Mgła (Unamuno)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mgła |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | Niebla |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
August zauważył, że z Wiktorem dzieją się jakieś niesamowite rzeczy. Chodził z nosem spuszczanym na kwintę, przegrywał w szachy partję za partją, był ciągle w złym humorze!...
— Jakiś mól cię gryzie, Wiktorze!
— Każdy ma swego mola, co go gryzie!... Muszę ci się zwierzyć... Chodź! Wyjdziemy. Noc jest taka piękna! Opowiem ci wszystko.
Wiktor, starszy od Augusta o lat sześć, był jego najserdeczniejszym przyjacielem. Od dwunastu lat był już żonaty! Jak mówiono, ożenił się z obowiązku, chcąc mieć spokojne sumienie! Gdy wyszli z kasyna na ulicę, Wiktor rzekł: Wiesz przecież Auguście, że musiałem się ożenić bardzo wcześnie...
— Musiałeś?
— Oczywiście, że musiałem! Nie rób z siebie naiwnego; przecież wróble już o tem na dachach świergocą! Rodzice moi i rodzice Heleny pobrali nas, gdyśmy jeszcze byli dziećmi. Małżeństwo było dla nas zabawą. Bawiliśmy się w męża i żonę. Okazało się jednak, że alarm był fałszywy!
— Co to znaczy: „alarm fałszywy?“
— Ten alarm był powodem, dla którego musieliśmy się pobrać. Małomieszczańska cnotliwość, psiakrew! Rodzicom zdawało się, że między mną a Heleną istnieje romans i nie czekając, jakie będą konsekwencje i czy jakieś konsekwencje wogóle będą, kazali się nam pobrać.
— I dobrze zrobili!
— Nie powiedziałbym! Ten flirt nie miał konsekwencyj, konsekwencyj nie miały też flirty „de grubis“.
— Flirty?
— Powiedziałem ci już, że bawiliśmy się w męża i żonę.
— Wiktorze!
— Niepotrzebnie się gorszysz mój drogi! Byliśmy jeszcze zbyt młodzi, abyśmy mieli gustować w zabawach perwersyjnych. Nie myśleliśmy oczywiście o założeniu ogniska rodzinnego. Byliśmy dwojgiem dzieci, które wiodą tak zwany żywot małżeński. Ale upłynął rok i widząc, że niema rezultatów, zaczęliśmy patrzeć na siebie krzywo, oskarżać się wzajemnie w milczeniu. Nie mogłem się pogodzić z myślą, że nie będę miał dziecka. Byłem już prawie mężczyzną, liczyłem sobie dwudziesty drugi rok życia, i prawdę powiedziawszy, nie chciałem być gorszy, od pierwszego lepszego idjoty, który zostaje ojcem w dziewięć miesięcy po ślubie, albo i jeszcze prędzej.
— Rozumiem cię, mój drogi, ale któż jest temu winien?
— Sądziłem oczywiście, że winę ponosi ona. Helena ze swej strony po cichu oskarżała mnie... oskarżała Bóg wie o co?
— O co?
— ...Gdy upłynie rok, później drugi i trzeci, a dzieci niema, wówczas żona zaczyna podejrzewać, że mąż żeniąc się, nie był zdrów, że miał jakąś kawalerską chorobę, czy ja zresztą wiem co? Dość, że zaczęliśmy się do siebie odnosić wrogo! Dom stał się piekłem. Wzajemne wyrzuty, docinki, przytyki...
— Ładny z ciebie mężczyzna! — Cóż ja poradzę, skoro jesteś bezpłodna?... i tak dalej bez końca...
— Teraz dopiero rozumiem, dlaczego w dwa lata po ślubie byleś taki zdenerwowany, rozdrażniony. O ile się nie mylę, wyjechałeś do sanatorjum na kurację.
— Tak! Ale przyczyna mojej choroby nerwowej była zupełnie inna.
Zapadło milczenie. Wiktor spuścił oczy.
— Jeśli nie chcesz, nie wyjawiaj mi tej przyczyny. Nie staram się przecież o zgłębianie twoich tajemnic.
— ...Powiem ci wszystko! Doprowadzony do ostateczności ciągłemi skargami i wyrzutami ze strony Heleny, wpadłem na genjalną myśl, że wszystko zależy nie tyle od intensywności, ile od ilości, rozumiesz?...
— Nie zupełnie...
— Ach boże! Nie jakość, lecz ilość. Zacząłem pożerać łapczywie surowe jajka, befsztyki, korzenne przyprawy. Połykałem pigułki „aphrodisiaques“ różne końskie środki podniecające i zmuszałem żonę do coraz częstszych ze mną stosunków!...
— ...I oczywiście rozchorowałeś się...
— Spostrzegłem się w samą porę. Gdyby tak dłużej, napewnobym nogi wyciągnął. Patrzałem już na księżą oborę! Zacząłem kurację i po kilku miesiącach przyszedłem nieco do siebie. Wróciłem do żony! Zrezygnowaliśmy, a zrezygnowawszy, uspokoiliśmy się! Powróciła harmonja i spokój. Po czterech latach pożycia opłakiwaliśmy coprawda od czasu do czasu swoje osamotnienie, lecz pocieszaliśmy się już nierównie prędzej. Pu siedmiu latach nie tylko nie żałowaliśmy, że nie mamy dzieci, lecz nawet ubolewaliśmy nad tymi, którzy je mają.
— Wystarczaliśmy sobie w zupełności! Dopasowaliśmy się do siebie, jak dwa stare kalosze!
— Tryb życia był systematyczny; punktualność dochodziła do absurdu.
— Równo z uderzeniem godziny dwunastej zjawiała się na stole waza, a w ślad za wazą, półmiski z mięsem i salaterki z leguminą. Każdego prawie dnia jedliśmy jedne i te same potrawy. Obawiam się wszelkich zmian... jak morowej zarazy, Helena także. Żyliśmy według pewnego, z góry określonego planu, żyliśmy z zegarkiem w ręku.
— To, co mówisz, przypomina mi uwagi mego przyjaciela, Louis Rovira, o małżeństwach, które żyją w kawalerskim stanie.
— Niema bardziej zatwardziałego kawalera, niż mężczyzna żonaty, który nie ma dzieci. Któregoś dnia, pragnąc zastąpić sobie ten brak uczucia rodzicielskie jeszcze niezupełnie w nas wygasły, zaadoptowaliśmy psa. Na nieszczęście, kiedyś udławił się kością, która mu stanęła w gardle! Zdychał powoli, męcząc się okropnie!
— Patrząc na jego smutne oczy, błagające nas niemo o ratunek, przeżyliśmy taką tragedję, że raz na zawsze przeszła nam ochota do adoptowania istot żyjących!
— Po psie przyszła kolej na lalki. Widziałeś chyba u nas te, które Helena ciągle ubiera i rozbiera.
— Tym przynajmniej śmierć nie grozi!
— Masz rację! Wszystko szło jaknajlepiej. Byliśmy zupełnie szczęśliwi. Po nocach mogłem spać spokojnie, będąc pewien, że żaden ryk i kwik mnie nie obudzi. Nie potrzebowałem zgadywać, czy to będzie syn, czy córka i czy wyrośnie dla nas na pociechę. Na każde zawołanie miałem moją żonę pod ręką, nie martwiąc się, że „zajdzie“ albo że ją będą „skrobać“... Jednam słowem: raj, nie życie!
— Wydaje mi się, że nie ma wielkiej różnicy między takiem małżeństwem...
— A związkiem nieprawym? Masz rację! Małżeństwo bezdzietne zmienia się z biegiem czasu w konkubinat legalny, ale tylko i wyłącznie, w konkubinat. Minęło dwanaście lat. Nagle teraz... czy wiesz, co się stało?
— Skądże mam wiedzieć?
— Nie domyślasz się?
— Wykluczając zgóry, aby twoja żona miała być w odmiennym stanie...
— A właśnie, że jest! To się nazywa mieć pecha, nieprawdaż?
— Nie rozumiem cię zupełnie. Przecież życzyliście sobie tak bardzo...
— Tak, z początku, w ciągu dwóch, trzech pierwszych lat małżeństwa. Teraz znów nasz dom staje się piekłem. Od nowa zaczęły się kłótnie i wyrzuty. Jedno na drugie zwala winę. Dawniej chodziło o bezpłodność, dziś chodzi o brzemienność Heleny. Już go nazywamy „intruzem“. Kiedyś śniło mi się w nocy, że umiera, udławiwszy się kością, która mu stanęła w gardle...
— Jesteś przesądny? Wierzysz w sny?
— Nie, nie wierzę! Wiem tylko, że trzeba się będzie pożegnać z systematycznym trybem życia, z wygodą, ze swemi przyzwyczajeniami. Niedalej jak wczoraj Helena miała wymioty. Tego rodzaju przypadłości nieodłączne są, jak wiesz, od błogosławionego stanu. Stan błogosławiony! Ładny stan błogosławiony, u djabła! Czy widziałeś kiedy widok bardziej odrażający?
— A Helena? Zapewne nie posiada się z radości, że wkrótce zostanie matką?
— Helena jest wściekła! Los i opatrzność zadrwiły z nas! Wszystko jest farsą, farsą w marnym gatunku. Gdyby dziecko przyszło na świat wówczas, gdyśmy byli jeszcze, jako te niewinne synogarlice, gdyśmy, pełni nie tyle uczuć rodzicielskich, ile próżności, oczekiwali go z niecierpliwością, ach, wówczas, wówczas przyjęlibyśmy go z otwartemi ramionami. Ale dzisiaj? Dzisiaj? Farsa w złym guście — powtarzam! Djabli nadali! Wiesz co Auguście? Podaruję ci noworodka. Będziesz go chował razem z Orfeuszem!
— Czyś ty zwarjował?
— Przebacz mi! Sam już nie wiem, co gadam! Ale powiedz, otwarcie, czy ci, to się wydaje słuszne i sprawiedliwe? Teraz, gdy po dwunastu latach wszystko już się tak dobrze ułożyło, gdym się wyleczył z ambicji młodego żonkosia? Żyliśmy tak spokojnie, byliśmy tak pewni, że nam jutro nic na łeb nie zleci!
— Wiktorze?!
— A najstraszniejsze jest to, że Helenę prześladuje myśl, że jest śmieszna. Wydaje się jej, że pokazują sobie ją palcami...
— Ależ jeszcze nic nie można zauważyć!
— Nieprawdaż? I ja to jej mówię. Nic jednak nie pomaga. Gotowa jeszcze jest popełnić jakieś szaleństwo, byle się tylko uwolnić od swej manji prześladowczej...
— Och... zawołał August zaniepokojony.
— Obawiasz się o sztuczne poronienie? Nie, do tego nie dojdzie! Helena jest osobą bardzo wierzącą. Poddaje się więc woli przeznaczeń, zgrzytając zębami. Nie wątpię, że będzie dobrą matką, bardzo dobrą matką. Tylko, że ta obawa śmieszności jest tak wielka... od tygodnia nie ruszyła za próg nogą — mówi, że się wstydzi wyjść na ulicę.
— Zapewne będziemy musieli wyjechać. Potrzeba jej świeżego powietrza i słońca. Trzeba ją będzie wywieść na jakieś bezludzie. Uniknie się przynajmniej powinszowań, odwiedzin różnych natrętnych kumoszek... Och, co ja mam na głowie!
Dwaj przyjaciele umilkli. Po chwili Wiktor rzekł:
— Powinieneś się ożenić, Auguście! Zrozumiesz mnie lepiej, gdy i tobie się coś podobnego przytrafi!
— Ożeń się ze swoją pianistką!
— Kto wie? — rzekł August jakby do siebie — kto wie? Może ożeniwszy się, odnajdę matkę w mej żonie...
— Matkę twoich dzieci, jeżeli będziesz miał dzieci...
— I matkę moją! I ty Wiktorze zaczniesz teraz odnajdywać w swej żonie matkę...
— Zacznę nie sypiać po nocach — to wiem napewno. Zresztą, jeżeli o mnie chodzi, to już się pogodziłem z losem. Ale Helena, moja biedna Helena... co się z nią dzieje!
— Znowu lamentujesz?
— Muszę cię już pożegnać, Auguście. A namyśl się dobrze, zanim się ożenisz!
August wrócił do domu z głową, nabitą myślami które zrodziły się z rozmów z don Avito i Wiktorem. Eugenja, Rosario... sprawy hipoteczne, wszystko poszło w niepamięć! Gdy Orfeusz wybiegł mu na powitanie, pogłaskał go po łbie i rzekł: „Uważaj na kości, Orfeuszu, uważaj dobrze na kości! Nie chcę, abyś się miał udławić, nie chcę patrzeć, jak będziesz umierał, błagając mnie smutnemi oczami o ratunek. Widzisz, Orfeuszu! Ten pedagog, don Avito, nawrócił się na wiarę swych przodków. Mamy tu do czynienia z dziedzicznością. A Wiktor wścieka się, że ma się mu dziecko narodzić. Pierwszy nie może się pocieszyć po stracie syna, drugi nie umie się radować, że mu syn przybędzie!
— ...A jej oczy, Orfeuszu?! Jej oczy?! Rzucały błyskawice, kiedy mówiła: „Chce pan mnie kupić! Chce pan kupić nie tyle moją miłość, ile moje ciało!” Kupić jej ciało? Przecież ja jestem już zmęczony swojem własnem ciałem! Moja cielesna powłoka cięży mi straszliwie! Potrzeba mi duszy, tak duszy! Duszy płomiennej jak ta, która się odzwierciedla w oczach Eugenji. Jej ciało jest piękne, wspaniałe, boskie... przeduchowione tak, jakby było żywą ideą, symbolem. Moje ciało cięży mi Orfeuszu, ponieważ brak mi duszy. Moje ciało? Dotykam go, patrzę na nie, lecz gdzie jest moja dusza? Czy ja wogóle mam duszę? Objawiła mi się wówczas, gdy trzymałem na kolanach małą Rosario, gdyśmy płakali razem! Te łzy nie wytrysnęły z moich oczu, pochodziły wprost z mojej duszy! Dusza, to źródło, objawiające się przez łzy! Dopóki człowiek prawdziwie płakać nie zacznie, nie wiadomo, czy ma duszę. A teraz, Orfeuszu, chodźmy spać! Może myśli usnąć nam pozwolą!