Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Jako Twardowski postanowił zaprzedać się djabłu, i co się działo w jego duszy i jaką z djabłem ugodę uczynił.

Twardowski siedział w swojej szkole na Krzemionkach, zadumany, myślący. Nadchodziła noc już to trzecia czy czwarta jak wyszedł z Krakowa i samotny po Podgórzu błądził. Słońce było zaszło, gwiazdy słabo jeszcze przez jasny błękit nieba świeciły, i księżyc czerwony z za drzew się pokazywał. Była jesień, pogodny wieczór, ale wicher opętany porywał kupy liścia, szamotał się z niemi i kręcił w kółko po drogach, po dolinach. Tam i sam widać było tumany piasku kręcące się także jak pijacy powracający z gospody, i słychać było szum i szelest, a jednak niebo było pogodne, błyszczące, powietrze czyste i chłodne. W duszy mistrza było właśnie jak na dworze, pogodniej i jaśniej niż wprzódy, ale wiatry miotały w niej myślami i kręciły. Świeciły tam słabo gwiazdy nadziei i księżyc żądzy czerwony wznosić się poczynał, na niebo osierocone ze słońca wiary. Wybaczcie mi to porównanie przesadzone, taki był wówczas język poezji.
Twardowski był już postanowił nieodmiennie wezwać djabła, widzieć tej jeszcze nocy, i po próbie jego sił, oddać mu duszę w zamian za naukę i mądrość wielką i sławę. Dziwna myśl ostatecznie go do tego kroku popchnęła. Przypomniał że już raz był w ręku szatana, że tylko przypadkiem i dziwnem szczęściem cyrograf na swoją duszę wydarł piekłu. Jak gracz przegrane w kości pieniądze odzyskawszy, po chwili je znowu rzuca, mówiąc że już były raz przegrane, tak i on duszę swoją święcił, powiedziawszy sobie, że gdyby nie traf, i tak byłaby w rękach szatańskich. Takim argumentem pokonawszy odzywający się w sobie żal po nieśmiertelnej duszy, czekał już tylko nocy Twardowski. Wszystko było przygotowane i wola i czarnoksięskie narzędzia; czekał tylko północy, aby się udać na rozstajne drogi.
Lecz chwila pożądana, stanowcza, nie przychodziła; wlókł się czas powoli, jakby mu namyślenia i rozwagi zostawiał godzinę, a Twardowski odpychał umyślnie przeciwne myśli. Mimowolnie jednak cisnęły się one tłumnie, przychodził żal czystej młodości, zaglądał przestrach, a choć ich mistrz odganiał, cisnęły się znowu i znowu i siadały na piersiach, na głowie, dręczyć i ciężyć. Próżno z okiem wlepionem w zachmurzające się niebo, Twardowski śledził, upatrywał zbliżenia się północy — północ, jakby umyślnie, była jeszcze daleko. Tyle jeszcze czasu mając do stanowczej godziny, mistrz począł, już się nie odganiając myślom, dumać głęboko, postawił im czoło, otworzył duszę z odwagą rospaczy i rzekł w sobie:
— Nic mnie od tego kroku nie odwiedzie — postanowiłem, wykonam. Jeśli w ręku szatana jest ostatek nauki, której próżno okruchy po ziemi zbieram, jeśli on ma wiadomość wszystkiego i władzę nadludzką, jeśli mnie niemi obdarzyć może — ja mu oddam duszę! oddam mu siebie.
Naówczas w duszy mistrza powstało wspomnienie młodości, w białej niewinności szacie, z zielonym wieńcem na głowie, z wiarą w sercu, nadzieją na czole, miłością w piersiach, i rzekło mu:
— Czyliż ci niedość wiary, nadziei i miłości?
A Twardowski odpowiedział:
— O! nie dość mi wiary, bo wiara jest ślepa; nie dość mi nadziei, bo ona zwodzi; nie dość mi miłości, bo ona do niczego nie służy, ona nic nie zaspakaja. We mnie upada nadzieja i miłość stygnie; muszę dać życiu zajęcie nowe, nową wiarę, nadzieję i miłość rzeczy gminowi niewidzialnych, niedostępnych, niepojętych.
I powstała w duszy jego rządza sławy, strojna w poważną, czarną suknię, z łańcuchem na piersi, z laurem na skroni, z marszczkami na czole, i rzekła:
— Wszystkie sposoby wzniesienia są dobre, byle się człowiek podniósł. Między robakiem, co się czołga, a człekiem, który nic wyższego nie pożąda, nad to czem jest i co posiada; nie ma różnicy!
I znowu podniosła się z głębi duszy jego pobożność, z krzyżem w dłoni, oczyma w niebie, łzami w oczach, i płacząc odezwała się do niego:
— Na cóż mnie opuszczasz mistrzu, a zaprzedajesz się szatanowi, dla marnej żądzy sławy? Azaliżem ci nie służyła wiernie? azaliż, w pocie twojego czoła gdyś pracował, jam ci pracy i znoju nie słodziła? azaliżem ci ukazując sprawiedliwość Bożą, nie wyjawiła całej tajemnicy świata i życia? I czegóż ci więcej trzeba było nad pociechę na ziemi i nadzieję przyszłego żywota, które ci szczodrą ręką sypałam na głowę? I na cóż opuszczasz mnie, a rzucasz się w rozhukane morze twej nienasyconej namiętności? Azaliżeś zapomniał, że ubogich w duchu jest królestwo Boże, a królestwo Boże jest wszystką mądrością? Azaliżeś zapomniał, że tam w niebie wszystkie się tajemnice odkryją, a mądrość ludzka wyda się pogardy godną i nikczemną? I za tę to mądrość oddasz duszę nieśmiertelną?
Ale głos pobożności obumarły i słaby, zagłuszyła żądza sławy, z okiem zapalonem i rozstawionemi jakby do pochwycenia świata ramionami wołając:
— Pragnę, pragnę! bodajbym octu i żółci napiła się, dawajcie mi napoju. Nie odwrócę ust od kielicha goryczy, bo pragnę, pragnę napoju!!
Naówczas biała i czysta i cicha i skromna cnota pozostała jeszcze i mówiła płacząc:
— Odpychasz mnie od siebie mistrzu! Cóżem ci zrobiła? Czyliż przekonanie żem z tobą była, nie słodziło ci każdego kroku po cierniach, nie ocierałoż ci potu z czoła, łzy z oczu? Czyliżem ci jak wierna żona nie umaiła życia spokojem sumienia, na cóż mnie dla nałożnicy odpychasz?
I płakała i tuliła twarz w ręce.
A na to jej znowu odpowiedziała żądza sławy, żądza mądrości:
— Pragnę, pragnę, napoju! napoju! octu czy żółci czy krwi, byle napoju, byle coraz nowego, byle napoju bez miary!
I cnota ucichła i skryła się.
A gdy te mary przeszły, ukazały się dwa cienie białe, lecące na chmurkach jesiennych i zstępujące ku ziemi. Poznał w nich mistrz ojca i matkę. Oboje mieli gwiazdy nad głową, i palmy w ręku jak święci męczennicy, i słodko mówili dwoma głosami, a jednemi słowy do syna:
— O synu nasz! na cóż ci więcej nauki nad tę, którą masz? Myśmy jej nie mieli, a przecież dość nam jej było, na dwa życia i na całą wieczność. Bo jeśli chcesz szczęścia, synu nasz, szczęście ziemi jest w pokoju, miłości i rezygnacji, nie w nauce; bo jeśli chcesz sławy, sława jest w bohaterskiem poświęceniu się, nie w mądrości; bo jeśli chcesz rozkoszy, rozkosz najwyższa jest w połączeniu dwóch dusz i serc. A nauka jest przepaścią, której człowiek nie pożre, która go pochłonie i zniszczy jak drobnego robaka. Wiadomość złego i dobrego wszystkiego zgubiła pierwszych rodziców, i zgubi każdego, kto dumnie z Bogiem chcąc się równać, zechce świat pojąć małą swoją duszą, w której ledwie kątek jego odbić się może. Na cóż ci synu nauka? Będziesz ją przeklinał potem, gdy ci życie zepsuje i zaczerni! O synu nasz, na cóż odmieniasz drogę i idziesz do piekieł, z których już raz za łaską i pomocą Boga wyrwany zostałeś? O synu nasz zawróć się!
I płakały cienie, a ich łzy spadały na spaloną pragnieniem duszę mistrza, ale jej nie nasyciły, bo żądza sławy i mądrości wołała ciągle:
Pragnę, pragnę! Nie odwrócę ust od octu i żółci, bylebym się napiła! Pragnę, pragnę!
W tej chwili Twardowski zwrócił oczy na gwiazdy i ujrzał że się już miało ku północy; zaczem wstał ze skały, którą zwano katedrą jego i poszedł na rozstajne drogi, gdzie już szatan na niego czatował.
Nad drogą stał stary krzyż, pochylony, nadgniły, mchem obrosły, ze skrzypiącą chorągiewką, przewiązany kilkakroć białemi fartuszkami pobożnych wieśniaków. U jego stóp walały się połamane koła, kilka suchych gałęzi i kamień leżał w ziemię już zasunięty. W chwili kiedy się ku temu miejscu mistrz zbliżał, pogodne niebo nocy jesiennej zachmurzyło się, zakryło szarą oponą i wiatr dąć zaczął groźniej z północy, porywając i niosąc z sobą odłamki głazów, piasek, gałęzie i poschłe liście. Mistrz obejrzał się. Od krzyża szło dróg cztery, w cztery świata strony. Ku południowi droga rozkoszy, szeroka i wygodna; na północ droga pracy, znoju i cierpienia, drapała się po górze; na wschód była droga nadziei, na zachód rozpaczy i żalu. Wszystkie cztery były ubite, i po wszystkich niósł wiater kłęby piasku okręcające się szybko jak tanecznice na kiermaszu, strzelające w górę lub opadające o ziemię i rozsypujące się po drodze. Nad drogą rozkoszy leciało stado gołębi, nad drogą pracy unosił się skuty w pęta białozór, nad drogą nadziei leciały gęsi dzikie, a na zachodzie krzyczały puhacze i sowy i kruki.
Mistrz zdjął suknię i wywrócił ją na nice, potem z kieszeni dobył kredę święconą i świecę z tłustości trupa, wody kubek, kropidło, książkę jakąś, kości ludzkie i czarnoksięzką utkwił w ziemię laskę, czarno pomalowaną w białe znaki. Zakreślił na ziemi krąg kredą, którego środkiem był krzyż ów stary, zapalił świeczkę, kości rozrzucił, wodą pokropił i jął wołać zaklęcia językiem złożonym z odłamków wszystkich języków umarłych i żywych, i które wiatr niósł na cztery rogi świata.
— Duchu czarny! wołał — oto człowiek chce ci duszę swoją zaprzedać, przybywaj i przynieś z sobą całą potęgę jaką masz, albowiem nie zaprzeda ci się za złoto, ani za rozkosz, ani za nic prócz mądrości i sławy. Pokaż mu drzewo wiadomości — a weźmiesz jego duszę.
Przybywaj czarny duchu, zaklinam cię w imię wodza twego, który naprzód spadł z nieba i głową w dno piekieł uderzył! zaklinam cię przez twoje poniżenie, przez twoje męki, przez twoją nędzę i upokorzenie z woli Bożej, abyś przybył i gotową ku tobie wyciągnioną duszę od Boga odebrał! Wyzywam cię przez imiona wszystkich szatanów, strąconych w dniu zwycięztwa! przez głębokość piekieł, przez ogień piekielny, przez wszystkie dusze, które wyszły z otchłani odkupione, przez wszystko coś cierpiał i cierpisz, przez wieczność cierpienia, która jest przed tobą! — Wyzywam cię po raz, wyzywam cię po dwa, wyzywam cię po trzy i po siedm i siedm kroć siedm wyzywam cię, ukaż się!
Kiedy tych ostatnich słów domawiał, czerwonem światłem oświecona postać stanęła przed kołem. Poznał w niej Twardowski owego mędrca, z którym dysputę i walkę miał niedawno i usłyszał głos jego chrapliwy i szyderski.
— Chcąc się djabłu oddać, na cóż było święconej kredy i wody używać i tak się od niego odgradzać?
— Bo nie chcę, żeby mnie darmo jak dziecię pochwycił, odpowiedział mistrz, i wiem z kim mam do czynienia. Ty jesteś posłaniec piekielny?
— Ja, mistrzu. Mów, czego chcesz odemnie?
— Czego chcę? Żebyś mi pokazał drzewo wiadomości, żebyś mnie uczynił na ziemi mędrszym od mędrców i od wszystkich silnych nauką silniejszym; żebym znał świat, jak ten co go stworzył; wszystkie jego tajemnice, przeszłość i przeznaczenie, i siły rzeczy i siły istot, żebym był najmądrzejszym z mędrców, żebym był sławniejszym od najsławniejszych, wyższym od najwyższych.
— Wiele pragniesz mistrzu, odparł szatan. A cóż dajesz za to?
— Moją nieśmiertelną duszę!
— Duszę! odpowiedział śmiejąc się szatan, alboż wiesz że ona tyle warta? alboż wiesz czy i tak nie jest już ona w mocy szatana i na drodze, na której już raz była za młodu?
— Wiem, rzekł mistrz, że pokuta wszystkie moje dotychczas popełnione grzechy zmazać może; wiem, że nie jestem jeszcze na drodze do piekła bez powrotu; wiem że dusza mędrca warta jest tego, co za nią żądam, bo wiedzie za sobą dusz wiele, uczniów i wielbicieli nierozumnego tłumu, i głupich naśladowców, wiedzie jednych chwytając za nozdrza kagańcem przekonania, drugich przykładem, innych ciekawością, innych odurzeniem.
Szatan odebrawszy śmiałą odpowiedź rozśmiał się i odrzekł:
— Pisz-że cyrograf na swoją duszę.
— Powoli, przerwał mistrz. Pokaż mi wprzód co mi dać możesz za tę duszę, którą ci przedaję, nie oddaję.
— Jużem ci dowiódł przy pierwszem naszem spotkaniu, że mam mądrość i wiedzę wszystkiego.
— Nie dość mi na tem coś pokazał. Pokaż mi jeszcze że mi dać możesz, że masz władzę użycia twej wiedzy na ziemi.
— A to jak?
— Zadaję ci trzy próby, szatanie.
— Oto naprzód przeniesiesz wszystkie srebro jakie gdzie jest w Polsce, w jedno miejsce, do Olkusza, do zarzuconych kopalni, które karą Boga za świętokradzki uczynek tamecznego magistratu, przestały ludziom dawać zasiłek. Niech tam leży wszystko srebro dla mnie, żebym ja niem tylko rozporządzał.
— A toż na co mistrzu? odezwał się djabeł; chceszże zubożyć swój kraj, zsypując wszystko srebro, zkąd go już nigdy dobywać nie będą, processem i klątwą wyniszczeni mieszczanie, cóż ci z tego przyjdzie?
— Tak chcę, tak być ma, odpowiedział Mistrz.
— I cóż więcej, zapytał śmiejąc się szatan; widzę że z tobą ciężko będzie, i więcej się koło tego natrudzić potrzeba, niżeli tego twoja nadpróchniała dusza warta.
Twardowski dumnie się uśmiechał.
— Powtóre, rzekł, przez tęż noc wykopiesz mi staw pod Knyszynem i przerzucisz z miejsca na miejsce kamień ogromny leżący pod Czerwieńskiem; potrzecie nareszcie, postawisz mi skałę sokolą pod Krakowem, tak aby grubszym końcem w górę, cieńszym na dół stała. Wszystko to masz zrobić w moich oczach, bez pomocy ludzi, i to dzisiejszej jeszcze nocy. Naówczas przekonasz mnie o swej władzy i wiedzy, a ja umówię się z tobą o duszę moją.
— To wszystko jest tylko próbą! zakrzyknął szatan. Mądryś mistrzu! Ale gdyby ci się po tej próbce nie podobało zrobić ze mną umowy, cóżby naówczas było? Za cóż ja mam darmo się trudzić i świat przewracać? He? Nic nie odpowiedział mistrz na to.
— Wola twoja! mruknął po chwilce — dwoma tylko słowami możesz mi dać odpowiedź.
— Tak lub nie.
Djabeł się zamyślił i kopytem skrobał w głowę, wykrzywiając poczwarnie, zdając się coś rachować, mrucząc pod nosem. — Ciężka próba! ciężka! Pisz tymczasem cyrograf — potem zobaczymy! Zrobię zresztą co zechcesz.
— Nie wprzód, odpowiedział mistrz, aż mi pokażesz co możesz.
— Targujesz się upornie.
— Przedaję ostatni łachman i najdroższy, rzekł mistrz, żeby nasycić pragnienie moje. Muszę się targować, bo to ostatni targ. Nie chcę ci oddać darmo i bez korzyści mojej nieśmiertelności. — Myśl djable i czyń jak chcesz.
— Wystąpże z koła, rzekł szatan prostując się. — Idź za mną, zrobię co chcesz.
Na te słowa Twardowski pokropił się wodą święconą, wziął w ręce książkę, przeżegnał się pobożnie i wyszedł powoli za koło. Szatan patrząc na to zębami zgrzytał, gdyż zapewne myślał podejściem mistrza pochwycić, a tak uzbrojonego dotknąć się nie mógł. Nadeszła trąba piasku kręcąca się na rozdrożu, wsiadł w nią Twardowski z szatanem, polecieli pędem błyskawicy, górą dołem, szybując po nad ziemią, aż do Olkusza.
U zapuszczonego otworu kopalni, stanął mistrz i czekał, szatan zniknął. Po chwili ukazała się czereda wielka mar, niosących na plecach szare jakieś bryły. Zbliżyli się oni, rzucili ciężar po kolei w otwór i szli znowu i znowu wracali bardzo długo. Aż szatan, ich wódz, który im we wszystkich przewodniczył wędrówkach, ukazał się wreszcie sam jeden, niosąc w garści maleńki kruszcu odłamek. Rzucił go w jamę i rzekł:
— To ostatni.
— Jakże mi tego dowiedziesz, że tak jest? spytał mistrz złapany.
— Jakże ty mi dowiedziesz, że tak nie jest, odpowiedział szatan.
Twardowski musiał poprzestać na tem, chociaż w istocie niepodobna mu było przekonać się, czyli w istocie srebro djabli znosili, i czy wszystkie znieśli. Tymczasem szatan schylił się nad kopalnię i plunął w nią jakby od niechcenia — odtąd zalała ją woda zupełnie.
Siedli znów mistrz ze swoim przewodnikiem w wietrzny młynek i lecieli do Knyszyna.
Tu Twardowski ukazał djabłu uroczysko zwane Czechowszczyzna, które mu kazał w staw zamienić. Szatan wybiegł na środek, zaczął rwać ziemię kopytami, pazurami, zębami, wyrzucał ją na boki, miotał ogromnemi bryły, aż wyorał dno stawu i szeroko je rozwiódł, potem stanąwszy u brzegu zdyszany, plunął znowu i zalało się wodą, która aż o przeciwny brzeg z szumem się odbiła.
— To wtóre, rzekł, czas krótki, spieszmy do roboty nim kur zapieje.
I znowu siedli i znowu lecieli pod Czerwieńsk. Mistrz pokazał djabłu kamień ogromny w ziemię zapadły, zapleśniały, mchem porosły, i kazał go o staje przez las i wodę przerzucić za łąki na miejskie pole.
Djabeł kręcił głową, brał się do kamienia to z tej to z drugiej strony, stękał, wreszcie ująwszy go pazurami podważył i na pole stoczył. Potem podszedł doń tyłem, ręce za siebie przełożył, zarzucił go naprzód na ramiona jak wór mąki, ujął silnie, nad głowę podniósł, zamachnął się i czarna bryła świszcząc i warcząc po nad wierzchołki lasu, których dotknęła w przelocie, mignęła się w powietrzu i z hukiem upadła na pole.
— Teraz wróćmy do ostatniej próby pod Kraków, rzekł szatan, lecz mojem zdaniem, dość by ci być powinno tego com dotąd dokazał.
Mistrz nic na to nie odpowiedział, znowu lecieli pod skałę sokolą zwaną lub pieskową, która naówczas stała jeszcze ostrzem w górę. Tu gdy stanęli, szatan obszedł ją do koła, obejrzał podstawę, wstrząsnął głową, cienki wierzchołek mierzył oczyma i myślał jak sobie począć.
Twardowski ciekawie jak się szatan do tego weźmie, poglądał. Ta mała postać, której przy skale ogromnej prawie widać nie było, kręciła się i chodziła czmychając, parskając, dotykając pazurami skały, patrząc z podełba na nieruchomego mistrza. Nareszcie szatan podniósł się na palce a raczej na kopyt swych końce, i nagle rosnąć zaczął tak, iż głową dobrze skałę przerosnął, a mając już ją pod ręką, wziął jak pałkę, za koniec, wzniósł do góry, przechylił, zniżył się, i cieńszym końcem postawił na podstawie. Nie zaraz jednak ustawiła się, kiwnęła się jeszcze kilka razy i chrupała, aż szatan ją mocno przycisnął i dokazawszy ostatniej próby, zmalał znów do dawnego swego wzrostu.
— A cóż mistrzu, rzekł, jak ci się zdaje?
— Chodźmy pisać cyrograf.
— Służę wam ochotnie — chociaż okropną zadaliście mi pracę i ciężkom się zziajał nimem jej dokonał.
To mówiąc oba udali się znowu do szkoły Twardowskiego na Krzemionki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.