Miasto pływające/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julijusz Verne
Tytuł Miasto pływające
Wydawca Redakcya „Opiekuna Domowego”
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia J. Jaworskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga T.
Tytuł orygin. Une ville flottante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Nazajutrz 3 kwietnia, z pierwszemi godzinami dnia, horyzont przedstawiał tę barwę osobliwą, którą Anglicy nazywają „blink“. Było to odbicie białawe, oznajmiające lody niezbyt oddalone. Rzeczywiście, Great-Eastern płynął wówczas w tych stronach, gdzie idą pierwsze „ice-bergs[1] oderwane od kry lodów, wychodzących z cieśniny Davis. Urządzono osobny nadzór dla uniknienia gwałtownych zetknięć z temi ogromnemi masami. Wiał także wówczas ostry wiatr z północy. Kawałki chmur, prawdziwe szmaty z pary, zamiatały powierzchnią morza. Pomiędzy ich odstępami, odznaczał się błękit nieba. Głuche pluskanie wydawały fale wzburzone wiatrem, a krople wody obracały się w pianę.
Ani Fabijan, ani kapitan Corsican ani doktór Pitferge, nie wyszli jeszcze na pokład. Udałem się na przód okrętu. Tam zbliżenie ścian tworzyło kąt wygodny, rodzaj schronienia, do którego pustelnik byłby się chętnie usunął od ludzi. Wcisnąłem się w ten kącik, usiadłem na wyplatance, opierając nogi na ogromnym bloku. Wiatr dmąc w okręt i uderzając o drzewo z przodu statku, przechodził po nad moją głową, nie dotykając jéj. Było to dobre miejsce do marzeń. Stamtąd mój wzrok obejmował całą niezmierną przestrzeń okrętu. Mogłem śledzić długie jego linije lekko wycinane, wznoszące się ku tyłowi. Na pierwszym planie majtek siedzący na bocianiem gnieździe trzymał się jedną ręką a pracował drugą ze zręcznością nadzwyczajną. Poniżéj na rufie chodził majtek kolejny, tam i napowrót, z nogami rozstawionemi, rzucając wzrok jasny z pod powiek zaczerwienionych z powodu mgły. Z tyłu na mostkach zobaczyłem oficera, z okrągłemi plecami, z głową nakrytą kapturem, opierającego się napaściom wiatru. Od strony morza nic nie spostrzegłem w tyle buduarów: Parostatek pędzony potężnemi swemi machinami, przez fale, drżał jak wnętrze kotła, którego ogniska są czynnie podsycane. Kilka wirów pary, wyrwanych tym wiatrem, co je zgęszczał z szybkością nadzwyczajną, wiło się przy ujściu kominów. Lecz ten kolosalny okręt wprost wiatru i niesiony na tych potrójnych falach morskich, zaledwie odczuwał te wstrząśnienie morza, na którem inny zaatlantyk mniej obojętny na poruszenia fal, zostałby wstrząśnięty uderzeniami kołysań.
O w pół do pierwszéj z miejsca oznaczonego posunęliśmy się wszerz 44° 53′ na północ, a na długość 47° 6′ na zachód. Dwieście dwadzieścia siedm mil tylko w przeciągu dwudziestu czterech godzin! Młodzi narzeczeni musieli złorzeczyć tym kołom, co się nie obracały, téj linii szrubowej, któréj poruszenia szły tak powoli, i tej niedostatecznéj parze, która nie działała według ich życzenia!
Około godziny trzeciéj, niebo oczyszczone wiatrem zajaśniało. Linije horyzontu, wyraźnie odznaczone zdawały się rozszerzać w około tego punktu środkowego, który Great-Eastern zajmował. Wiatr ustał, lecz morze wznosiło się długo w szerokich falach, cudnie zielonych i ubranych w pianę. Taki mały wiatr nie mógł sprawiać kołysania. Te falowania były nieproporcyjonalne. Można powiedzieć, że ocean był jeszcze zadąsany.
O godzinie trzeciej i trzydzieści pięć minut oznajmiono trzymasztowy statek z przodu okrętu. Przesłał on nam swój numer. Był to statek amerykański, Illinois, płynący do Anglii.
W téj chwili, porucznik H... powiedział mi, że przepływamy na samym końcu granicy New-Found-Landu, nazwisko, które anglicy nadają wysokim brzegom Nowej-Ziemi. Jestto okolica bogata, gdyż tu poławiają owe dorsze, z których trzy wystarczyłoby na wyżywienie Anglii i Ameryki, gdyby wszystkie ich jaja się wykluwały.
Dzień przeszedł bez żadnego wypadku. Pokład zajęli zwykli spacerujący. Dotąd nie spotkał się jeszcze Fabijan z Harry Drake’m, którego kapitan Archibald i ja nie traciliśmy z oczu. Wieczór zebrał w dużym salonie swoich potulnych zwolenników. Zawsze te same zabawy, czytanie i śpiewy sprowadzające te same oklaski, dawane temi samemi rękami tym samym wirtuozom, których w końcu zacząłem uważać za mniej miernych. Nastąpiła bardzo żywa rozprawa, jako wypadek nadzwyczajny, pomiędzy Północnym a Teksyjczykiem. Ten ostatni chciał „cesarza” dla stanów południowych. Bardzo szczęśliwie ta rozprawa polityczna, która groziła kłótnią, została przerwaną, przybyciem zmyślonej depeszy do Ocean-Time zawierającéj te słowa: „Kapitan Semmes, minister wojny, kazał zapłacić stanom południowym za spustoszenia, których się dopuścił statek Alabama!





  1. Góry lodowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Jadwiga Papi.