Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Sen nocy letniej.

Była to noc tak orzeźwiająca, jak upał dnia piekący.
Ptaki, które prawdopodobnie znużone upałem dziennym, nie wychylały się ze swych zielonych pałaców, teraz zaczynały odzywać się głosami swych heroldów: słowika, czeczotki, gila; piosnką sławiły piękną noc letnią, chłodnym orzeźwioną wietrzykiem.
Kwiaty doliny, poruszone świeżym wietrzykiem zachodnim, kołysząc się na łodygach, zdawały się tańczyć na cześć Bogu, który stworzył księżyc i gwiazdy, te łagodne i blade słońca ciemności.
Siedząc, a raczej leżąc wśród zboża, młodzieniec jakiś z głową w tył zarzuconą i opartą na skrzyżowanych rękach, z oczyma wzniesionemi w niebo, zdawał się rozkoszować niewymowną pogodą nocy letniej. Na czole tego młodzieńca wyryte były płomiennemi głoskami, czyste zachwyty niedawnej szczęśliwości; czytać można było na jego obliczu widoczne jeszcze ślady wczorajszych radości, które już zacierały się, ustępując miejsca tryumfalnie wkraczającym radościom dzisiejszym.
Młodzieńcem tym był nasz bakałarz.
Albo raczej poprawmy się i nie dawajmy mu już tej nazwy, która prowadzi za sobą cały szereg zranionych złudzeń. Nie był to już bakałarz; nie był to już wiolonczelista budzący duszę swego poważnego instrumentu i zmuszający go do wyjęczenia boleści, nie był to już ten młody, postarzały przed czasem, którego widzieliśmy stroskanym wśród smutnej rodziny; był to ptak polny, któremu szczęście w przelocie otworzyło drzwiczki od klatki i który w wonnem powietrzu wieczora, zażywał owoców wolności. Był to, jednem słowem ten, którego, jeszcze w przedostatnim rozdziale nazywaliśmy „nieszczęśliwym Justynem“.
Pokłońcie mu się kochani czytelnicy i lube czytelniczki, bo uczynił szybkie postępy na wielkim gościńcu szczęścia. Jak opóźniony wędrowiec, odzyskał on stracony czas i pozostawił za sobą długie lata osamotnienia. Droga jest tak krótką od niewoli do szczęścia, że w pięć miesięcy mógł zapomnieć trosk całego życia.
Czy nagie zrobił majątek? czy jaki nieznajomy krewny przybył z dalekich wysp umyślnie, by go nazwać swym synowcem i mianować spadkobiercą? czy raczej trud, ten prawdziwy wujaszek z Ameryki, dający zawsze więcej, niż sobie obiecywać można, stworzył mu tę błogość?
Czyż on w tym dniu, a był to czwartek, dzień tańca w gospodzie, nie powinien był, z włosami opuszczonemi jak gałęzie wierzby, ze śpiewnym instrumentem w ramionach, stać w orkiestrze gospodniej, gdzie z taką pokorą, jak widzieliśmy, upraszał o miejsce kontrabasisty?
Cóż on tedy tam robił, leżąc w zbożu jak pasterz Wirgilego, Tityrus lub Dametas, gdy obowiązek wzywał go gdzieindziej?
Nie, obowiązek już go nie wzywał do orkiestry: dwaj jego uczniowie przebyli tryumfalnym skokiem przepaść klasy trzeciej; miał lekcyj dosyć; oszczędności tyle, że mógłby dom kupić i coś już trzy czy cztery miesiące jak zaprzestał uczestniczyć w tej niezgodnej symfonii, do której zapędziła go nędza.
Był tam gdzie powinien być, nigdzie nie byłoby mu lepiej: miejsce które zajmował na tem polu, było tem samem, które przed pięciu laty zajmowała dziewczynka, co w tak magiczny sposób przemieniła ubogie mieszkanie na przedmieściu św. Jakóba, i odmłodziła naszego bohatera; była to rocznica nocy spotkania się jej z Justynem, to też dziękował Bogu w tej chwili, za nieoceniony skarb jaki mu zesłał.
Było to w miesiącu czerwcu roku 1826, dziewczynka została wysoką i smagłą dziewicą.
Rozpoczęła piętnasty rok życia. Była to piękna blondyna; rzekłbyś, że złożoną jest ze wszystkich kwiatów tych łąk i pól, śród których przepędzała noc przed pięciu laty; był to wieniec kwiecia, różany i świeży.
Ze swej strony Justyn stał się prawie pięknym, mówiliśmy już, że mu do tego niewiele brakowało: przejść tą samą drogą co szczęście.
A można było wypięknieć, choćby tylko przy zetknięciu z tą czarującą istotą.
Kiedy szli na przechadzkę w niedzielę w dolinę Montrouge, była to para godna widzenia: oboje jasnowłosy; ona rumiana, on biały; ona, jak lian owinęła ramię swe koło ramienia młodzieńca, jak gdyby sobie zeń podporę uczynić chciała, tak, iż była to harmonia rozkoszna, duet czarujący. Patrzyli na nich przechodzący, dobrzy ludzie rozumie się, z tą naiwną przyjemnością, jakiej doświadczamy na widok ludzi sławnych lub szczęśliwych; ci co ich brali za brata i siostrę, podziwiali; ci co brali ich za narzeczonych, zazdrościli.
Oboje mieli powierzchowność tak wdzięczną, tak radosną, tak młodą! Justyn od czasu, jak został szczęśliwym, wyglądał zaledwie na lat dwadzieścia pięć; młodość, z której tak mało korzystał, której tak źle używał, wróciła mu się taką, jaką ją pozostawił, to jest prawie dziecięcą.
Wszyscy chłopcy biegli do Miny, wszystkie dziewczęta do Justyna, wszyscy ubodzy wyciągali bez różnicy ręce do nich obojga.
Opowiedzieliśmy szczegół po szczególe, jak Mina z dziecka została dziewicą; jak Justyn z nieszczęśliwego stał się szczęśliwym; idźcież za niemi w ich nowem życiu.
Mina odbyła całą edukację dziecka: muzyki, rysunku, historji, literatury starożytnej i nowożytnej, wszystkiego ją nauczono i ona wszystko dobrze przyjęła.
Jest to dziewica pełna dystynkcji, której uczucie moralne wzrosło na tym bujnym gruncie zowiącym się rodziną; gusta jej są proste jak jej sukienki; sukienka świąteczna jest symbolem jej duszy: niepokalanie biała, dotąd niedostępna pragnieniom wszelkim, jak kielich kwiatu czeka z otworzeniem się na słońce dziewicze, które zwie się miłością. Jest to dusza czysta w dziewiczem ciele.
W sercu Justyna, jako w bujnej ziemi nigdy nie zasiewanej, tylko co ukazała się młoda i silna miłość, a już konary swe wyciągała ku niebu.
Jakim sposobem Justyn spostrzegł, że jest zakochany? Oto przez cierpienie, tem dotkliwsze, że odwykł od cierpienia.
Było to w sam dzień Bożego Ciała. W owej epoce, gdy ludzie pozwalali jeszcze Bogu mieć swoje święto, ulice Paryża, a szczególniej leżące na wielkich przedmieściach, zasłane były kwiatami i wyglądały jak kobierce rozciągnięte pod nogami kapłana, obnoszącego Przenajświętszy Sakrament. Prócz tego, mury obite były suknem lub dywanami, powietrze pełne wonności, listki różane latały w powietrzu rzucane pełnemi rękoma, dzwony rozmaitych parafji dźwięczały w całym rozpędzie.
Było to coś uroczystego, widzieć pod promienistem niebem młode dziewice w białych zasłonach, idące za procesją.
Mina należała do orszaku; Justyn oparty o sztachety przy Val-de-Grace, czekał na jej przejście.
Orszak nadszedł.
Justyn natychmiast poznał dziewicę, która jako najwyższa i stanowiąca najpiękniejszy kwiatek w girlandzie, głową przewyższała towarzyszki. Nie miał innego zamiaru, innego życzenia, tylko widzieć ją przechodzącą; jednakże, jak gdyby go coś fatalnie ciągnęło w tę stronę, podniósł oczy i spostrzegł w oknie młodzieńca, którego płomienne oczy szukały czegoś.
Na którą tak patrzył?
Zdawało się Justynowi, że po to tylko stanął w tem oknie, aby widzieć Minę i że w nią się tylko wpatrywał.
Rumieniec... mylimy się, płomień wybił się na twarzy Justyna i od tej chwili biedny bakałarz jasno czytał w swem sercu. Wąż ukąsił go w serce, a raczej w serce jego serca, jak powiada Hamlet. Zazdrościł!
Justyn ukrył twarz w rękach, jak gdyby dziewica przechodząc koło niego i widząc rumieniec na jego twarzy, mogła domyśleć się przyczyny. Za powrotem do domu, zamknął się w swym pokoju i pozostał sam, badając się całemi godzinami.
Gdyby po tych kilku godzinach, miłość, jaką czuł dla dziewicy nie była mu się objawiła zupełnie, gdyby jeszcze wahał się z nadaniem nazwy uczuciu swego serca, to wstrząśnienie, jakiego doznał na ostatku, przekonało go, że kocha Minę.
Wieczorem, około godziny dziesiątej ukończywszy zajęcia dzienne, Mina, jak zazwyczaj, zeszła na dół, ażeby powiedzieć dobranoc Justynowi, i podać mu czoło do pocałunku braterskiego.
Skoro Mina weszła do pokoju, po ciele młodzieńca dreszcz przeszedł i płomień po obliczu, podobny, jaki błysnął na czole dziewicy, kiedy Justyn zastał ją ze smyczkiem w ręku. Pocałował ją w czoło i zbladł, jak Mina wtedy, gdy śpiewała piosenkę w ciemnym dziedzińcu, a spostrzeżona przez Celestynę, sądziła, że popełniła profanację taką, jakby głośno rozmawiała w kościele.
Pocałunek wydał mu się bezbożnym, niedozwolonym, pożądliwym; cofnął się z przerażeniem wywracając krzesło i mało nie upadł na ziemię, kiedy dziewica patrząc z niepokojem odezwała się:
— Oh! jakiś ty blady Justynie! Co ci jest? czyś nie chory?
O tak! biedny Justyn był bardzo chory! Ugodzony został w serce miłością śmiertelną. Od dnia Bożego Ciała, od chwili, gdy na procesji poczuł zazdrość, śmiałe wejrzenie skierowane na Minę, dziwnym wydawał się dla wszystkich; miewał jakieś nieprzewidziane wybuchy radości bez wyraźnej przyczyny, to znów nagle zapadał w ponure i uporczywe milczenie.
On, którego nikt nigdy nie słyszał śpiewającym, raz wchodząc do pokoju matki, wyciągnął całą gammę. Innego dnia spotkano go na ulicy podskakującego, niby student na wakacjach. To znów zamykał się całemi wieczorami w swym pokoju, najmniejszy szmer nie wyjawiał jego obecności; a kiedy kto niedyskretnie zajrzał przez dziurkę od klucza, widział go albo siedzącego nieruchomie jak skamieniały, albo chodzącego i giestykulującego jakby zwarjował.
Symptomaty te i inne jeszcze bardziej niepokojące, zauważyła siostra Celestyna i nawet matka Corby, jakkolwiek ślepa. Obie kobiety postanowiły udać się z tem do starego nauczyciela, który był Kalchasem tych dwóch prostych dusz, będąc jednocześnie mentorem Justyna.
Pan Miller, który oddawna odkrył już tajemnicę młodzieńca, przedsięwziął pomówić z nim. Zamknęli się więc obaj raz wieczór i jak lekarz, który nie potrzebuje nawet próbować pulsu chorego, by ocenić doniosłość jego choroby, dobry Miller przystąpił wprost do rzeczy i o mało nie wywrócił na ziemię swego ucznia, kiedy zaledwie drzwi zamknąwszy, wystrzelił doń temi słowy:
— Ależ, mój chłopcze, szalenie jesteś zakochany w Minie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.