Strona:PL Unamuno - Mgła.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dyś śniło mi się w nocy, że umiera, udławiwszy się kością, która mu stanęła w gardle...
— Jesteś przesądny? Wierzysz w sny?
— Nie, nie wierzę! Wiem tylko, że trzeba się będzie pożegnać z systematycznym trybem życia, z wygodą, ze swemi przyzwyczajeniami. Niedalej jak wczoraj Helena miała wymioty. Tego rodzaju przypadłości nieodłączne są, jak wiesz, od błogosławionego stanu. Stan błogosławiony! Ładny stan błogosławiony, u djabła! Czy widziałeś kiedy widok bardziej odrażający?
— A Helena? Zapewne nie posiada się z radości, że wkrótce zostanie matką?
— Helena jest wściekła! Los i opatrzność zadrwiły z nas! Wszystko jest farsą, farsą w marnym gatunku. Gdyby dziecko przyszło na świat wówczas, gdyśmy byli jeszcze, jako te niewinne synogarlice, gdyśmy, pełni nie tyle uczuć rodzicielskich, ile próżności, oczekiwali go z niecierpliwością, ach, wówczas, wówczas przyjęlibyśmy go z otwartemi ramionami. Ale dzisiaj? Dzisiaj? Farsa w złym guście — powtarzam! Djabli nadali! Wiesz co Auguście? Podaruję ci noworodka. Będziesz go chował razem z Orfeuszem!
— Czyś ty zwarjował?
— Przebacz mi! Sam już nie wiem, co gadam! Ale powiedz, otwarcie, czy ci, to się wydaje słuszne i sprawiedliwe? Teraz, gdy po dwunastu latach wszystko już się tak dobrze ułożyło, gdym się wyleczył z ambicji młodego żonkosia? Żyliśmy tak spokojnie, byliśmy tak pewni, że nam jutro nic na łeb nie zleci!
— Wiktorze?!
— A najstraszniejsze jest to, że Helenę prześladuje myśl, że jest śmieszna. Wydaje się jej, że pokazują sobie ją palcami...
— Ależ jeszcze nic nie można zauważyć!