Milion za morzami/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Milion za morzami
Podtytuł Obrazek zaściankowy
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1878, nr 207-213, 215-216, 218-223
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział szósty, nieco sentymentalny i zawierający w sobie bardzo znakomity sekret gospodarski, poleca się osobom zwiędłéj cery.

— Co się z tym Wincentym dzieje! moja droga pani, — mówiła pani Maciejowa do babci Pękalskiéj, — w domu ani posiedzi, jeść nic nie chce, pobladł, wychudł, zmizerniał, ani go poznać nie można.
— O, już to najgorzéj, że nie chce jeść. Mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, téż tak samo, com go się naprosiła, com nażebrała, ja mówię „jedz, mój Piesiu, jedz!” a on nic, tylko oczy w słup postawił i patrzy. I wyobraź sobie moja pani, że siedem dni przed śmiercią nic a nic nie miał w ustach, a potém umarł.
— Co téż pani mówi? czyżby i Wincenty miał umierać?
— Ach, kochana pani, nie bierz tego do serca, to się tylko tak mówi dla przykładu, ale jak przyjdzie dopust Boży, to i najtęższe drzewo spruchnieje i wywróci się, a cóż dopiero mizerny człowiek....
— Lecz moja pani, cóż za przyczyna, przecież wszystko ma, nic mu nie brakuje, pływa jak pączek w maśle.
— Może kto go urzekł?
— Pani wierzy w uroki?
— Ja? nigdy w życiu! chwała Bogu jestem dobrą chrześcianką i katoliczką, ale jakiem miała różę w nosie i doktorzy już mnie odstąpili, zawołałam babę i powiadam pani jak mi nos kredą opisała, tak różę jak ręką odjął i do dziś dnia, jak pani widzisz, mam czém zażywać tabakę.
To mówiąc, jakby dla potwierdzenia słów swoich, zażyła porcyę tabaki, zdolną rozsadzić najpotężniejszy nos emeryta.
— Więc cóż mi pani radzi? — pytała daléj strapiona matka.
— Ha, dać mu naprzód rumianku, a potém trzeba posłać po babę, to może mu odczyni....
Gdy tak dwie niewiasty radziły nad Wickową niedolą i chciały ją powierzyć tajemnym zamawianiem i ziołom baby, za czarownicę we wsi uchodzącéj, Wicek pod pozorem polowania wyszedł z domu.
Nie miał on określonego celu i nie zdawał sobie sprawy z tego dokąd idzie i po co idzie; nie patrzył nawet przed siebie, lecz pomimowoli, machinalnie znalazł się w lasku, przeszedł go i przed oczami jego roztoczył się piękny obraz pól, łąk, a daléj na tle dużego boru czerniejącego z oddali, biały dworek w Dębiance, z gankiem na słupach, kryjącym się w zieleni dzikiego wina i bluszczu.
Wicek usiadł pod dębem, wzrok utkwił w stronę dworku i dumał.
Dumał, a duma ciężką była widać i smutną, bo westchnienia ciężkie ulatywały z jego piersi młodzieńczéj, a oko zaszło tym smutnym blaskiem, który się zamienia czasem w łzę, a czasem jest wyrazem gorzkiéj ironii i politowania.
Wpatrywał się w dworek widniejący z daleka i zdawało mu się, że na tle białéj jego ściany, widzi oczy czarne, błyszczące, rozumne, pełne wyrazu i myśli...
Te oczy wywołały w nim raptowną zmianę.
One obudziły ze snu jego duszę, poruszyły serce, które biło przyspieszoném tętnem, czuło jakąś tęsknotę, jakieś nieokreślone pragnienia lepszéj, szlachetniejszéj miłości...
Jak dziecię ze snu przebudzone wyciąga drobne rączyny do matki, tak dusza pod wpływem budzącego się uczucia, radaby objąć świat cały, ukochać go, widziéć w nim samo tylko piękno, samą dobroć.
Na oczy pada wówczas jakaś zasłona dziwna, co wszystko złe, wszystko brudne, starannie przed wzrokiem ukrywa.
Są to chwile krótkie, przelotne, pełne zachwytów i smutku, pragnień i tęsknoty — ale w tych właśnie chwilach mieści się najpiękniejsza cząstka życia podobno...
Gdy młody człowiek, który pędził życie bez troski, bez celu, bez zastanowienia się nad wartością tych dni, które traci marnie, gdy młody człowiek przyzwyczajony do knajpowego życia i łatwych miłostek, ale jeszcze nie ze wszystkiém zgangrenowany moralnie, znajdzie się wobec zacnéj i uczciwéj dziewczyny — doznać musi tego samego wrażenia co pijak, który strawiwszy noc w brudnéj tawernie, o wschodzie słońca przypadkiem do świątyni zabłądzi.
Tam ściany czarne i okopcone, sufit nizki, co zdaje się głowę przygniatać, dym i krzyk, brud, gwar, zbydlęcone i nawpół idyotyczne twarze pijaków — tu zaś biało, jasno, przestrono — sklepienia zdają się unosić w górę, wsparte na lekkich łukach gotyku, przez okna wysokie wpadają snopy promieni, organ odzywa się poważnie i towarzyszy cichéj modlitwie prostaków, których słońce do pracy zbudziło.
To niby noc i dzień, ciemność i światło, brudy życia i jego czystość.
Taki kontrast działa na dusze, jeśli w tych tleje jeszcze iskierka dobrych pierwiastków, wzrusza serca, jeśli te jeszcze nie ostygły zupełnie.
Cynik i lampart uliczny onieśmielony bywa w obecności uczciwéj kobiety, a nasz przyjaciel Wicuś, który ani cynikiem, ani lampartem nie był, lecz tylko zaszargał się nieco w mętnéj kałuży życia, stanął przed Manią onieśmielony tak, że zaledwie wzrok na nią śmiał podnieść.
I dla tego właśnie że widział swoję niższość moralną, że porównywając ciche i pracowite życie téj dziewczyny z swém własném, jéj czystość duszy ze swojém zaszarganiem, — wyniósł ją od razu w przekonaniu własném na piedestał, na którym ideały stawiamy.
To jest geneza zwykła miłości szlachetnéj, podniosłéj, téj miłości właśnie, na któréj gruncie wyrastają ofiary i poświęcenia, która jest próbą ogniową, próbą, w któréj się wszystko wypali i zniszczy, a pozostanie tylko czyste złoto duszy.
Taka miłość powstaje nagle, szybko, trwa długo, daje natchnienie artystom, podnosi upadłych moralnie, oczyszcza, uszlachetnia, daje szczęście jednostkom, a dobrych obywateli i zacne rodziny społeczeństwom.
Podobną miłością Wicek Manię pokochał, a uczucie to spotęgowaném zostało przez nieprawdopodobieństwo urzeczywistnienia się najdroższych jego marzeń.
Milion! przeklęty milion! stanął na jego drodze jak nieprzezwyciężona przeszkoda, pomiędzy nim a przedmiotem jego marzeń stanął on jako mur wysoki a potężny.
Przeskoczyć przez niego trudno, a głową go przebić nie sposób.
Chociażby nawet i otworzył duszę swoją przed Manią, chociażby wyznał jéj wszystko co czuje, co myśli, czego pragnie, czyż mu uwierzy, czy nie odpowie mu sarkastycznym uśmiechem i nie weźmie najczystszych jego uczuć za wyrafinowaną przebiegłość posagowego spekulanta?
To byłoby straszne.
Lepiéj więc niech ona o niczém nie wie, niech nie zna uczucia, które w jego sercu wzbudziła, niech ta miłość wypali się sama w sobie — niech pogrzebaną zostanie w głębi serca, aniżeli ma być zapłaconą szyderstwem i wzgardą.
Ale co robić daléj?
Czy w płaczliwéj tęsknocie i łzawych marzeniach czekać aż czas, ten wielki lekarz, ostudzi jéj ogień, przypruszywszy skroń siwizną, czy téż rzucić się w wir świata, gwar miast, w odmęt szalonych zabaw i rozpustnego życia, aby zagłuszyć tym sposobem głos serca dopominającego się gwałtem praw swoich.
Nie — ani jedno, ani drugie; pierwsze zanadto jest bierne, drugie zanadto brzydkie i jedno niegodne mężczyzny, drugie niegodne człowieka.
Miłość podnosi, cierpienie uzacnia, jedno i drugie uszlachetnia i wzmacnia w dobrém. Czyż więc można obojętnie traktować, lub téż co gorsza, zagłuszyć w sobie zupełnie te prądy zacne, które ledwie drgać zaczęły dopiero?
Wicek przebiegł myślą całe życie swoje i znalazł je, że było pustém, czczém, bez celu i bez treści.
Obejrzał się poza siebie, — gdzież są ślady dotychczasowéj jego działalności? nie ma ich, bo i działalności nie było. Jest człowiekiem, jest mężczyzną, a cóż zrobił dobrego dla siebie i drugich? Czy spożył w życiu swojém chociaż jeden kawałek chleba swój własny, własnemi rękami lub głową zapracowany?
Czy nie był podobny do lalki bezdusznéj, świecącéj ładnym gałgankiem, w który ją obca ręka przystroi?
Czy miał kiedy własną myśl, czy zastanawiał się nad jakąś ideą, nad zasadą, czy co wyznawał, czy w co wierzył, czy co ukochał. Czy spełnił w życiu chociaż jeden czyn?
I na te wszystkie pytania, które mu się rojem całym cisnęły do myśli, była tylko jedna odpowiedź: nic! nic! i nic.
Jeden wyraz, który w strasznych barwach malował całe nicestwo dotychczasowego jego życia, całą pustkę niezapełnioną niczém w przeciągu najpiękniejszéj epoki życia.
Zrobił sumienny bilans swego życia i aktywa przedstawiły mu się w postaci zera, strasznego zera....
Jakaż pustka!
A czemże jest dziś? ślepem narzędziem woli swego ojca, który powiada do niego: idź, tam są pieniądze, weź je, obałamuć istotę któréj nie znasz prawie, przykuj ją na całe życie do siebie nierozerwanym łańcuchem, weź jéj młodość, urodę, zdrowie, przyszłość, weź jakim chcesz sposobem, byłeś wziął, bo ta istota jest środkiem, a celem bogactwo.
Cóż za nizka, upokarzająca rola!.... Takie myśli paliły mu mózg, rozsadzały czaszkę, wstydził się sam siebie i niemal gardził sobą.
Słońce nachyliło się ku zachodowi, chłodny wietrzyk zaszeleścił listkami, a niosąc na swych niewidzialnych skrzydłach zapach ziół i balsamiczną woń drzew, owiał rozpalone czoło samotnika i ochłodził je nieco.
Z chaosu smutnych i przykrych myśli, gromadnie się do jego głowy cisnących, zaczęła powstawać powoli poważniejsza refleksya, przed oczami jego powstawał obraz przyszłości zarysowany w liniach wyraźniejszych i barwach więcéj jasnych, ozłoconych słabym promykiem nadziei, co jak księżycowe światło przedziera się niekiedy przez gęste szpalery drzew pokrytych miryadami liści.
I zaczął wyobrażać sobie tę przyszłość może wiecznie samotną, ale uczciwą, cichą, pracowitą, w któréj myśl harmonizować będzie z czynem, praca ze światłem, zasada z obowiązkiem i godnością własną...
Zaczął wyobrażać sobie życie nowe, życie człowieka, mężczyzny — życie woli, pracy i czynu, dla siebie i dla drugich.
I zrobiło mu się jakoś jaśniéj na duszy, myśli płynęły mniéj chaotycznie, poczęły krystalizować się w jakieś określone formy.
W tém uczuł na ramieniu lekkie dotknięcie.
Zerwał się na równe nogi i ujrzał przed sobą Manię.
W dużym słomianym kapeluszu, otoczonym czarną wstęgą, poza którą tkwił kwiat niezabudki, w perkalowéj sukience, z koszykiem na ręku, stanęła przed nim nagle, niespodzianie, jak jakieś zjawisko wywołane potęgą rozgorączkowanéj zmęczonéj wyobraźni...
Przywitała go uśmiechem i rzekła podając mu rękę:
— Cóż to za miła niespodzianka: szukam grzybów i znajduję pustelnika... Jest nas tu kilka osób, ojciec mój i goście, którym przyszła ochota zbierania grzybów. Wyprzedziłam ich nieco i patrz pan com znalazła?
To mówiąc wydobyła z koszyka okazałego rydza.
— Co za pyszny okaz! czy nie znajdujesz pan, że jest podobny do pana Kulasińskiego, młodego naszego sąsiada, który był inicyatorem projektu dzisiejszéj wycieczki.
— Istotnie, z koloru nieco — rzekł młody człowiek, siląc się na uśmiech.
— Ale jak widzę, nie bez racyi nazwałam pana pustelnikiem, siedzisz pan tu sam i taki smutny, taki zamyślony, dla czego?
— Trudna to będzie odpowiedź, tak czasem istotnie przychodzą chwile smutku i zwątpienia...
— Zwątpienia, w pańskim wieku?! a wstyd! Nie mam prawa zapytywać o pańskie tajemnice, ale wydaje mi się to dziwném. Jakąż minę powinniby miéć starcy, jeżeli młodzi ludzie, którym się świat uśmiecha, podobni są do trapistów, albo kamedułów.
— O istotnie, świat mi się uśmiecha, ale bardzo gorzko...
— Czy pan to seryo mówisz?
— Najzupełniéj.
— W czemżeż jest ta gorycz?
— To moja tajemnica...
— Szanuję pieczęcie tajemnic, ale wiesz pan, że kobiety bywają niekiedy ciekawe...
— Czy im to zawsze na dobre wychodzi?
— Któż wie? jak czasem. Zresztą jesteśmy także kapryśne — umiemy rozkazywać. Ugrzeczniony francuz mówi, że co chce kobieta, chce Bóg.
— Piszę się na zdanie francuza... i chętnie zaspokoję pani ciekawość, chociaż...
— Jest i chociaż?
— Chociaż nie w téj chwili — może kiedyś udzieli mi pani posłuchania — bo to długa historya...
— Zgoda, udzielę panu, ale pod warunkiem.
— Słucham.
— Że nie będziesz pan taki smutny i pójdziesz razem z nami; — podaj mi pan rękę i szukajmy reszty towarzystwa.
Kiedy Wicek przepędzał wieczór w Dębiance, patrząc jak w obraz w czarne oczy wesołéj Mani, w Olszówce babcia Pękalska w okularach na nosie przewracała wielką księgę zatytułowaną Sekreta i sposoby różne, a pani Maciejowa coś szyła.
— Mówię pani że znajdę, — prawiła babcia przewracając pożółkłe ze starości kartki, — bo to powiadam pani cudowna książka, dostałam ją od babki mojéj, a babka miała ją jeszcze od swoich rodziców, — a widzi pani, już jest!!
— I cóż tam pisze?
— „Indykowi gdy korale spuchną.”
— A na cóż mi to?
— Ale bom się omyliła; to tutaj, o! widzi pani: „Chłopu gdy do jadła chęć straci, tysiączniku we wódce moczonego rano kielich dobry, zaś pod noc centuryi gorzkiéj na gorąco z pół garnca. Będzie jadł jak wilk.”






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.