Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Montrouge i Saint-Acheuil.

Pozostawmy Rozene zatopioną w miłości, księcia Reichstadskiego w marzeniach, a generała Lebastarda wraz z Sarrantim w nadziejach i wróćmy do Paryża, to jest do prawdziwego ogniska wypadków stanowiących tło opowiadania naszego. Wielka tu oczekuje na nas praca i liczyć musimy na cierpliwą ciekawość czytelników, chcąc skończyć dzieło.
Chodzi o zatrzymanie się na czas pewien, abyśmy przejrzeć mogli wzrokiem badawczym ów rok 1827., którego wrota roztwieramy i który ze wszystkich swoich wiekowych współbraci na największą uwagę zasługuje.
W pierwszym rozdziale tej książeczki; „autor podnosi zasłonę kryjącą dramatyczność przedstawianej sceny i stara się dać poznać czytelnikom stan ówczesny Paryża, zarówno fizyczny, jak moralny.
Czas powiedzieć teraz, w stanowczej godzinie, gdy cztery wielkie stronnictwa: rzeczypospolitej, monarchistów, bonapartystów i orleanistów, rozpocząć mają zapasy, czas powiedzieć zatem, czem była wówczas Francja polityczna, filozoficzna i artystyczna.
Przegląd taki postaramy się streścić jak najmożliwiej krótko, nie można jednak żądać od nas wielkiego pospiechu, gdyż przybyliśmy do trudnego przejścia, po za którem leży rok 1830.
Jak na drodze wiodącej od Daulii do Teb, tak i tu spotkamy Sfinksa, a wtedy poprosimy nowoczesnego Edypa, ażeby zmusił straszliwego lwa-ptaka, do wykrycia nam zagadki wzburzenia.
Czytelniku, albo lepiej przyjacielu, racz zmierzyć jako nasz towarzysz, cierpliwie własnemi stopami, ową pobożną drogę pielgrzymów, odbywaną dla zajrzenia w przeszłość, bo tam jedynie odnaleźć można tajemnice przyszłości.
Teraźniejszość nosić zwykła czarną maskę, a przeszłość, wywołana nakazującym głosem historji, zmartwychpowstając jak ongi Łazarz, sama tylko zdolną jest odpowiedzieć z nieudaną szczerością.
Zwróćmy się więc na chwilkę do owej przeszłości, która jest matką naszą, a będzie babką naszych dzieci i prababką dalekich pokoleń. Przytem, zanadto zaniedbujemy jak sądzę, tę starą genezę wieku obecnego.
Jedną z okrutnych chorób tegoczesnych, gdzie żyjemy tak szybko w pośród wstrząśnień rozmaitych, gdzie tak szybko unoszą nas wypadki i przewroty, jest owo zaniedbanie, będące źródłem niewdzięczności. Pewnik ów szczególnie zastosowaćby się dał w razie zapomnienia wielkiego 1827 roku.
Bo też, w istocie, jak wiosna w kwietniu poczęta rozwija się i ukwieconą główką w maju kruszy lodową powłokę matki ziemi, tak też ludzkość rozbudzona do życia w tym roku, stanęła zbrojna, jak Minerwa i zabłysła całą potęgą na gruncie wulkanicznym 1830 roku.
Otóż, w roku 1827 następuje odrodzenie Francji polityczne, filozoficzne i artystyczne; jak mówiliśmy, jestto walka śmiertelna światła z ciemnością, przyszłości z przeszłością. Teraźniejszość bywa najczęściej niczem innem, tylko polem bitwy.
Arena to Paryż, świetlane ognisko, z którego promienie rozchodzą się po ziemi, okrywając blaskiem jednych, paląc drugich!
W stosunku do rewolucji z roku 1880 jesteśmy obecnie tem prawie, czem był Dyrektorjat do przewrotu z 1789 roku.
Ale w przyszłych pokoleniach spoczywa nadzieja nasza; mniej stronne od tegoczesnych, oddadzą one sprawiedliwość znakomitym mężom rozmaitych stanów, którzy taką światłością napełnili pierwszą połowę obecnego wieku.
Wiem, że cienie wielkich ludzi z przeszłości, stają zawsze między nami a wielkiemi geniuszami teraźniejszości i przeszkadzają widzieć tegoczesnych we właściwem świetle; lecz ćwierć już wieku ubiegło od roku 1827, możemy więc spojrzeć po za siebie i rozpoznać dokładnie jak z wierzchołka góry, tych, których oglądaliśmy zaledwie pobieżnie, w czasie odbywanej wraz z nimi podróży.
Rok 1827 obfity jest w przeróżne nieprawości, wiem o tem.
Przystąpmy więc śmiało i odkryjmy zuchwałą ręką straszne rany społeczeństwa.
Rząd Karola X-go, pod naciskiem jezuitów w Montrouge i Saint-Acheul, zapuszcza się w kręte ścieżki, z jakich wyjść nie będzie w stanie, ponieważ głuchym jest na wszelkie ostrzeżenia.
Pewnego dnia zaciska obrożę na to co najświętsze, nazajutrz, cnoty publiczne wywołuje z kraju, dalej nie uznaje zasług mu oddanych, zagrabia dobro i stawia zło na jego miejsce.
Duch niespokojny, zaborczy i mściwy, despotyczny i zazdrosny jezuityzm, jak widmo ponure stoi przed baldachimem tronu, wsparty na poręczy królewskiej krzesła. Nikt go dojrzeć nie może, lecz wszyscy go odgadują!
Z owego to ukrycia szepcze do ucha monarchy zwykle swoje bluźnierstwa przeciw sławie, z cicha wygłasza żądzę bogactw, nienawiść dla wiedzy wszelkiej, opór myślom wzniosłym i działalności szlachetnej, a przeraża się i obawia każdej duszy wzniosłej, każdego rozwiniętego umysłu. I ma też słuszność, bo wszystko, co sługą, niewolnikiem jego zostać nie chce, jest mu nieprzyjacielem!
Tak więc, okoliczności były ważne i walka obiecywała zaciętość gwałtowną. Głos publiczny i władze potężny stawiały opór wdzieraniu się machiawelskiej teokracji; ale król, ale ministrowie, wraz z wszystkimi wykonawcami rozporządzeń rządu, otrzymywali hasło z Montrouge i Saint-Acheul, i postępowali za niem ślepo.
W czasie, kiedy to zdawało się niepodobieństwem, odczuwano w powietrzu zbliżanie się czegoś w rodzaju wojny religijnej. Lecz gdzie nastąpić miał wybuch? Niewiedziano; prawdopodobnie jednak spodziewano się, że Portugalia będzie widownią walki, i dla podtrzymania tej walki, właśnie wysłano pieniądze na półwysep ze wszystkich klasztorów i stowarzyszeń Lojoli istniejących w Hiszpanii, Włoszech i Francji.
Jubileusz z 1826 roku tylko co uwieńczony w Hiszpanii świetnem „auto-da-fe“. Spalono heretyka Ripola, jak gdyby to było w piętnastem błogosławionem stuleciu... Wypadek ten równał się rzuceniu rękawicy pojęciom liberalnym, trąbie wyzywającej do boju mieszkańców pałacu Windsorskiego. A cóż poświęciła Hiszpania? czyż Francja, Austrja i Włochy nie były jej sprzymierzonemu? Naczelnikami ligi świętej czyż nie byli: Ferdynand VII, Karol X, i Franciszek II.
Zamglonym wzrokiem spoglądamy w tamte czasy, i dziwimy się, gdy który z nas, przebiegając zamarłe ruiny przeszłości, zbudzi w nich pozór życia, wywołując pamiątki zaprzepaszczone i zmuszając wypadki minione do stawienia się w szeregach na przegląd. Była to nowa, jak mówiliśmy, Liga.
W Galiicji i Katalonii księża obrachowywali dokładnie kawalerów, żonatych, wdowców, słowem wszystkich zdolnych dźwignąć muszkiet; mnichom rozmaitej reguły uczyć się kazano sztuki wojennej i maszerowania; wznowiono uroczyste pochody z roku 1580; gromadzono szable, lance, broń palną, zapasy prochu, ołowiu i żywności; czyniono poszukiwania w klasztorach.
Drukarnia w Montrouge dostarczała paszkwilów stowarzyszeniom duchownym i szkołom klerykalnym, w których tkwiła przeważnie myśl pchnięcia Rzymu przeciw odszczepionej Anglii: mówiono, że religia ostać się nie może, dopóki Wielka Brytania zburzoną nie zostanie do szczętu! Dziwna rzecz!
Napoleon przemyśliwał o wyswobodzeniu świata, Burbenowie zaś o ugięciu go w niewolę sromotną.
Potęgę angielską chciano zmódz w Indjach: w Hanowerze, przy pomocy Prus, w Niderlandach i związku Niemieckim silą Francji; w Irlandji przy współudziale ludności katolickiej, w Szkocji przez obudzenie idei narodowej, w Anglii zaś samej przez wywołanie oporu i buntu.
Wojna przeto ogólna z Brytanią była okrzykiem zwołującym do gromadzenia się wszystkich sprzysiężonych, którzy od lat dziesięciu postępowali w ciemności, jakiej słabość następujących po sobie ministrów rozproszyć nie była zdolną, a którą wspólnictwo istniejącego ministerstwa popierało całą siłą.
Wojna owa rozpocząć się miała z powodu lewego brzegu Renu, który zamierzano oddać Francji; co z pewnością zamieniłoby wojnę religijną w międzynarodową.
Władza, o której mówimy, w początku tajemnicza, wytworzyła się po za obrębem karty konstytucyjnej, i coraz zwiększała potęgę swą, a pewna przychylności króla, drwiła z sądu i opinii kraju.
Krzyczano: Jezuici nie mają ojczyzny! pogardzają prawami, rządzą się ustawą zakonu; wyłączeni na pozór z pod opieki praw stali się w rzeczywistości bezwzględnymi panami Francji. Przełożono im odwołanie edyktu, który ich wydalał z k raju; odmówili tej łaski, utrzymując, że jej przyjęcie zaczynałoby poddanie się konstytucji a tym sposobem i ustawom, jakie uważali za bezbożne. Jak o przyjaciele królewscy, wyrocznie ministrów, nauczyciele dzieci, spowiednicy kobiet, posiadacze tajemnic rodzinnych, rozporządzać oni mogli samowolnie majątkiem publicznym i dobrą sławą osobistości. Poczytując się za wyłącznych panów i zawiadowców państwa, nie dbali o parostwa i urzędy, starając się owszem oddać je na pogardę ogółu.
Izba deputowanych wydawała im się władzą nieprawą, czemś w rodzaju zgromadzenia odszczepieńców; oni samych siebie uważali jedynie za prawych przedstawicieli, narodu, wyrzekli raz nawet do pana de illele: podtrzymuj nas, a i my podtrzymamy ciebie.
Godny poplecznik rojalistów nie odmówił, i Jezuici także dotrzymali obietnicy.
Ministerjum ówczesne niczem innem nie było dla zgromadzenia czcigodnych ojców, jak tylko narzędziem niszczącem wszystko cokolwiek im stało na drodze, pewnym rodzajem oprawcy posłusznego rozkazom; pełnomocnikiem, któremu zdali chwilowo władzę, dla złamania w danym razie nieprzyjaznych dążeń narodu; urzędnikiem odpowiedzialnym, gotowym spełniać wszystkie surowe ich polecenia; kozłem ofiarnym przeznaczonym do odsunięcia od zgromadzenia jezuickiego w danej chwili wszystkich nienawiści, jakie by na siebie ściągnęło.
Miało ono wreszcie w panu de Villele człowieka, jaki mu właśnie był potrzebnym, a którego wytworzyło własnem i siłami, wiedząc, że będzie posłusznym ślepo, jako wegetujący na urzędzie wpływem zakonu, który nie znalazłszy oparcia u wysokich znakomitości towarzyskich, szukać go musiał gdzie się dało, i napotkał rzeczywiście w stronnictwie, którego nie cierpiał, chociaż i ono mało go ceniło.
Widzimy ztąd, iż związki najtrwalsze tworzą się nie zapomocą wspólności zasad, lecz interesu.
O ciągłem zwiększaniu się potęgi owej tajemniczej ligi z Saint-Acheul, sądzić można z jawności pewnych obrzędów religijnych, jakie miały miejsce w samym Paryżu, z powodu jubileuszu 1826 roku, otwarcie którego pan de Quelen ogłosił w liście pół religijnym, pól politycznym.
Pismo to zaznaczało z całą zgrozą „zaraźliwą niemoralność i trujące wyziewy“ prasy, wnikające w krew społeczeństwa; opłakane wyniki, mówił list, nieokiełznanej swawoli, która przeraża i którą potępiają o najgorętsi choćby stronnicy owej wolności rozsądnej, jakiej sprawiedliwych granic oznaczyć dziś sobie nie potrafią najbardziej umiarkowani ludzie.
W uroczystości tej, prócz zwykłego obchodu ołtarzy, dokonanego przez masy fanatycznych nabożnisiów bosych, mieściły się cztery wielkie procesje, w których uczestniczył Karol X., rodzina jego, deputacje wszelkich ciał wojskowych i cywilnych; obok wysokich znakomitości dworskich, tłoczyły się cale zastępy pokutników.
Pewien marszałek Francji zamienił buławę swoję na świecę woskową; znany adwokat uczepił się sznura baldachimu, wiedząc, że to jedyny dzwonek, którego głos otwiera szeroko wrota do łask królewskich.
Stronnictwo więc klerykalne zawładnęło przeszłością, zarówno jak teraźniejszością, stawiając jednocześnie drogowskazy swoje na drodze przyszłości, jaką zdobyć zamierzało.
Pan de Montlosier, w sławnym „Poradniku pamiątkowym “ mówi, że: opanowało ono nawet kantory służących prywatnych. Wieśniacy, urzędnicy dworscy, gwardja królewska, słowem nikt uniknąć nie mógł tej zarazy, a wiem, dodaje, że jednemu z marszałków koronnych nie prędzej udało się pomieścić syna na urzędzie podprefekta, aż po uzyskaniu przychylnego świadectwa ze strony miejscowego proboszcza!
Po odbyciu jubileuszu wszystko na dworze Karola X. nabrało powierzchowności nie tylko bardziej religijnej, ale i smutniejszej o wiele, rzec można: groźnej.
Zdawaćby się mogło, iż jeden skok wstecz przeniósł społeczeństwo nagle w czasy Ludwika XIV, w przeddzień odwołania edyktu Nantejskiego.
Widowiska, bale, zaniedbano w Tuilleries, zajęto się natomiast posiedzeniami duchownemi i ćwiczeniem pobożnem; stary król oddawał się wyłącznie polowaniu i modlitwom.
Spróbuj czytelniku, wziąć do ręki którybądź z ówczesnych dzienników, a czy to na początku, czy w środku, czy w końcu roku, znajdziesz niezawodnie ów frazes niezmienny, codzienny: stereotypowy frazes, który drukarze złożyć kazali raz na zawsze, dla uniknienia kosztu ciągłych powtarzań: „Dzisiejszego poranku, o siódmej, król wysłuchał mszy w kaplicy, o ósmej wyjechał na łowy“.
Czasami jednak zmieniać musiano formułkę, z obawy znudzenia czytelników jednostajnością wyrażenia, i pisano: „Dziś o 8 rano król wyjechał na polowanie; o siódmej zaś słuchał mszy w pałacu“.
Rzekłbyś, iż ludy powinny były być zachwycone, uniesione radością, czytając codziennie tak zajmującą wiadomość, i trudno pojąć, jak mogły zbuntować się przeciw królowi tak gorąco nabożnemu wobec Jezuitów, a obok tego myśliwemu tak doskonałemu.
Lecz i książę d’Angouleme, który od śmierci Ludwika XVIII-go nie miał już woli innej, jak ojca swego, układał się na jego modlę, oddając się tylko ćwiczeniom religijnym i myśliwskim.
Księżna małżonka stawała się z dnia na dzień smutniejszą i surowszą; młodość spędzona w utrapieniach, czyniła ją w starości ponurą. Nigdy najbliżsi nie widzieli uśmiechu na jej ustach, na czole nosiła jak gdyby odbicie wypadków przeszłości, wraz z przeczuciem burz oczekiwanych; zdawało się, iż widzi bliskie niebezpieczeństwo, czuje wiszący nad głową miecz wygnania.
Księżna de Berry, młoda, serdeczna, prostomyślna, starała się, jak mówiliśmy w początku, przerwać nudną jednostajność owego klasztornego życia, próbując wydawać bale, to w Elyseum, to w zamku Rosny, utrzymując popularność swoją przez rozdawanie jałmużny, zawsze umieszczonej właściwie; zwiedzając fabryki, czyniąc zakupy w pewnych składach i ukazując się w teatrach od czasu do czasu; wszystko jednak napróżno.
Gorączkowa jej działalność pośród lodowej obumarłości, jaka ją otaczała, niezdolną była ożywić dworu zapadłego w letarg religijny, w letarg najniebezpieczniejszy ze wszystkich!
Z postępem czasu, stary król powierzał się coraz bardziej prądowi potoku namiętności, unoszącemu go ku przepaści. „Quos vult perdere Jupiter, dementat!“ (pozbawia rozumu Jowisz tych, których chce zgubić).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.