Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Kamil.

Na widok Kamila, którego nie znał, brat Dominik pożegnał się, pomimo nalegań Kolombana, ażeby pozostał. Kamil prowadził go oczyma dopóki się drzwi za nim nie zamknęły.
— O! o! rzekł z komiczną powagą, rzymianin wziąłby to za wróżbę.
— Jakto.
— Czyż nie pamiętasz starożytnego przysłowia: „Kiedy potrącisz o kamień wychodząc z domu, albo na lewo zobaczysz kruka, to wracaj“.
Nagła i niemal bolesna chmura smutku przeszła po twarzy Kolombana, tak otwartej, tak szczerej, wesołej.
— Zawsze więc jesteś ten sam, mój biedny Kamilu, rzekł, pierwsze twe słowo jest rozczarowaniem dla przyjaciela, który od trzech lat na ciebie oczekuje...
— A to dlaczego?
— Bo ten kruk, jak go nazywasz...
— Masz słuszność, powinienbym go nazwać sroką, bo jest pół czarny, pół biały.
Drugi ten pocisk, zdało się, uderzył Kolombana w serce.
— Bo ten kruk, albo ta sroka, jak powiadasz, jest jednym z najlepszych ludzi, jednym z najwyższych umysłów, najzacniejszych serc, jakie znam. Poznawszy go, żałować będziesz, żeś go na chwilę pomieszał z tymi księżmi, którzy walczą przeciw Bogu, zamiast walczyć za Niego i przykrą ci będzie nazwa, jaką go powitałeś.
— O! o! zawsze poważny i surowy jak misjonarz, mój kochany Kolomban! rzekł śmiejąc się Kamil. Niechże i tak będzie! zbłądziłem; wiesz, że to mój zwyczaj, przebacz, że obraziłem twego przyjaciela; bo ten piękny mnich jest twoim przyjacielem? dodał Amerykanin tonem mniej rezolutnym.
— Szczerym przyjacielem, tak, tak.. Kamilu, odpowiedział Breton poważnie.
— Żałuję mojej nieuwagi, ale rozumiesz, że zostawiwszy cię w szkole niebardzo pobożnym, mogłem nieco zdziwić się zastawszy na konferencji z mnichem.
— Zdziwienie twoje ustanie, gdy poznasz brata Dominika. Ale, rzekł Kolomban zmieniając ton i twarz i nadając głosowi swemu całą pieszczotliwą słodycz, a fizjognomji wejrzenie przyjazne, nie chodzi tu o brata Dominika, ale o brata Kamila, jeden jest moim bratem wedle Boga, drugi moim bratem wedle ludzi. Jesteś więc! to ty! Uściskaj mnie jeszcze raz! Nie mogę ci wypowiedzieć radości, jaką przejął mnie twój list i jaką mnie przejmuje, a nadewszystko przejmować będzie twoja obecność, bo żyć będziemy wspólnie, nieprawdaż, tak jak w szkole?
— Więcej niż w szkole! rzekł Kamil prawie tak wesoło, jak jego przyjaciel. W szkole nasze życie wspólne doznawało przeszkód ze wszystkich stron; tu, przeciwnie, nie potrzebujemy się obawiać ani dokuczliwych kolegów, ani ponurych nadzorców, będziemy mogli biegać, po całych dniach bawić się muzyką, chodzić do teatru i całą noc rozmawiać. Rozpoczniemy to życie na nowo, Kolombanie, bądź spokojny mędrcze, ja głupiec nie przez jednę noc jeszcze opowiadać ci będę moje przygody. Bo tam żyłem, jak istny Robinson, a teraz myślę rozpocząć życie paryzkie, jak gdybym go nigdy nie porzucał.
— Lata cię nie zmieniły, rzekł czule, ale zarazem z pewną troską poważny Breton.
— Nie! a nadewszystko pozostawiły mi mój dobry apetyt. Powiedz gdzie jadasz, jak ci się jeść chce.
— Jedlibyśmy w pokoju jadalnym, gdybym był o przyjeździe twym uprzedzony.
— Więc nie odebrałeś mojego listu?
— Owszem, ale przed godziną dopiero.
— O, to prawda, rzekł Kamil, rzeczywiście, odszedł tymże statkiem co i ja, przybył do Hawru razem ze mną i wyprzedził mnie tylko o tyle, co poczta wyprzedza dyliżans. Tembardziej pytam się: „Gdzie ty tu jadasz?“
— Mój kochany, rzekł Kolomban, nie gniewam się, że porównałeś siebie z Robinsonem Kruzoe, dowodzi to, że nawykłeś do prywacji.
— Dreszczem przejmujesz mnie, Kolombanie! Nie żartuj w ten sposób, ja nie jestem bynajmniej bohaterem z romansu: ja jadam. Pytam ci się po raz trzeci, gdzie wy tu się stołujecie?
— Tutaj, mój przyjacielu, układają się z odźwierną, albo z jaką sąsiadką, która żywi jak może.
— Dobrze, ale w razach nadzwyczajnych?
— Jest Flicoteaux.
— O! ten poczciwy Flicoteaux, na placu Sorbonny! Więc on istnieje dotąd, jeszcze nie wyjadł wszystkich swoich bifsztyków?
I Kamil zaczął krzyczeć.
— Flicoteaux! bifsztyk, z kupą kartofli.
Potem porwał za kapelusz.
— Gdzie idziesz? zapytał Kolomban.
— Nie idę, ale biegnę! Biegnę do Flicoteaux. Czy biegniesz ze mną?
— Nie.
— Dlaczego nie?
— Muszę pójść kupić ci łóżko do spania, stolik do pracy, sofę do palenia.
— Ale! à propos palenia, mam tu wyborne cygara hawańskie! To jest, mam, jeżeli komora zechce mi je oddać. Otóż to ci panowie muszą sobie palić wyśmienite „puros!“
— Ubolewam nad twojem nieszczęściem, lecz jako chrześcijanin, nie jak egoista; ja nie palę.
— Jesteś pełen ułomności, mój drogi przyjacielu i nie wiem, gdzie znajdziesz kobietę, któraby cię pokochała.
Kolomban zarumienił się.
— Znalazłeś ją? rzekł Kamil, to dobrze! Potem, podając mu rękę. Kochany przyjacielu, życzę ci szczerze powodzenia! Więc to nie tak jest jak z żywnością? Tego można dostać w tej okolicy? Kolombanie, jak tylko się posilę, możesz być pewnym, że i ja zaraz pójdę na zwiady. Ale! żałuję, żem ci nie przywiózł murzynki. O! nie krzyw się, są przepyszne!... Lecz celnicy byliby mi ją zabrali, fabryka zagraniczna, mogliby skonfiskować!... Czy idziesz?
— Ależ nie, powiadam ci.
— A, prawda; powiedziałeś, nie. Dlaczego powiedziałeś nie?
— Pusta głowo!
— Pusta? Nie jesteś jednego zdania z moim ojcem; ojciec mój utrzymuje, że ja mam w niej zajączki. Dlaczego powiedziałeś, nie?
— Bo muszę zaopatrzyć w sprzęt twoje mieszkanie.
— To prawda. Idź zaopatrzyć moje mieszkanie, a ja zaopatrzę przez ten czas mój żołądek. Zejdziemy się za godzinę?
— Dobrze.
— Czy chcesz pieniędzy?
— Dziękuję ci, mam.
— Zgoda, jak nie będziesz już miał, to weźmiesz.
— Zkąd? zapytał Kolomban z uśmiechem.
— Z mojej sakiewki, jeżeli tam jeszcze są, mój kochany. Jestem bogaczem; drwię z Rotszylda i Lafitta. Mam sześć tysięcy franków rocznie, pięćset franków miesięcznie, szesnaście franków trzynaście soldów i półtora centima na dzień. Czy chcesz kupić Touilleries, Saint-Cloud, czy Rambouillet? Mam tu, w tej sakiewce, fundusz za trzy miesiące z góry.
I Kamil wydobył z kieszeni sakiewkę, przez oczka której widać było połyskujące złoto.
— Pomówimy o tem później, rzekł Kolomban.
— Bądź tu więc za godzinę!
— Zgoda, za godzinę.
— A więc...
— „Idź umierać za króla, a ja za ojczyznę”, rzekł Kamil.
I zsunął się ze schodów, nie w zamiarze, by umierać za ojczyznę, jak to poetycznie wyraża wiersz Kazimierza Delavigne, lecz, by zjeść śniadanie u Flicoteaux.
Kolomban zszedł krokiem spokojnym, zgodniejszym z jego charakterem.
Widzicie tedy kochani czytelnicy, że szydercza lekkość charakteru, z jaką Kamil dotykał najpoważniejszych przedmiotów, objawiła się zaraz przy wejściu do Kolombana, pierwszem słowem, jakie wymówił z powodu brata Dominika.
Oskarżają francuzów, że są lekkomyślni, wyszydzający, niedbali. Tu, francuz właśnie miał całą powagę bretońską, a amerykanin całą lekkomyślność francuską.
Gdyby nie wiek, postać, dystynkcja, ubiór wykwintny, możnaby było wziąć Kamila za ulicznika paryzkiego, miał on spryt, żywość, śmiech swobodny i wymowę. Napróżno byłoby wepchnąć go w kąt pokoju, uwięzić w framudze okiennej, zacisnąć między dwojgiem drzwi i tam starać się mu coś wytłómaczyć, jakąś poważną myśl wbić do mózgu; pierwsza mucha pociągnęła go za sobą i wtedy niewięcej przytomnym był rozmowie, jak przechodzący ulicą. Tę wreszcie przedstawiał korzyść, że nie trzeba z nim było długich korowodów, by poznać jego charakter; w pięć minut można go było zgłębić. Twarz, słowo, chód, cała osoba wydawała kim jest. Był to wreszcie wytworny kawaler, tak jak go Kolomban zalecił Karmelicie. Miał nasamprzód śliczną głowę, na korpusie szczupłym i smagłym; nie będąc ani chudym, ani wysokim, miał budowę pozornie delikatną, gdyż był wysmukły i wdzięczny. Oczy jego były długie, żywe, czarne, istne oczy kreola, aksamitne, z rzęsami długiem! na sześć linji. Nos prosty, proporcjonalny, idący od czoła, jak nos greckiego posągu. Usta małe, piękne, świeże, z wargami nieco idącemi w górę, z których co chwila gotów jest wybiedźz całus. Wszystko, nareszcie w jego powierzchowności, w postawie, w obejściu, w ubraniu nawet, chociaż śliczny ten ptaszek zwrotnikowy, ten wspaniały podrównikowy motyl, nosił może zbyt jasne krawaty, zbyt pstre kamizelki, wszystko, aż do ubrania, miało cechę takiej dystynkcji, że najstarsze margrabiny wzięłyby go za starej daty szlachcica. Piękność jego kapryśna, zalotna, barwista, tworzyła szczególne przeciwieństwo z poważną, surową, powiedziałbym prawie granitową pięknością Kolombana.
Jeden miał silę i piękność starożytnego Heraklesa, drugi miał miękkość, wdzięk młodzieńczy, Kastora lub Antynousa.
Ktoby widział ich jednym złączonych uściskiem, nie mógłby pojąć jakiemi tajemnemi sympatjami ten silny mężczyzna i ten wątły młodzieniaszek pociągnięci, padli sobie w ramiona. Nie byli to dwaj bracia, bo natura wzdryga się na niepodobieństwa, byli to więc dwaj przyjaciele.
Ale jakiemiż nieznanemi węzłami serca ich łączyły się wzajem? Powiedzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, że protekcja, jaką zwolna Kolomban otoczył młodzieńca, nieznacznie zamieniła się w przyjaźń.
Zamiast uczucia swe rozpraszać to na jednych, to na drugich, Kolomban skupił w sercu wszystkie bogactwa zebrane w kolegium, by je zlać na Kamila Rozana. Przyjął go więc, widzieliśmy, jak się przyjmuje ukochanego brata, a co dowodzi potęgi jego przyjaźń!, to, że przez cały dzień zapomniał o nowem uczuciu, które mu odkrył brat Dominik.
Z małej bawialni, w której przyjmował niewielu odwiedzających kolegów szkolnych, uczynił sypialny pokój Kamila. Ponieważ Kolomban spał w alkowie sąsiedniego pokoju, byli więc oddzieleni tylko forsztowaniem, tak cienkiem, że można było dobrze słyszeć, co mówiono.
Znalazł on na ulicy Clery wszystko, co mu było potrzeba: łóżko, biórko, sofę, sześć krzeseł i wszystko mahoniowe. Kosztowało go to pięćset franków. Ponieważ miał w posiadaniu połowę tylko tej kwoty, resztę więc dopożyczył.
Kolomban wrócił zmartwiony tem, że się spóźnił dwie godziny. Od dwóch godzin Kamil musiał na niego czekać. Na szczęście Kamil nie wrócił.
— O! tem lepiej! powiedział sobie Kolomban. Kochany Kamil zastanie pokój gotowy!
Kolomban czekał na Kamila cały dzień. Kamil wrócił o jedenastej w nocy. Kolomban, cały promieniejący, wprowadził go do pokoju, uśmiechając się z góry na to, co powie jego kochany przyjaciel.
— Uf, rzekł kreol wybuchając śmiechem, sprzęty mahoniowe! Mój kochany, u nas takie sprzęty mają tylko murzyni!
Kolomban po raz trzeci uczuł się dotkniętym w serce.
— Ale nic nie szkodzi, kochany Kolombanie, mówił dalej Kamil, zrobiłeś jak mogłeś najlepiej. Uściskaj mnie i przyjmij moje najszczersze podziękowanie.
I ucałował Kolombana, nie domyślając się, ile złego uczynił mu swoją apostrofą, ani ile dobrego swym pocałunkiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.