Poznałam tę pustą uliczkę idącą wzdłuż ogrodu. Spuszczono mnie z temi samemi ostrożnościami. Jeden z ludzi wszedł do powozu przedemną, dwaj inni wepchnęli mnie. Mój towarzysz podróży posadził mnie w głębi powozu, mówiąc:
— Nie obawiaj się pani, nic ci się złego nie stanie.
Jeden z pozostałych zamknął drzwiczki, drugi zawołał na stangreta: Tam gdzie wiesz!
Powóz ruszył cwałem. W tych kilku słowach: „Nie obawiaj się pani, nic ci się złego nie stanie“, poznałam głos brata Zuzanny, hrabiego Loredana de Valgeneuse.
— Tak, rzekł Salvator, tego, który był tu przed chwilą,, tego, któremu mogłem z taką łatwością wsadzić kulę w łeb! Ale ja nie jestem mordercą... Mów dalej, Mino!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.