Miasto pływające/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julijusz Verne
Tytuł Miasto pływające
Wydawca Redakcya „Opiekuna Domowego”
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia J. Jaworskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga T.
Tytuł orygin. Une ville flottante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Opuściwszy salon jasno oświetlony, wszedłem z kapitanem Corsicanem na pomost. Noc była głęboka. Ani jednéj konstelacyi na firmamencie. Wokoło okrętu ciemność nieprzejrzana. Okna błyszczały jak szczeliny pieca. Zaledwie można było dojrzeć ludzi służbowych chodzących wolno na najwyższym szczycie w tyle okrętu. Lecz oddychało się powietrzem czystem, a kapitan wciągał te świeże atomy pełnemi płucami.
— Dusiłem się w salonie, — rzekł do mnie. Tutaj przynajmniej pływam w pełnej atmosferze! Otóż to oddychanie ożywiające. Mnie potrzeba koniecznie moich stu metrów sześciennych powietrza czystego na dwadzieścia cztery godzin, bo inaczej jestem na wpół uduszony.
— Oddychaj kapitanie, oddychaj dowoli, — odpowiedziałem mu. Jest tu powietrza dla wszystkich, a fala morska nie będzie się upominała o część na pana przypadającą. Dobra to rzecz ten tlen, a trzeba przyznać, że nasi paryżanie i nasi londyńczycy znają go tylko z imienia.
— Tak! — odrzekł kapitan, — oni wolą kwas węglany. Każden ma swój gust. Co do mnie, nie cierpie go nawet w winie szampańskiem!
W ten sposób rozmawiając, chodziliśmy wzdłuż bulwaru na prawej stronie okrętu, zasłonięci od wiatru wysoką ścianą rufy. Ogromne kłęby dymu, przetykane iskrami unosiły się z czarnych kominów. Chrapanie machin towarzyszyło gwizdaniu wiatru po przez liny żelazne idące w drabinkę od wierzchu masztu, które wydawały dźwięki jakby strun harfy. Do tego wrzasku, od czasu do czasu, mięszał się krzyk majtków wołających: All’s well! all’s well! Wszystko idzie dobrze! Wszystko idzie dobrze! Rzeczywiście nie pominięto żadnéj przezorności dla zapewnienia okrętowi bezpieczeństwa wśród tych miejsc odwiedzanych przez lody. Kapitan kazał zaczerpać kubeł wody dla rozpoznania temperatury, i gdyby temperatura ta spadła o stopień niżej, nie byłby się zawahał zmienić drogę. Wiedział, że w istocie przed dwoma tygodniami Pereire został otoczony krami lodu pod tą właśnie szerokością; było to niebezpieczeństwo, którego należało uniknąć. Z resztą jego rozkaz nocny przepisywał czuwanie nadzwyczajne. On sam nie kładł się spać. Dwu oficerów było przy jego boku, jeden przy znakach kół, a drugi przy znakach śruby. Co więcej jeden porucznik i dwu służących zmieniali się kolejno przy izdebce z przodu okrętu, gdy w tym czasie kwatermistrz i majtek byli na przodzie parostatku. Podróżni mogli być spokojni.
Zauważywszy te rozporządzenia, zwróciliśmy się z kapitanem Corsicanem ku tyłowi okrętu. Przyszło nam na myśl przepędzić jakiś czas jeszcze przy wielkim rudlu, zanim wejdziemy do swoich pokoików, tak jak byliby zrobili spokojni mieszkańcy na dużym placu swego miasta. Miejsce wydało nam się pustem. Wkrótce jednak oczy nasze przywykły do tej ciemności, i spostrzegliśmy człowieka opartego o poręcz nad przepaścią, pogrążonego w zupełnéj nieruchomości. Corsican przypatrzywszy mu się dobrze, rzekł mi:
— To Fabijan!
Byłto Fabijan rzeczywiście, poznaliśmy go; lecz on zatopiony w głębokiem zamyśleniu, wcale nas nie widział. Wzrok jego jak się zdawało zwrócony był w kąt rudla, widziałem jego oczy błyszczące w ciemności. Na co on się tak patrzył? Jak mógł przejrzeć tę ciemność głęboką? Ja uważałem, że lepiej byłoby pozostawić mu swobodę w rozmyślaniu, lecz kapitan Corsican przysuwając się: — Fabijanie? zawołał.
Fabijan nie odpowiedział. Nie słyszał. Corsican znów go zawołał. Fabijan drgnął, odwrócił na chwilkę głowę i wymówił to jedno słowo:
— „Cicho!”
Późniéj ręką wskazał cień, który się zwolna poruszał w oddaleniu. Temuto zaledwie widzialnemu cieniowi przypatrywał się Fabijan. Potem uśmiechnąwszy się smutnie:
— Dama czarna! — poszepnął.
Wstrząsnąłem się. Kapitan Corsican wziął mnie za rękę, poczułem, że i on drżał także. Jedna myśl uderzyła nas obydwu. Ten cień był to duch, o którym nam mówił doktór Pitferge. Fabijan znów się zatopił w swe senne rozmyślanie. Ja z piersią zapartą, wzrokiem niespokojnym, patrzyłem na tę postać ludzką, zaledwie naszkicowaną w ciemności, która wkrótce przedstawiła się widoczniej naszym oczom. Szła naprzód, wahała się, postępowała, zatrzymywała się, znowu się poruszała, zdawała się ślizgać raczéj aniżeli iść. Dusza błądząca. O dziesięć kroków od nas stanęła nieruchomie. Wtenczas mogłem rozróżnić postać kobiety wysmukłej, ubranej szczupło, w jakiś rodzaj burnusa bronzowego; twarz miała zakrytą gęstym woalem.
— Obłąkana! obłąkana! nie prawdaż? poszepnął Fabijan.
Byłato rzeczywiście obłąkana. Lecz Fabijan nas nie zapytywał. On mówił sam do siebie; tymczasem ta biedna istota, przysunęła się do nas jeszcze bliżej. Zdawało mi się, że widzę jej oczy błyszczące przez ten woal, kiedy je zwracała na Fabijana. Przyszła aż do niego, Fabijan wyprostował się zelektryzowany. Kobieta zawoalowana, położyła mu rękę na sercu jakby dla obrachowania jego uderzeń... Potem wymknąwszy się znikła nagle w tyle okrętu. Fabijan upadł prawie na kolana, z rękami wyciągniętemi.
— Ona! poszepnął.
Późniéj pochylając głowę:
— Co za przywidzenie! dodał.
W tedy kapitan Corsican wziął go za rękę:
— Chodź Fabijanie, chodź, — rzekł wyprowadzając swego nieszczęśliwego przyjaciela.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Jadwiga Papi.