Milion na poddaszu/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Jest już w naturze serca, że dąży zawsze do niepokoju. Żywiołem jego jest niepokój czy to na wyżynach szczęścia, czy w padole boleści. Spokój to u niego synonim obojętności. Warunkiem jego życia jest pragnąć i obawiać się...
Tego teraz doświadczał Bernard. Był szczęśliwym dzień cały i zdawało mu się, że tego szczęścia jego żadna chmurka nie zaćmi, że mu ciągle pogodnie świecić będzie, jak po długiéj niepogodzie świeci niebo lipcowe.
Tymczasem zaraz w nocy naszły go znowu niepokojące myśli. Jak rozbite promieniem słonecznym mgły, które po drugiéj stronie nieba znowu zaczynają się gromadzić, tak wracały do jego wyobraźni dawne podejrzenia.
Osobliwie nie mógł tego zrozumieć, że ludzie stósunkowo tak ubodzy, wydają na wykwintne wychowanie tyle pieniędzy i do tego jeszcze robią z tego przed nim tajemnicę. Od podejrzenia, aby w tém były jakiekolwiek nieuczciwe zamiary, odstąpił zupełnie, ale nie mógł takiego postępowania pogodzić z zdrowym swoim rozumem.
To jedyne zostało ze wszystkich jego gorączkowych podejrzeń. Ale na to jedyne pytanie nie mógł sobie dostatecznie odpowiedzieć, jak również nie mógł zostawić go bez żadnéj odpowiedzi. Daremnie sobie głowę łamał, ale nic nie wymyślił.
Nazajutrz po bezsennéj prawie nocy przyszedł do szambelanowéj blady i zmęczony.
Szambelanowa wpatrywała się w niego długo, a potem ukośne wejrzenie zwracała na Terenię.
Trwało to czas jaki, a nawet śród rozmowy dostrzegł Bernard jakichś dziwnych porozumiewać się babuni z wnuczką oczami. Nie mógł tego pojąć, coby to znaczyło. Spotkał się kilka razy z oczkami Tereni, ale te tak prędko uciekły gdzieś głęboko pod jedwabne rzęsy, że nic z nich wyczytać nie mógł mimo najlepszych chęci.
Po niejakim czasie wstała Terenia i z pewném wewnętrzném wzruszeniem wyjęła z komódki nową tekę z rysunkami, starannie na stalowe klamerki zamykaną. Otworzyła tekę i wyjęła zwolna duży karton cienkim papierem cały owinięty. Rozwinęła ten papier, przygładziła karton i położyła go na stole w milczeniu.
Bernard ujrzał teraz jednę z najpiękniejszych akwareli. Była to jedna z tych alegoryi, w których podówczas nadzwyczaj lubowano. Miało to oznaczać życie ludzkie. Na pierwszym planie było bardzo tłumno. Byli tam różni ludzie i różnego wieku. Były dzieci, młode dziewczęta, staruszki — byli chłopcy, dojrzali mężczyźni i starcy w różnych zatrudnieniach życia ludzkiego stósownie do wieku. Po nad nimi w przezroczystém powietrzu odbywał się taniec Horów czyli godzin. Splecione porządkiem toczyły się szalonym wirem i dawały niejako naukę, jak czas życia prędko ubiega!
Prawdopodobnie była to kopia jakiegoś z lepszych malarzy, ale odznaczała się nadzwyczajną starannością, niepospolitym talentem i nadzwyczajną pracą. Hory osobliwie były tak powietrzne i przezroczyste, jakby się rozpłynąć miały!...
Bernard patrzał z zachwyceniem na ten obraz. Terenia stała przy nim z jakimś smutkiem na twarzy.
— Jakże się waćpanu to malowanie podoba, zagadnęła szambelanowa, to wszystko robota Tereni.
Bernard nie mógł nawet słów znaleść, tak był cały w ten obraz zatopiony. Po jego twarzy tylko i po oczach można było poznać, jakie wrażenie sprawia na nim ta prześlicznie wykonana kompozycya.
— Dziś, bardzo dużo to pieniędzy kosztuje, mówiła daléj szambelanowa, sam nauczyciel, przy którym Terenia to robiła, wziął za lekcye pięćdziesiąt złotych!... Ale cóż robić i to w życiu może się przydać.
Bernard nadzwyczaj był kontent, że mu się nadarzyła sposobność mówienia o niektórych rzeczach, które go przez całą noc tak strasznie niepokoiły. Nie wiedział tylko jakby to zacząć. Zarumieniwszy się, rzekł drżącym głosem:
— Bardzo to ładna i piękna zabawa... ale dla ludzi tylko bogatych!
— Tak, podjęła szybko szambelanowa, bogaci zrobili sobie z tego zabawkę, a dla biednych może to być chlebem!
Bernard dziwnie spojrzał na szambelanową. Ciemny jego horyzont zaczął się trochę wyjaśniać.
— Widzisz waćpan, mówiła daléj szambelanowa, ludzie biedni powinni z wszystkiego korzystać. Jeżeli ktoś ma w kieszeni tysiąc złotych i nic za nie nie kupuje, to źle robi. A jeźli za nie kupi sobie naukę, lub wykształci talent jego wrodzony, to te tysiąc złotych mogą dla niego stać się funduszem niewyczerpanym!...
Twarz Bernarda rozjaśniała się coraz więcéj. Niemém wejrzeniem błagał Terenię, aby mu przebaczyła.
— Gdy waćpan byłeś chory, słyszałeś zapewnie, jak tutaj do Tereni przychodzili różni nauczyciele. Otóż widzisz rybeńko, że tych kilkunastu złotych nie żałuję, bo Terenia nie tylko więcej się nauczy, ale nawet na wypadek mojéj śmierci nie będzie w kłopocie, jak sobie na kawałek chleba zarobić. Ludzie często różne koleje losu przechodzą. Ot i ja byłam kiedyś bogatą, mieszkałam w pałacach, a dzisiaj na poddaszu. Wprawdzie pałace szczęścia nie dają, ale i na poddaszu nie przyjdzie ono samo z siebie, tylko trzeba sobie na nie gorżko zarobić!
Bernard z coraz większem rozrzewnieniem patrzał przed siebie. Wstydził się dawnych podejrzeń, widział, że tak niesprawiedliwie posądzał ludzi najzacniejszych w świecie, że mogą mieć jakieś niedobre cele życia!...
— Otóż widzisz waćpan, mówiła daléj szambelanowa, pierwszy wkład w naukę Tereni już nam się zaczyna wracać. Od czasu do czasu sprzeda się taki jeden obrazek, a za to jest nie tylko czém nauczyciela od rysunków zapłacić, ale nawet wystarczy na nauczyciela historyi... Otóż tak rybeńko powinni biedni robić!
— Jak to, zawołał Bernard, któremu łzy w oczach stanęły, ten obraz pójdzie na sprzedaż?
— Tak jest, na sprzedaż! odpowiedziała krótko szambelanowa — a waćpan zajmiesz się tą sprzedażą!
— Bernard spojrzał na Terenię. Terenia patrzała w téj chwili na niego. W jéj czarnych oczkach był jakiś wyraz, jakiego tam jeszcze nie widział. Było tam coś smutnego, ale tlało także jakieś uczucie błogie, szczęśliwe...
— I ja mam ten obraz sprzedawać? zapytał rzewnym głosem, w którym łzy były.
— Weźmiesz waćpan za niego sto złotych! odpowiedziała krótko i spokojnie szambelanowa.
— Czy pani na to zezwala? zapytał Bernard Terenie i wysłał do niéj błagalne wejrzenie za obrazem.
— Biednym, odparła szambelanowa, nie wolno jest przywiązywać się do swych zabawek, chociażby one cząstkę życia stanowiły! Praca to ich chleb — więc pracę za chleb zamienić trzeba!
Terenia odpowiedź matki uważała za swoją i słowami Bernardowi nic nie odpowiedziała. Za to jéj oczy błysnęły jaśniéj, jakby były wilgotne... Spojrzała jeszcze raz na obraz jakby się z nim żegnała...
Bernard zamyślił się. Wprawdzie zniknął teraz ostatni cień gorączkowych jego podejrzeń, ale wyjaśnienie to kosztowało go w téj chwili bardzo wiele!... On miał być owym bezsumiennym człowiekiem, który ten obraz, robiony przez kilka tygodni mozolnie tą drobną rączką... ten obraz miał on wziąść i zanieść go do żyda i powiedzieć mu: daj sto złotych!
— Jeżeli waćpan nie chcesz tego uczynić, rzekła z chmurą na czole szambelanowa, to zawołasz żydka jak zwykle!
— Nie, zawołał z gorączką Bernard, ja sam go sprzedam!
Szambelanowa wzięła karton, zwinęła go lekko, obłożyła starannie papierem i dała mu do rąk.
Z błagalnym wejrzeniem na Terenię, aby mu ten grzech ciężki darowała, wziął Bernard obraz i wyszedł do swojego pokoiku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.