Przejdź do zawartości

Mgła (Unamuno)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Unamuno
Tytuł Mgła
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. Niebla
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MIGUEL DE UNAMUNO
MGŁA
Z UPOWAŻNIENIA AUTORA
PRZEŁOŻYŁ Z HISZPAŃSKIEGO
Dr. EDWARD BOYÉ
WARSZAWA1928

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE J“









MIGUEL DE UNAMUNO
JAKO POWlEŚCIOPISARZ
I
„MGŁA“.

„Mgła“ jest romansem ironicznym. Akcja skupia się wokół kilku ludzi i psa. Pies, wiedziony instynktem, zawsze odnajduje swą drogę właściwą, podczas gdy ludzie, otoczeni gęstą mgłą swych iluzyj, nadziei i pragnień, błądzą, jak ślepcy, w labiryncie życia, nie wiedząc dokąd idą, ani poco. August Perez, wyszedłszy z domu pewnego deszczowego poranka, zastanawia się, czy ma pójść na prawo, czy na lewo? Ponieważ August „nie jest prawdziwym podróżnym, lecz człowiekiem, przechadzającym się po drogach życia“, więc powzięcie decyzji przedstawia dlań niesłychaną trudność. Perez czeka, aż ulicę przebiegnie pies. Poprostu wskaże mu drogę. Nieszczęście chciało, że, zamiast psa przebiegła koło Augusta dziewczyna, która swą pięknością sprawiła wielkie na nim wrażenie. O dalszych losach bohatera zadecydował przypadek, a z przypadku narodziła się powieść „Mgła“. Perez staje przed bramą domu, pragnąc zawrzeć znajomość. Wkrótce nadarza się okazja. Z balkonu prawie wprost na głowę Augusta spada klatka z kanarkiem. Perez odnosi klatkę i poznaje rodzinę pięknej dziewczyny. Po kilku dniach oświadcza się o rękę Eugenji Domingo del Arco. Eugenja odrzuca miłość Augusta, ponieważ kocha Maurycego, zawodowego próżniaka i łazika. Maurycy gotów jest jednak odstąpić Eugenję Augustowi, o ile z małżeństwa tego wynikną materjalne dla niego korzyści.
August będzie utrzymywał nietylko żonę, ale i jej kochanka.
Eugenja zrywa z Maurycym, przerażona jego cynizmem.
Tymczasem Perez, zwątpiwszy już w możność zdobycia Eugenji, zwrócił swoje uczucia ku osiemnastoletniej praczce, Rosario. W jej miłości do siebie pragnie znaleźć zapomnienie i pocieszenie.
Teraz Eugenja nie szczędzi zachodów i trudów, aby odzyskać tak lekkomyślnie utraconego Augusta, który, jako człowiek bogaty, jest doskonałą partją. Eugenja odnosi w końcu zwycięstwo nad Rosario. Wydaje się, że teraz już nic nie stanie na przeszkodzie połączeniu się tych obojga. Ale nieoczekiwane komplikacje zachodzą jeszcze raz. August zaczyna być zazdrosny o Rosario, którą uwiódł Maurycy. W przeddzień ślubu Eugenja zrywa nieodwołalnie z Augustem i ucieka z Maurycym. August, podwójny bankrut uczuciowy, wpada teraz w chorobę skrajnego hamletyzmu, i powątpiewa o swem własnem istnieniu.
Wszystkie posunięcia na szachownicy życia czterech figur wyczerpały się bez reszty. Akcja powieści, będąca tylko pretekstem do wyrafinowanej analizy psychologicznej i filozoficznego komentowania zdarzeń, została doprowadzona do końca. Czy jednak August Perez był aktorem dramatu, czy tylko farsy? Przerzucając ostatnie strony „Mgły“, nie wiemy, czy „rictus“ tragedji nie przekształci się czasem w rechot rubasznego śmiechu.
W „Epilogu“ Perez przvbywa do Salamanki w odwiedziny do Miguela de Unamuno. Między twórcą, a stworzoną postacią zawiązuje się ciekawa rozmowa.
Dość mam tych męczących awantur, które pan wyprawia ze mną na trzystu stronach swej powieści! Pragnę się zabić!
Nie zabije się pan — odpowiada z sarkastycznym uśmiechem Unamuno. — Odebrać sobie życie może tylko człowiek, który żyje... a ponieważ pan nie istnieje...
A to sobie dobre! — wykrzykuje Perez. Ja nie istnieję? Ja? — I miażdży swego interlokutora strasznym argumentem: — „Czyż pan nie powiedział, że Don Quichote i Pancho są bardziej rzeczywiści od Cervantesa? Czyż nie utrzymywał pan w „Prologu do trzech nowel nadzwyczajnych“, że pan jest tylko pretekstem., potrzebnym na to, aby moja historja, historja innych postaci, jako też i pana własna historja, mogły się pojawić na świecie?“. Nie będzie pan zdolny przeszkodzić teraz memu samobójstwu!“
Proszę mi nie mówić impertynencyj — przerywa Unamuno, uderzając pięścią w stół. — Już powiedziałem! Wróci pan do domu i jeszcze dzisiejszej nocy umrze na zapalenie mózgu.
Nie, po stokroć nie! Pragnę się zabić, lecz nie chcę umierać!
Autor pozostaje nieubłagany.
August Perez wraca do domu i rad nie rad umiera.
Nad trupem swego pana filozofujje pies, Orfeusz, jedyna żywa istota, którą ciężki opar „mgły“ nie mógł sprowadzić na życiowe bezdroża.
„Jakże dziwnem stworzeniem jest człowiek? W żaden sposób nie można się dowiedzieć, czego właściwie chce, prawdopodobnie sam o tem nie wie! Albo i teraz? Ten, który leży tutaj przedemną, zimny i sztywny, rozsiewając woń gnijącego mięsa, nie jest już chyba moim panem. Gdzież on teraz przebywa? Może w boskim świecie Platona? Mieszkają tam ludzie istotni, oczyszczeni i czyści, pijąc błękitne powietrze i oddychając eterem. Przebywają tam także psy św. Humberta, psy św. Dominika, myśliwego, psy istotne, psy naprawdę cyniczne.
Wypowiedziawszy tę orację, Orfeusz zwinął się kłębek i zdechł u nóg swego pana. Na trup człowieka i ścierwo psa opada powoli ta sama, tajemnicza, nieprzenikniona mgła.

II
„LUDZIE Z KRWI l CIAŁA“.

Książka „El sentimiento trajico de la uida“ zaczyna się od określenia Hiszpanów, jako ludzi z „krwi i ciała“ — „los hombres de carne y hueso“. „Człowiek z krwi i ciała, ten, który się rodzi, cierpi i umiera! Który je, pije, śpi, myśli, nienawidzi, lub kocha. Brat, mój prawdziwy brat“.
Ci prawdziwi „bracia“ — protagoniści powieści i nowel Unamuna — mają się tak do protagonistów powieści Perez Goldosa, jak kontrapunkty do symfonij.
„Episodios nacionales“ Goldosa, formowały w literaturze hiszpańskiej, na przełęczy XIX i XX w. świadomość zbiorowości. „Nouelas ejemplares“, „Niebla“, „Amor y pedagogia”, czy „Abel Sanchez“ Unamuna formują świadomość tylko własnego „ ja“ — „el proprio ser“. Galdos, pisząc olbrzymią „Komedją ludzką“ miał przed oczami, jako wzory, Hiszpanów swego czasu. W dziełach swych pozostawił nam ludzi, których psychologję zrozumie każdy Europejczyk od Wołgi po Manzanares.
Hiszpanie Galdosa są tak uniwersalni, jak Hiszpanie Cervantesa, Hiszpanie Unamuna tak indywidualni, jak on sam. Na krosnach ich duchowego życia przesuwają się te same czarno-czerwone pasma: przeznaczenie, śmierć i miłość.
Anhel Guerra, Fortunato i Jacinta, Don Pio, Pepet, czy Maxi Galdosa, należący stanowo do jakiejś klasy społecznej, lub etnograficznie do pewnej prowincji, rzuceni są na tło obyczajowego życia Hiszpanji; Raquel i Berta, Tante Tula, Don Juan, Aleksander Gomez, Joaquin Manegro Unamuna są jedynie emanacją arcy-Hiszpańskiej, a zarazem jakże arcy-europejskiej duszy swego twórcy. Te personifikacje namiętności sprowadzają się zasadniczo do dwóch indywidualnych pasyj Unamuna: głodu pełnego życia i pragnienia nieśmiertelności. Urzędowi krytycy, „chorujący na chorobę lenistwa umysłowego“ — z tej „encarnacion de su propio ser“ chcieli wyprowadzić błędny wniosek, że protagoniści powieści i nowel, jako tezy i symbole, sztucznie uczłowieczone, wogóle istnieć nie mogą. „Symbol może się jednak stać człowiekiem, a koncepcja prawdziwą osobą“ — odpowiada krytykom Unamuno. „Wierzę w tragedję dwumianu Newtona, myślę także, że hiperbola chciałaby dosięgnąć swojej asymptoty. Geometra, któryby odczuł to zrozpaczone pragnienie, mógłby przedstawić hiperbolę, jako istotę bardzo tragiczną. A dalej: „Zaręczam ci, czytelniku, że jeżeli Gustaw Flaubert czuł, jak mówią, symptomaty zatrucia, gdy pisał „Panią Bavary“ — to ja czułem, że umieram, gdy August Perez jęczał przedemną na 287 stronie mego romansu „Mgła“: „Ależ ja chcę żyć, ja chcę żyć Don Miguelu”!!
Powiedzą: „Dlatego, że August Perez — to ty! Po stokroć nie. Wszystkie postaci moich powieści wydobyłem z mojej duszy, z mojej wewnętrznej rzeczywistości, którą zaludnia cały tłum ludzi.
Lecz przecież oni nie są mną! Któż ja jestem? Któż jest ten, który się podpisuje, jako Miguel de Unamuno? Jeden z moich protagonistów, jeden z typów, stworzonych przeze mnie? A ów „ja” ostateczny, „ja” transcedentalny, ja najwyższy? Tylko Bóg może odpowiedzieć na to pytanie!”

III
„NIVOLERIA“.

„Mgła” i „Trzy nowele nadzwyczajne” są wysiłkiem, zmierzającym ku oswobodzeniu powieści z formułek konwencjonalno-tradycyjnych, ku zidentyfikowaniu powieści z życiem. Stendhalowskie zwierciadło sztuki zostało tu zastąpione przez życie samo. Destrukcyjny zamiar autora (rozkład powieści, jako rodzaju literackiego) ujawnił się już w tytule. Swoją humorystyczną książkę nazwał Unamuno nie „nowela”, lecz „niwola”. Poeta Malherbe, gdy mu Racan zarzucał pewne usterki w wersyfikacji, odpowiedział ze spokojem: „Eh bien, monsieur, si ce n’est un sonnet, c’est une sonette”. Unamuno dla mistyfikacji użył terminu „niwola“, nieistniejącego w języku hiszpańskim, a krytycy, trzymający się kurczowo kategoryj artystycznych, uwierzyli święcie, że autor jest odkrywca nowego rodzaju literackiego „niwoleria”.
Jak pisarze helleńscy, Unamuno jest jednocześnie filozofem i artystą. Niema poezji bez filozofji, niema filozofji bez poezji. „Totidem est poetari, atque philosophari“ — mówi Spinoza.
Ale — podczas gdy filozofja transcedentalna w uporządkowanym świecie zjawisk widziała realizacją zadania wyższego — Unamuno i Pirandello przesuwają akcent wartościujący na płynność substancji, i w tem już odzwierciedla się ideologja filozofji, orjentującej się biologicznie. Myśl Unamuna nie zastyga w surowych, niezmiennych ramach jakichś systematów filozoficznych; nieznany jest jej także konflikt, płynący ze zderzenia się obudzonej świadomości z chęcią do statycznego ujęcia życia. Filozofję autora „Mgły“ możnaby nazwać wiecznem komentowaniem myśli i czynów człowieka, ciągle nowych czynów i ciągle nowych myśli, pod coraz to nowym kątem widzenia. W „Mgle“ realizuje się nietscheańska sentencja: „Prawda dnia dzisiejszego jest kłamstwem jutra“ i dytemat, znany bohaterom d‘Annunzia: „O rinnovarsi, o morire“. W miarę postępu akcji autor zmusza protagonistów do odrzucania jednych prawd przejściowych i afirmowania przejściowych prawd innych.
„Mówią, że zmieniam idee, jak koszule? To doskonale! Dowodzi bowiem, że mam trochę koszul na zmianę. Większość ludzi chodzi zupełnie nago, lub też nosi wiecznie to samo ubranie, dopóki nie spadnie z nich ono, podarte na strzępy... Inteligencja stworzona jest dla życia, a nie życie dla inteligencji“ („Ensayos“).
Człowiek Unamuna, jak człowiek Pirandella, musi stawać nieustannie oko w oko z życiem płynnem, nieuchwytnem i irracjonalnem. Pod naporem chaosu istnienia pękają mu jego prowizor ja, przypadkowości i duchowe, zaktualizowane formy.
Przy tej konfrontacji z chaosem — w konstrukcji powieściowej nie może istnieć symetrja i porządek. Pracę koordynowania i klasyfikowania pozostawia autor czytelnikowi. Lecz owa chaotyczność tyczy się tylko akcji. Myśl Unamuna pod maska groteskowości i ironji sokratycznej rozwija się od początku do końca logicznie i harmonijnie. Jaskrawe światło świadomości przedziera raz w raz tę mgłę psychiczną, wśród której błądzą ślepi bohaterzy, a na którą zewnątrz spojrzeć umie tylko pies, Orfeusz, wypowiadający orację imieniem autora.
Nowele i powieści dzieją się w świecie ducha. Punkty styczności ze światem zewnętrznym sprowadzone są do minimum. Nawet ulica, ten zwykły rząd domów i sklepów, jest dla Unamuna warsztatem tkackim, na którym przechodnie tkają pasma nienawiści, zazdrości, miłości, czy gniewu („Mgła”).
Fragmentaryczna akcja, polegająca na konflikcie dusz, rozprasza się i rozprzęga co chwila.
Prawdopodobnie rozprzęgłyby się także psychiki bohaterów, gdyby ich nie trzymała w ryzach namiętność. Ta namiętność a ich życie — to jedno. Dlatego też Aleksandra Gomez („Nada menos que todo un hombre“) moglibyśmy nazwać personifikacją zdobywczej woli męskiej, nieugiętej nawet w walce ze śmiercią, Karolinę i Raquel („Dos madres“, „El marques de Lubmira”). — personifikacją „barbarzyńskiego głodu“ macierzyństwa, a Joaquina Manegro („Abel Sanchez“) — wcieleniem nienawiści.
Współczesny Kain, Joaquin Manegro, czytając poemat Byrona, pisze w swoim pamiętniku: „Czy po mojej śmierci moja dusza będzie istniała? I czy moją duszą będzie właśnie moja nienawiść? Inaczej być chyba nie może!! Taka nienawiść to wyraz istoty wiecznej. Istota doczesna nie mogłaby tak nienawidzić, jak ja nienawidziłem“. W tych słowach Kaina, zatroskanego o zagrobowe losy swej namiętności, odzwierciedla się unamunowska pasja głodu, pełnego życia i woli przetrwania. Z pragnienia nieśmiertelności w „El sentimiento trajico“ rodzi się jednak nie nienawiść, lecz miłość, która wiedzie nas ku tworzeniu Boga, powiedziawszy jaśniej: nadawania świadomości wszechświatem.

IV
UNAMUNIZM I PIRANDELIZM.

W sferze płynnej rzeczywistości, zastygającej w konstrukcjach rozumowych, aby w najmniej oczekiwanej chwili znowu przerwać wszelkie zapory i z wirem porwać szczątki tego, co ludzie nazywają „swoim światem“, — a więc, mówiąc inaczej; wśród fikcyj, które gwoli zadomowieniu i wygodzie snuje intelekt, najciekawszą, a jednocześnie najbardziej złudną i kruchą fikcją jest osobowość, charakter lub t. zw. indywidualność. Jedność charakterologiczna jest niczem innem, jak tylko konstrukcją, tylko przejściowym wyrazem, jednym momentem w płynnej ciągłości życia, wiecznego tworzenia i niszczenia.
W człowieku istnieje nieskończona możliwość form i ekspresyj, z których oczywiście tylko jedna w danym momencie się aktualizuje. Niemniej przeto nie zaktualizowane możliwości w każdej chwili gotowe są wypłynąć na powierzchnię.
Cóż wiem o innych ludziach? O tych bliższych mojemu „ja“, do których mówię „ty“, i o tych dalszych statystach, przesuwających się w głębi mojego świata, o których mówię „oni“? Wierzę, że są oni tacy, lub inni, mam na nich swój pogląd, wydaję o nich sądy: chwalą, potępiam, oceniam! Na jakiej zasadzie? Wszak oni wszyscy są tylko mojemi konstrukcjami, które z godziny na godzinę przybierają inne kształty. Pirandello mówi: „Zaczynamy od iluzji charakteru, a kończymy na rzeczywistości życia”. W sztuce współczesnej przywykliśmy do pewnych konwencjonalnych schematów, które artysta powoli konkretyzuje i napełnia treścią. Metoda Pirandella jest wprost odwrotna. Na początku sztuki daje wrażenie konkretnego, uformowanego charakteru, z którego skreśla po kolei wszystkie składowe atrybuty i cechy, tak, że pod koniec przedstawienia widzimy na scenie jakieś bezcielesne duchy, w rodzaju Ersilli Drei („Vestire gli ignudi”), która po trzech wysiłkach skonstruowania swojej osobowości, załamuje się, a na scenie pozostaje „Ktoś nagi”: „Nikt”.
Bohaterów Pirandella utrzymuje przy życiu sofizmat. Narodzili się poto, aby dowieść antyracjonalnej, paradoksalnej tezy autora. Później, jak połamane pajacyki, idą do kąta na śmiecie (Michele Rocca w sztuce „Ciascuno a suo modo”), lub też, jak Leon Gala ze sztuki „Giuoco delle parti”, czynią wszystkie wysiłki, aby istnieć jaknajmniej. „Ale muszę cię zapewnić, że czynię wszystkie możliwe wysiłki, aby istnieć jaknajmniej — i to nietylko dla innych, ale i dla siebie samego. Tu los zawinił, co robić! — urodziłem się, a kiedy taki fakt się zdarzy — niema rady, jesteś jak uwięziony. Istnieję to znaczy gram grę życia”.
Stanowisko Pirandella nie pozwala protagonistom na żadną egzystencjalną możliwość — małe istotki rzucają się na powierzchni życia, jak ucieszne kukiełki, a autor z ironicznego dystansu patrzy obojętnie na tragikomiczne widowisko istnienia.
Negacja, czy też destrukcja charakteru jest zasadniczą tezą tej sztuki, tak jak zasadniczą tezą buddaizmu jest negacja osobowości, w tym sensie, że żądza bytu stwarza osobowość. Gdy człowiek umiera, elementy składowe rozpadają się, gdyż niema tu substancjalnej duszy, są tylko agregaty psychiczne, które w każdem wcieleniu grupują się, tworząc złudę osobowości.
Wyzwolenie polega nie na zniszczeniu osobowość lecz na zniszczeniu żądzy życia. „Wszystko jest cierpieniem. Należy zatrzymać pęd życia“ — mówi buddaizm.
Pirandello pędu życia nie zatrzymuje. „W tem życiu, które jest, jak teatr“ — zajmuje tylko i wyłącznie estetyzujące stanowisko widza.
Bohaterowie Unamuna w przeciwieństwie do bohaterów Pirandella są istotami z duszy i ciała. Unamuna interesuje jedynie fakt własnego życia. Nie jest on ani machiną, zmontowaną dla wypróbowania nowej teorji, czy paradoksu à la Pirandello, ani aktorem na scenie świata, śpiewającym piękną arję, lecz całkowitym człowiekiem ze wszystkiemi jego negacjami i afirmacjami — człowiekiem, który umie myśleć, a jednocześnie nie zapomina ani na chwilę o swem cielesnem istnieniu. W przeciwnym razie Aleksander Gomez z „Nada memos que todo un hombre“ nie mógłby być przecież Hiszpanem“!
Ludzie Pirandella są obciążeni dziedzicznie sofizmatami swego twórcy, ludzie Unamuna uginają się pod ciężarem jego „całkowitego“, pełnego życia indywidualnego.
Nie mają charakteru — ten brak występuje u nich już à prori, nie à posteriori, jak u Pirandella — ponieważ charakter zastępuje im wszechogarniająca pasja, czy namiętność. Opętani przez nią, idą, jak zahipnotyzowani, ku klęsce, czy też triumfowi, nie przekraczając jednocześnie zaklętego progu duszy Unamuna — a istność witalna — w przeciwieństwie do Pirandella — przemaga w nich nad istnością intelektualną.
Wola do życia stawia zwycięski odpór atakom krytycznego intelektu. Nie dbając o abstrakcje, które są „śmiertelnemi płaszczami dla umarłych myśli”, chcą przetrwać, przetrwać rzeczywiście unieśmiertelniając w ciele i krwi swą nienawiść, czy miłość, a ta troska o zagrobowe losy namiętności, jest wyrazem głodu pełnego życia. głównej pasji Unamuna.
Nie istnieć wcale — głosił buddaizm. Istnieć jak najmniej — mówi pirandellowski człowiek wiedzący, Leon Gala. Istnieć jaknajwięcej, najpełniej, choćby to pragnienie witalne stało w sprzeczności z doktrynami wszystkich wielkich filozofów, wypowiadać się przez wieczność w aktach miłości, czy nienawiści — wołają ludzie Unamuna.
Widzimy, że między dwoma krańcami — buddaistyczną negacją żądzy życia, a unamunowską życia afirmacją — Pirandello zajmuje stanowisko pośrednie i niezdecydowane. Protagoniści, którzy przejrzeli grę życia, nie mają jednak siły oderwać się od bezsensownego kołowrotu istnienia. Załatwiają sprawę połowicznie. Don Cosmo Laurentiano z romansu „Vecchi e giovani” wyrywa z duszy zasadę indywidualną, jako „korzeń egoizmu i grzechu”. Aby żyć, pragnie zapomnieć o sobie całkowicie, pocieszając się zarazem myślą, że „wszystko przeminie — przeminie bezpowrotnie”. A Leon Gala, „człowiek „wiedzący”, nie bierze na serjo niczego i na świat patrzy z ironicznego dystansu, bawiąc się w zabawę działania — jednakże z życia nie ucieka — z życia nie rezygnuje. — Przed jego oczami rozgrywa się dramat, lub komedja, lepiej zagrana, niż na scenie teatru. Grają ją bowiem ludzie żywi, którzy, nie czując szminki na swych obliczach, wgrali się całkowicie w swoje role i zapomnieli kim są. On zaś, typ demoniczny, obejmujący całą skalę od groteskowego komizmu do satanicznej grozy, trzyma w swem ręku losy ludzi, niby nici marjonetek, aby pociągać niemi dla własnej fantazji. Unamuno, tak jak Leon Gala, umie także pociągać za sznurek manekinów — o ile manekiny te nie stały się „ludźmi z krwi i ciała“, to znaczy nie otrzymały w dziedzictwie namiętności.
August Perez z „Mgły“ wyrodził się z rodziny „los hombres de carne y huyso“, ponieważ nastąpiło w nim intelektualne przewartościowanie życia. Pozbawiony kośćca namiętności, zatacza się jak pijany, bije skrzydłami duszy o żelazne pręty klatki codziennego istnienia, błądzi w mrocznym, życiowym labiryncie, dowodząc na swym smutnym przykładzie, że czyny i dzieła ludzkie są tylko groteskową pantominą. Jednak ów wyszydzany przez autora ultra-Hamlet, August Perez, realizuje nieświadomie pirandellowską ideę praktycznej mądrości życia, która polega na tem, aby nie stać się niewolnikiem żadnej formy. Można żyć wśród nich, wierzyć w nie, łudzić się, ale trzeba przechodzić od jednej konstrukcji do drugiej, zachowując „płynność duszy“. Kokietować formy, dotykać się ich powierzchownie, ale nie dać się wtłoczyć w nie raz na zawsze. Przysiadać w drodze, lecz nie „rozsiadać się“, gdyż biada temu, kto się rozsiadł. „Elan vital“ rozwali mu jego domek z kart, zdmuchnie go z drzewa życia, jak liść zwiędły. „Elan vital“, płynność i rozmach, stanowiące pełnię życia! Analogje doprowadzają nas do Bergsona. Bergson nawet Bogu odmawia stałej, określonej istoty. Bóg jest absolutnie nieobliczalny, tak, jak unamunowski August Perez, lub piarndellowski Baldouino („Piacere dell‘ onesta“).
Bergsonowski „Dieu qui se fait“ urabia korrelatywnie swój iluzoryczny charakter i świat, świat, jako refleks, świat, w którym będzie błądził „l‘homme qui se fait”, ślepy, nieszczęśliwy, człowiek Unamuna, czy Pirandella.

V
W POSZUKIWANIU RZECZYWISTOŚCI.

„Kartezjusz, badając naszą świadomość rzeczywistości, wpadł na jedno z najstraszniejszych odkryć, jakie kiedykolwiek zrodziło się w umyśle ludzkim: oto, że gdyby nasze sny miały prawidłowość, nie bylibyśmy w stanie odróżnić snu od jawy” (Maurycy Setti w sztuce „Piacere dell‘ onesta”).
Sny i rzeczywistość: problemat nierozwiązalny! Pirandello chciałby zdobyć ostateczną konstrukcję monumentalną, ale jej znaleźć nie może. Przypadkowość życia, tak jaskrawo zobrazowana we „Mgle” Unamuna, staje się dla niego źródłem tragizmu, tak jak dla filozofa, który nie chce wyjść po za konstrukcję, sianie się ona źródłem radości. Możemy bowiem stosować aprioryczne prawa matematyki do świata zjawisk empirycznych — dowód to, że nasza aprioryczność odpowiada w wysokim stopniu bezpośredniości życia. Taką jest „Glückliche Tatshche” Hermana Lotze w jego „Metaphysik“ a zestawienie to wykazuje, jak dalece antyracjonalizm Pirandella ma swoje źródło w uczuciu „ressentiment”. Punktem wyjścia jest poznanie, zdobyte drogą refleksji. Życie irracjonalne, życie, które nigdy racji nie ma, odzwierciedla się zawsze u Pirandella i czasami u Unamuna jako jakiś absurdalny kołowrót; niema tu procesu psychologicznego, regulowanego prawem postępu są tylko śmiertelne skoki, sprzeczności i zderzenia niebywałe. Do irracjonalności życia dochodzi się drogą przemyślenia do końca tych wszystkich założeń i przesłanek, które daje nam właśnie intelekt, czyli droga racjonalizacji życia. Mamy tu likwidacją logiki przez przeprowadzenie tej logiki do końca — mamy anty intelektualny, intelektualizm, lub racjonalizm irracjonalny. W fenomenologji Hegel wychodzi od bezpośredniości życia. Z podejrzliwości wobec zmysłów, które nas oszukują, budzi się rozum. U Pirandella destrukcja płynąca z refleksji zmusza człowieka do dystansu ironicznego w stosunku do logiki, rozumu i rzeczywistości, która jako prąd rzeczy nowych i zmiennych, wymyka się nieustannie z pod jakiegokolwiek ujęcia. Zresztą „Omni determinatio negatio“. Między życiem, a „widzeniem życia“ jest przepaść taka, jak między życiem a śmiercią. Dopóki się żyje — żyje się i koniec! Jeśli ktoś może zobaczyć swe własne życie, to znak, że już żyć przestał. „Wlecze je za sobą, jak rzecz martwą“. Wszyscy zostaliśmy oderwani od płynącej fali, schwytani w pułapkę i tak uwiecznieni dla śmierci (nowela „La carriola ). Możemy poznawać i widzieć tylko to, co w nas jest martwe. „Poznawać to znaczy umierać“.
Konflikt polega na zderzeniu się obudzonej świadomości z chęcią do statycznego ujęcia życia.
Każdy z nas zna tę żądzę spoczynku, każdy, dążąc, myśli o przystani, pragnie nie iść, lecz dojść, a gdy go burzliwa fala z jakiejś wysepki zmiecie, oszalałemi z bólu rękami chwyta się kępy traw, aby nie płynąć wraz z nurtem groźnej, tajemniczej rzeki istnienia. Kępy traw i wysepki — to konstrukcje i formy nasze, groźna rzeka, bełkocąca głucho pod mostami naszych iluzyj — to życie samo!
Na początku filozofji Pirandella jest również, jak u Kartezjusza i Augustyna, fakt świadomości, jako coś bezpośrednio danego, nie podlegającego wątpliwości. Różnica polega na tem, że gdy Kartezjusz i Augustyn patrzą na świadomość, jako na jednolitą sferę, objętą jednym, ogólnym tytułem „cogitatio”, kładąc przez to samo jednostronny nacisk na stronę intelektualną i racjonalną, Pirandello ujmuje świadomość, jako walkę, antytezę dwóch elementów. Będziemy tu mieli dążność do stwarzania stałych form i nie dające się ująć w rozumowe kategorje: sfery emocyj, impulsów i instynktów.
Intelektualna dążność do ujęcia i wtłoczenia życia w pewne, niezmiernie stałe ramy, cechująca większość ludzi Pirandella, nie istnieje dla Unamuna.
We „Mgle” niema czynnika aktywnego, który nadaje przedmiotom i rzeczom formę i kształt.Świat myśli i uczuć jest równie płynny, jak rzeka i równie lotny, jak mgła. Zderzenie dynamiki życia ze stałym światem form konstrukcyjnych jest niemożliwe, ponieważ August Perez w działaniu i myśleniu jest równie dynamiczny, jak życie samo. Jest to wyścig alogiczności wewnętrznej z absurdalnym kołowrotem zewnętrznych zdarzeń. Zarówno myślą, jak czynem i faktem rządzi przypadek „który jest najgłębszym rytmem świata; duszą poezji”.
Jakaż jest rzeczywistość istotna, rzeczywistość nieśmiertelna tych ludzi i ich twórcy, Unamuna? „Człowiek, którego na sposób Kanta możnaby nazwać neumenicznym, ten człowiek idealny, ten imperatyw kategoryczny winien żyć w świecie fenomenologicznym, czyli w świecie pozorów.
Musi też śnić o życiu, które jest snem. Z antagonizmów tych ludzi realnych powstają tragedje, komedje, powieści i nowele. Lecz rzeczywistość jest rzeczywistością wewnętrzną. Czy rozumiecie Sigismond’a[1] i Don Quichote‘a, którzy śnili o życiu? Rzeczywistością w życiu Don Quichote‘a nie były wiatraki, lecz olbrzymy! Wiatraki, to pozory! Giganci byli neumeniczni i substancjalni. Sen jest rzeczywistością, twórczością, życiem, także i wiara jako źródło rzeczywistości jest życiem“. Wierzyć to tworzyć, tworzyć to żyć („El Prologo“).
Przeciwstawmy tę unamonowską afirmację maksymie Pirandella, a zrozumiemy, że punkt oparcia przesunął się tu w sferę wewnętrznej rzeczywistości tworzenia. Tego źródła mocy nie znają manekinowi bohaterowie z „Il teatro delle maschere nude“, ani typy realistów, które z fonografem w brzuchu powtarzają zdania maestra Pedro[2].
Dzięki tej twórczej rzeczywistości, Unamuno przy pomocy „El licenciado de vidrio‘‘ Cervantesa stwarza od nowa samego siebie, lub też we „Mgle“ staje się pretekstem, potrzebnym nato, aby historja Augusta Perez, historja innych typów, jako też jego własna historja mogły się pojawić na świecie!

VI
FILOLOGJA I STYL.

„La palabra este producto social, se ha hecho para mentir“, „Słowo, jak każdy wytwór życia społecznego, jest kłamstwem“... Człowiek, gdy mówi kłamie, gdy zaś mówi sam ze sobą, t.zn. myśli, wiedząc o tem, że myśli, kłamie samemu sobie“. „Ihr müsst nicht durch Wiederspruch vervirren! Sobald man spricht, beginn man schon zu irren” — powiedział Schopenhauer. Słowo jako ekspresja naszego świata wewnętrznego nie istnieje, tak jak nie istnieje prawda w słowach. Poza impulsami i instynktami życia fizjologicznego wszystko jest kłamstwem i zmyśleniem. Nawet myśl jest pojęciem mitologicznem, ponieważ zastanawiamy się nietyle nad rzeczami, ile nad słowami. Niema myśli, któraby się była zdolna uwolnić od despotyzmu słowa. Każda nasza idea, złączona jest organicznie z językiem, którym mówimy, z indywidualną lub zbiorową historją naszego kraju. Dlatego też rewolucja języka jest najtrudniejszą i najistotniejszą rewolucją — bez niej zrewolucjonizowanie naszych myśli i idej będzie tylko pozorne. („La riforma de castellano”).
Zgodnie z tą maksymą, pastwą zimnej i sarkastycznej krytyki Unamuna pada przedewszystkiem działalność filologiczna człowieka, ciemiężąca despotycznie życie naszego ducha.
Destrukcyjny styl, który się rodzi z tej walki z filologją, ma pewne pokrewieństwa ze stylem futurystów. Jest tu ta sama lakoniczność, te „skróty telegraficzne“ i „węzły myślenia“. „On doit disposer les substantits au hasard de leur naissance” — głosił Marinetti, miażdżąc przymiotnik i przysłówek, i tworząc łańcuchy analogij. „On doit disposer les mots aux evénements de la vie de mes protagonistes“ — powiedziałby Unamuno. A jeśli w działaniu tych protagonistów, takich, jak August Perez, lub, Juan z „Dos madres” trudno jest doszukać się linji ich charakterów i logicznego związku z ich życiem duchowem — to i słowo, jako ekspresja tego chaosu, musi być także chaotyczne i nieskoordynowane. Zrezygnowawszy ze słowa „idealnie nagiego”, stojącego w ścisłym związku z wyrażaną ideą, stosuje Unamuno w swych dziełach niesłychaną ekonomję środków artystycznych, według maksymy: mówić jaknajmniej, a wyrażać jaknajwiącej. Dlatego też zamiast właściwych zdań, mamy raczej ich szkielety, zamiast słów — rzuty myśli lub wybuchy pasji. Estetyka autora „Mgły” nie jest ogrodem pięknych, sztucznie wyhodowanych kwiatów, jak u poety V’alle-Inclána, lecz sadem owocobrania. Przypuszczam, że w tej pogardzie dla retoryki, ornamentyki stylistycznej i tradycyjnego porządku słowa jest także trochę pozy. Podczas swego pobytu w Madrycie, Unamuno ubierał się z wyszukaną niedbałością. „Biedny poszukiwacz Boga” zarówno zaniedbaniem stroju, jak i rzekomem ubóstwem stylu chce odstraszyć od siebie wszystkich dobrze wychowanych półgłówków, dla których rzeczą decydującą przy zawarciu znajomości jest t. zw. „pierwsze dobre wrażenie”. Snob, szukający w lekturze karmelków i łakoci poetyckich, odskoczy od książek Unamuna jak oparzony.
Autor wymaga od swych czytelników walki i ze swej strony czyni wszystko, aby ta walka była jaknajuciążliwsza. Dopiero nauczywszy się na pamięć wszystkich karkołomnych sofizmatów logicznych i kokieterji naopak, przejdziemy drogą ironji sokratycznej ku wzgórzom Attyki, leżącej tak blisko rodzinnych gór Biscaglia, jak sztuka Platona, zbogacona dwudziestoczterowiekowym dorobkiem trudu i cierpienia ludzkiego, leży blisko sztuki profesora literatur klasycznych na uniwersytecie w Salamance — Don Miguela de Unamuno.

Edward Boyé

Paryż — Warszawa 1926-7 r.





I.

August Perez stanął na progu swego domu, wyciągnął prawe ramię i obróciwszy dłoń ku górze, spojrzał w dal. Przez chwilę trwał nieruchomo w majestatycznej, posągowej pozie. Nie tyle jednak brał władczym wzrokiem w posiadanie świat zewnętrzny — ile starał się przekonać, czy deszcz nie pada. Poczuwszy na ręce krople deszczu, zmarszczył brwi. Zmarszczył brwi, gdyż nie chciało mu się otworzyć parasola. Ta konieczność złościła go bardziej, niż sam fakt, że deszcz pada. Jakże piękny jest parasol, dopóki tkwi w pokrowcu! Parasol zamknięty jest równie piękny, jak brzydki jest parasol otwarty.
— „To prawdziwe nieszczęście — pomyślał August, że każda rzecz ma jakiś utylitarny cel. Posiłkując się tem, czy owem, użytkując to lub tamto, szkodzimy pięknu, a nawet niszczymy je. Jedynie szlachetną funkcją jest Kontemplacja. Jakże piękna jest pomarańcza, zanim ją jeść zaczniemy. Hm... to wszystko zmieni się kiedyś na lepsze w niebie. Tam jedynem, naszem zajęciem będzie kontemplowanie Boga. Tutaj w tem marmem życiu doczesnem chcemy się posługiwać Bogiem — pragnęlibyśmy otwierać go jak parasol, aby nas chronił od wszelkiego zła!“
Skończywszy rozmyślanie, August schylił się, aby zakasać spodnie. Otworzył parasol i przez chwilę jeszcze siał zamyślony. A teraz w którą stronę mam się udać? Na lewo, czy na prawo?
Musimy wziąć pod uwagę, że August nie był prawdziwym podróżnym, lecz tylko człowiekiem, przechadzającym się po drogach życia.
„Poczekam, aż przebiegnie pies. Poprostu wskaże mi kierunek“.
Lecz zamiast psa przebiegła piękna dziewczyna i August poszedł za nią, jak zahipnotyzowany, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni.
Przeciął jedną ulicę, później drugą i trzecią...
— „A ten dzieciak — mówił sam do siebie — co tutaj robi na czworakach? Pewnie obserwuje mrówki na trawniku? Mrówka! Największa hipokrytka wśród stworzeń! Spaceruje i spaceruje po całych dniach i stara się wmówić w nas, ze pracuje. Próżniak zawsze się spieszy, roztrąca przechodniów łokciami na prawo i lewo, a założyłbym się, że nic do roboty nie ma! Cóżby zresztą miał robić? Jest zaaferowanym łazikiem, włóczęgą.. jak... Nie, ja przecież nie jestem włóczęgą! Moja wyobraźnia nie zna odpoczynku! Ludzie zaaferowani mówią, że pracują, a w istocie...
Spójrzmy naprzykład na tego idjotę, cukiernika, który sterczy, jak drąg tam za witryną, wystawiając się na pokaz. Exhibicjonista pracy! Cóż nas to obchodzi, czy on pracuje, czy nie?
Praca, praca! Hipokryzja i tyle!! Właściwe pojęcie o pracy może mieć dopiero ten paralityk, poruszający się z wysiłkiem. Czy ja wiem zresztą!?...
— Wybacz bracie — rzekł paralityk, potrąciwszy niechcący Augusta.
— Bracie? Bracie? Cóż to znowu za pokrewieństwo? Pokrewieństwo paraliżu? Mówią, że wszyscy pochodzimy ud Adama. A ten Joachim, czy jest także potomkiem Adama? Jak się masz Joachimie!
Djabli nadali te samochody! Hałas, kurz, smród benzyny! Ku jakiemu celowi zbliża się człowiek, pożerając w ten sposób przestrzenie? Manja podróżowania płynie z topofobji.
Ludzie podróżujący, starają się raczej uciec od miejsca, które pozostawiają za sobą, niż przybyć tam, dokąd dążą... Podróżować... podróżować... Skaranie boskie z tym przeklętym parasolem!“
August zatrzymał się przed bramą domu, gdzie znikła piękna dziewczyna, której oczy, niby magnes przyciągnęły go tutaj. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że szedł za nią.
Stróżka rzuciła na niego złym wzrokiem, a jej spojrzenie podpowiedziało Augustowi, co czynić należy. „Ta cerberka — pomyślał — czeka, abym zapytał o nazwisko panienki, abym poprosił o informacje.
— To właśnie, a nie co innego teraz uczynić należy! Każdą rzecz trzeba doprowadzać do końca. Nie stawać w połowie drogi. Nienawidzę trybów niedokonanych!“.
Wyciągnął portmonetkę i znalazł w niej tylko dura. Pójść, aby zmienić monetę, znaczyłoby stracić czas i okazję. Trzymając ręce w kieszeniach, zapytał portjerki:
— Powiedzcie mi kobiecinko, tak w zaufaniu, „inter nos“, jak brzmi nazwisko tej panienki, która właśnie weszła w tej chwili do bramy?
— Niema w tem żadnej tajemnicy proszę pana!
— A więc?
— Nazywa się Eugenja Domingo del Arco.
— Domingo? Chcieliście powiedzieć Dominga?
— Nie, proszę pana. Domingo, to jej pierwsze nazwisko rodowe.
— Ponieważ jednak chodzi o kobietę, więc nazwisko powinno być zmienione na Dominga. Gdzież tu harmonja fonetyczna?
— Nie znam się na tem!
— Proszę mi jeszcze powiedzieć — ciągnął dalej August, manewrując palcami w kieszeniach — dlaczego wychodzi z domu sama? Czy jest panną, czy mężatką? Czy jej rodzice żyją?
— Jest panną i sierotą i mieszka u wujostwa...
— Z linji macierzystej, czy ojczystej?
— Nie wiem poprostu ciotka i wuj.
— Nic ważnego zresztą... Pozatem...
— Wiem, że udziela lekcji muzyki.
— Czy dobrze gra?
— Nie mogę powiedzieć panu...
— Dobrze, dobrze! Te wiadomości w zupełności mi wystarczą. Proszę to przyjąć za fatygę.
— Bóg zapłać, Bóg zapłać!! Coby tu jeszcze powiedzieć panu. Chciałabym dopomóc z duszy i serca. Może pan mi da jakie zlecenie?
— Może i dam, ale nie teraz, nie teraz. Dowidzenia!!
— Proszę liczyć zawsze na moje usługi. Umiem trzymać język za zębami.
„Hm, mój drogi — rzekł August do siebie, pożegnawszy się ze stróżką — trzeba przyznać, że wdałeś się w kabałę, że postąpiłeś nieostrożnie. Teraz nie czas się już cofać, cóżby bowiem pomyślał o tobie, ten cerber idealny? A więc... Eugenja Dominga del Arco, to jest, chciałem powiedzieć, Eugenja Domingo del Arco. Dobrze, zapiszę sobie, żeby nie zapomnieć.
Najlepsza sztuka mnemotechniczna polega na tem, aby mieć notes w kieszeni!
Mój niezapomniany przyjaciel, Leon, zwykł był mawiać: Nie zaprzątajcie sobie głowy tem, co możecie nosić na kartce papieru w swojej kieszeni. To głębokie zdanie możnaby uzupełnić w następujący sposób:
„Nie notujcie i nie chowajcie do kieszeni tego, co tkwi w waszej głowie. A stróżka? Jakże się stróżka nazywa?“.
August zawrócił.
— Powiedzcie mi jeszcze...
— Do usług...
— Jak się nazywacie?
— Ja? Małgorzata!
— Doskonale! Dziękuję!
— Niema zaco!
August oddalił się w kierunku aleji Alameda. Deszcze przestał padać. August włożyć parasol do pokrowca i podszedł do ławki. Przekonawszy się, że jest mokra, rozpostarł na niej gazetę. Usiadł i wydobył portfel i doctylo. „Oto doskonały, użyteczny przedmiot. Gdybym go nie miał, musiałbym zapisać ołówkiem imię tej panienki.
A takie pismo mogłoby się zatrzeć! Czy obraz jej może się zatrzeć w mej pamięci? Lecz, jakąż ona jest właściwie? Jakąż jest moja słodka Eugenja? Przypominam sobie tylko jej oczy. Wpiły się we mnie. Urzekły mnie podczas lirycznej włóczęgi. Eugenja Domingo del Arco... Domingo!... Nie mogę przyzwyczaić się do tego nazwiska: Domingo! Poproszę ją, aby je zmieniła na Dominga. Czy nasi synowie będą musieli nosić jako drugie nazwisko: Domingo? A jeżeli przyjdzie im do głowy fantazja opuścić moje nazwisko, to impertynenckie Perez i zachować tylko P...? Wówczas nasz pierworodny będzie się zwał August P. Domingo? Dokąd mnie doprowadzisz, moja szalona fantazjo?

I August zapisał: Eugenja Domingo del Arco, aleja Alameda 58. Pod tym adresem był napisany dwuwiersz:

„Z kolebki płynie ku nam smutek,
Z kolebki także radość płynie“.

— „Patrzcie państwo — zdziwił się August — moja mała Genieczka, nauczycielka muzyki, przerwała mi transcedentalny poemat liryczny, który tak cudownie zacząłem. Oto poemat przerwany. Przerwany?? Wśród zdarzeń i zmian losu człowiek szuka karmi dla swych smutków, lub radości, które przynosi ze sobą na świat. Jeden i ten sam fakt może być smutny, lub wesoły, zależnie od naszego stanu ducha. A Eugenja? Muszę do niej napisać! Ale nie tutaj, nie tutaj; w domu! Chyba, żeby poszedł do kasyna. Ależ nie, nie — do domu! Takie sprawy załatwia się w ciszy domowego ogniska. Ogniska? Kiedy mój dom nie jest ogniskiem. Raczej popieliskiem.
Och, moja Eugenjo!!!“.

II.

Gdy służący otworzył drzwi...
August po śmierci matki, która umarła przed kilku miesiącami, pozostawiając mu znaczny majątek, mieszkał wraz z kucharką i lokajem. którzy służyli oddawna w domu rodziców Augusta. Augusta łączyły ze służbą patryjarchalne i przyjacielskie stosunki. Kucharka wyszła za mąż za lokaja. Małżeństwo było bezdzietne.
Gdy więc służący otworzy swemu panu drzwi, August zapytał, czy podczas jego nieobecności nie było nikogo?
— Nie proszę pana!
Były to zapytania i odpowiedzi stereotypowe i sakramentalne, ponieważ do Augusta rzadko kto zachodził.
August wszedł do gabinetu i napisał na kartce papieru: „Wielmożna pani Eugenja Domingo del Arco“, Później wziął głowę w ręce, oparł łokcie na biurku i przymknął oczy.
„Pomyślmy najpierw o niej“ — rzekł.
Starał się odszukać w mroku blask tych oczu, które go urzekły. Chciał ożywić postać Eugenji — ale ponieważ widział ją tylko przelotnie — więc musiał dopomóc sobie wyobraźnią. Dzięki czarnoksięskim zaklęciom, wyłoniła się z jego fantazji, jakaś bliżej nieokreślona postać, otoczona mgłą marzenia. Usnął. Usnął, ponieważ ostatniej nocy cierpiał na bezsenność.
— Proszę pana...
— Ha... zawołał, budząc się!
— Podałem do stołu.
Czy to był istotnie głos służącej czy nakaz apetytu, nakaz, którego echem były tylko słowa Liduviny? Tajemnice psychologiczne! Tak myślał August, przechodząc do jadalni. Ach z tą psychologją!
Zjadł ze smakiem obiad, złożony z jajek sadzonych, befsztyku z kartoflami i kawałka sera Gruyéere. Wypił kawę i usiadł w fotelu. Zapalił cygaro i paląc myślał:
„Moja Eugenja, tak, moja Eugenja, ta, którą tworzę w samotności — nie ta z krwi i ciała, spotkana przeze mnie na ulicy, którą zna także stróżka Małgorzata: zjawisko nieistotne i przelotne. Przelotne? A jakież zjawisko takiem nie jest. Jaka jest logika zjawisk? Przypadek! Przypadek: najgłębszy rytm świata, przypadek: dusza poezji, Moje codzienne skromne życie jest odą pindaryczną, utkaną z drobnostek każdego powszedniego dnia! Życie powszednie! Chleba naszego powszedniego daj mi panie. Daj mi panie także tysiąc drobiazgów codziennych. Jeżeli ludzie nie upadają pod brzmieniem wielkich radości i wielkich smutków, to tylko dlatego, że zarówno wielkie szczęście, jak i wielkie nieszczęście otoczone jest nieskończoną mgławicą malutkich zdarzeń.
Życie jest mgłą. Terz z tej mgły wyłania się Eugenja. A kto to jest Eugenja? Zaczynam zdawać sobie sprawę, że szukałem jej oddawna. I oto gdy jej tak szukam, ona zjawia się przedemną. To tak, jakbym znalazł jakąś rzecz. Gdy się spotyka kogoś, lub znajduje coś, czy to nie dzieje się przypadkiem dlatego, że zjawiska, zdarzenia i przedmioty, współczujące temu, który szuka — wychodzą mu na spotkanie?
Czy Ameryka nie wyszła na spotkanie Kolumba? Czy Eugenja nie wyszła na moje spotkanie?
Eugenja, Eugenja, Eugenja...“
August zdziwił się, usłyszawszy dźwięk swego głosu. Wypowiedział to imię tak głośno. Służący, który w tej chwili przechodził obok jadalni, zapytał:
— Czy pan sobie czego życzy?
— Nie wołałem ciebie wcale.. Czy się nazywasz Dominik?
— Tak panie — odparł Dominik z olimpijskim spokojem.
— A dlaczego nazywasz się Dominik?
— Dlatego, że mnie tak nazywają.
— To prawda — rzekł August — nazywamy się tak, jak nas nazywają. Za czasów Homera rzeczy i ludzie mieli po dwie nazwy; jedną nadawali im ludzie, drugą bogowie. A mnie jak Bóg nazwie? Dlaczegóż nie miałbym się nazwać inaczej, niż mnie świat nazywa? Dlaczegóżbym nie mógł nazwać Eugenji inaczej, niż ją nazywa stróżka Małgorzata. Jakże nazwę Eugenję?
August wstał z fotelu, udał się do gabinetu i zaczął pisać:
„Pani! Dzisiejszego rana, gdy niebo płakało rzęsistemi łzami, spotkałem panią koło bramy domu, który jest coprawda moim demem, lecz nie ogniskiem domowem. Jak we śnie poszedłem za panią i stanąłem wkrótce przed bramą, w której pani zniknęła. Oczy pani zawiodły mnie tam, oczy pani, dwie gwiazdy bliźniacze, jarzące się w mgławicy mojego świata! Wybacz mi Eugenjo, wybacz mi, że ośmielam się nazywać cię tak poufale, tem słodkiem imieniem, wybacz mi mój liryzm. Znajduje się w stanie wiecznego liryzmu!“
— Nie wiem, co pisać dalej? Ależ tak, tak, wiem! Chociaż mam jej tyle do powiedzenia, że byłoby lepiej odłożyć zwierzenia, do chwili osobistego zobaczenia się. Mojem największem pragnieniem jest, abyśmy się poznali i pomówili swobodnie ze sobą. Później zaczną mówić nasze serca.
„Czy mnie wysłuchasz Eugenjo, czarowna istoto, spotkana na codziennej drodze życia — czy mnie wysłuchasz?
Zatracony we mgle życia, czekam na pani odpowiedź“.

August Perez.

I parafrazował, mówiąc: „Ten zwyczaj parafrazowania podoba mi się, ponieważ jest zupełnie niepotrzebny“.
Zakleił kopertę i wyszedł na ulicę.
— „Chwała Bogu — myślał, idąc po alei Alameda, Chwała Bogu, oto wiem już gdzie mam iść. Ta Eugenja, to prawdziwe dobrodziejstwo. Bóg dał cel mojej włóczędze! Istnieje dom, który muszę zdobyć. Mam także stróżkę, jako powiernicę.
Gdy tak maszerował, monologując pod nosem, natknął się raptem ma Eugenję. Nie dostrzegł jednak blasku jej oczu. Duchowa mgła była zbyt gęsta. Ale Eugenja ze swej strony zauważyła go.
„Kto to jest ten młody — człowiek? Przedstawia się nienajgorzej. Nie mogę powiedzieć, aby mi się nie podobał“.
Eugenja nie zdając sobie jasno sprawy, odgadła intuicyjnie, że to właśnie on prześladował ją na ulicy dzisiejszego rana. Kobiety wiedzą, nie patrząc, że ktoś patrzy na nie. Umieją także patrzeć, nie widząc.
I oboje, August i Eugenja podążyli w przeciwnych kierunkach, przedzierając się myślami przez duchową sieć pajęczą, utkaną na warsztacie ulicy. Pajęczyna ta jest delikatną, tajemniczą zasłoną, otaczającą dusze przechodniów ze wszech stron, zasłoną, na której krzyżuje się spojrzenia, pełne nienawiści, miłości, gniewu, współczucia, pożądania lub wzgardy.
August ocknął się znowu przed uśmiechniętą stróżką, Małgorzatą. Ujrzawszy Augusta, wyciągnęła prędko ręce z pod fartucha.
— Dobry wieczór, Małgorzato!
— Dobry wieczór panu!
Nie wszystkich mężczyzn na świecie nazywa się panami, moja droga. Między Augustem, a panem Augustem jest przepaść, podobna, jak naprzykład między Janem, a panem Janem. Ale to zresztą nie należy do rzeczy. Czy panienka wyszła?
— Tak, wyszła niedawno.
— A w którym kierunku poszła?
— Tam.
August zawrócił na pięcie i udał się w tę samą stronę. Lecz po chwili był już z powrotem.
— Zapomniałem oddać list.
— Proszę mi zrobić grzeczność Małgorzato i oddać ten list do rąk własnych...
— Z największą chęcią.
— Ale do rąk własnych, do tych rączek, tak bielutkich, jak klawisze pianina, których dotykają.
— Doskonale! Mam już wprawę. Oddawna doręczam listy.
— Jakto oddawna? Nie rozumiem was Małgorzato!?
— Czy pan sądzi że jest to pierwszy list tego rodzaju?
— Tego rodzaju? A czy znacie rodzaj mego listu?
— List jest taki, jak wszystkie inne. Poznałam to odrazu.
— Jakie inne?
— O Boże! Panience, chwalić Boga nie brak starających.
— Ach tak?? Lecz teraz panna Eugenja jest chyba wolna?
Hm... wolna, wolna!!? Ma niby narzeczonego, albo raczej kandydata na narzeczonego. Może go jeszcze chce poddać próbie, może... może.. czy ja wiem zresztą?!
— Dlaczego mi Małgorzata nie powiedziała o tem?
— Ponieważ się pan nie pytał.
— Racja! Tem nie mniej proszę oddać list panience. Zaczniemy walczyć! Weźcie jeszcze dura.
— Dziękuję panu serdecznie.
August odszedł z żalem, gdyż te chaotyczne, codzienne rozmówki ze stróżką zaczęły mu się podobać.
„Będziemy walczyć — mówił August, idąc wdół ulicy Alameda, tak będziemv walczyli. Ma zatem narzeczonego, czy też konkurenta? Będziemy walczyli! Militia est vita hominis super terram! Moje życie ma wreszcie cel. Eugenja musi należeć do mnie! Moja Eugenja ta, którą stworzyłem sobie, ujrzawszy przelotnie jej świetliste oczy, czy też ta, o której opowiada stróżka, Małgorzata. Wszystko jedno jaka, ale musi być moja! Będziemy walczyli! Będziemy walczyli, a ja zwyciężę! Posiadłem tajemnicę zwycięstwa! Ach, Eugenjo, Eugenjo!
August znalazł się przed wejściem do kasyna. Jego przyjaciel, Wiktor, oczekiwał go już przy szachownicy.

III.

— Spóźniłeś się dzisiaj kochasiu, rzekł Wiktor[3] do Augusta — ty zawsze taki punktualny.
— Co robić, drogi, interesy.
— Ty i interesy??
— Czy myślisz, że tylko giełdziarze mają interesy? Życie jest bardziej skomplikowane, niż myślisz!
— Lub prostsze, niż się wydaje!
— Wszystko jest możliwe.
— Dobrze! Zaczynaj!
August zrobił ruch pionkiem, lecz zamiast zanucić wyjątki z oper, co zwykle czynił przy grze w szachy, zaczął monologować:
„Eugenjo, Eugenjo, moja Eugenjo, celu mego życia, promienny blasku dwóch gwiazd bliźniaczych, zagubionych we mgle — będziemy walczyli! Jeżeli wogóle logika gdzieś istnieje, to chyba tu, na tej szachownicy, a jednak mimo wszystko szachownicą także rządzi przypadek. Czy logika sama przez się nie jest przypadkowa i nieobliczalna? A czy zjawienie się mojej Eugenji nie jest poniekąd logiczne? Czy Bóg, najlepszy szachista nie poruszył jej, jak pionka na szachownicy mego życia?
— Przepraszam cię, mój drogi — wtrącił Wiktor. Czyśmy nie postanowili, że nie wolno się cofać.
— Pionek dotknięty będzie liczony, jako ruch zrobiony — przyśpiewywał Wiktor.
— Racja, racja!
— A więc sprzątam ci tego idjotę!
— To prawda! Jestem tak roztargniony.
— Przy grze nie wolno być roztargnionym, mój drogi.
— I zapamiętaj sobie: Pionek dotknięty będzie liczony... tra la... la!!!
— Tego już naprawić nie można.
— O to właśnie chodzi, że w szachach naprawiać nic nie można. Dlatego też ta gra jest tak pedagogiczna.
— A dlaczego nie można być roztargnionym przy grze — spytał August Czyż życie to nie gra? I dlaczego nie można się cofać!? Djabli nadali z tą logiką. Może mój list jest już w rękach Eugenji. „Alea jacta est!“ A jutro? Jutro należy do Boga! A wczoraj? Do kogo należy wczoraj? O dniu wczorajszy, ty skarbie poetów i marzycieli!! Substancjo mgły codziennej!!
— Szach — przerwał triumfalnie Wiktor.
— Hm, hm, niech cię kaczki zdepcą! Jakże mogłem dopuścić do czegoś podobnego?
— Przez roztargnienie, mój drogi, jak zwykle. Gdyby nie to wieczne roztargnienie, byłbyś bardzo dobrym graczem.
Powiedz mi Wiktorze, czy życie jest grą, czy rozrywką.
— Nie rozumiem! Przecież gra jest także rozrywką. Ale gdy się gra, trzeba grać dobrze.
— A dlaczego nie można grać źle? Jaka jest różnica między złą, a dobrą grą? Dlaczego nie moglibyśmy ustawić tych figur w inny sposób?
— Ustawiłeś je właśnie w ten sposób, wielki filozofie, że dostałeś po skórze. — Mniejsza o to zresztą! Chcę ci oznajmić wielką nowinę.
— Słucham!
— Lecz powinieneś się już dziwić mój drogi!
— Nie należę do tych, którzy się dziwią a priori, albo na zadatek...
— A więc wiesz, co się ze mną dzieje?
— Wiem tylko, że z dnia na dzień jesteś coraz bardziei roztargniony!
— Nogi ci w ziemię wrosną ze zdziwienia, Zakochałem się!
— Wiedziałem o tem!!
— A to jakim sposobem?
— Jesteś zakochany ab origine, odkąd się urodziłeś, jesteś zakochany. Zdolność do miłości przyniosłeś ze sobą na świat.
— Tak, miłość rodzi się wraz z nami!
— Nie powiedziałem miłość, lecz zdolność do miłości.
— A powiedz mi, w kim się kocham?
— Skąd mam o tem wiedzieć, skoro i ty sam dobrze nie wiesz?
— Tak, masz rację... I ja dobrze nie wiem!!
— Czy ci nie mówiłem? A jeśli wiesz w kim się kochasz, to powiedz: blondynka, czy brunetka?
— Prawdę powiedziawszy, nie wiem! Wydaje mi się, że nie jest ani blondynką, ani brunetką. Raczej szatynką!
— Wysoka, czy niska?
— Nie przypominam sobie. Wydaje mi się, że średniego wzrostu! Ale oczy, cóż za oczy ma moja Eugenja.
— Eugenja?
— Tak! Eugenja Domingo del Arco, aleja Alameda, numer 58.
— Nauczycielka muzyki?
— Tak... ale...
— Znam ją. A teraz... patrz Auguście. Szach!
— Lecz!
— Powiedziałem: Szach!
— Dobrze! Niech będzie.
August zasłonił króla laufrem. Na niewiele się to jednak zdało! Przegrał drugą z koleji partję.
Żegnając się z nim, Wiktor ruchem zwycięskiego zapaśnika położył mu rękę na szyji i szepnął mu do ucha.
— A więc to ta mała Geniusia, pianistka? Doskonale Auguście, doskonale. Raj się otworzy dla ciebie.
Po co te zdrobnienia, te poufałe, nieznośne zdrobnienia — pomyślał August, wychodząc na ulicę.

IV.

— „Dlaczego rzeczownik zdrobniały ma być oznaką serdeczności? — pomyślał August, idąc w kierunku domu. Może dlatego, że miłość pomniejsza i zdrobnia rzecz kochaną? Zakochany? Ja zakochany? Ktoby to powiedział? Czy Wiktor miał rację? Czyżbym był zakochany ab initio? Może miłość moja wyprzedziła zjawienie się objektu mej miłości? A może też stworzyła go, wydobyła z mgły tworzenia?
Coprawda, gdybym tak posuwał dalej tego laufra, Wiktor wieżą nie wieleby mi zrobił.
Co to jest miłość? Kto określi miłość? Miłość określona przestaje być miłością. Źle jednak zagrałem z tym laufrem! Jakże mogłem zakochać się w Eugenji, skoro na dobrą sprawę wcale jej nie znam? Eh, poznamy się później. Miłość poprzedza poznanie, a poznanie zabija miłość. „Nihil volitum quin praecognitum“, uczył mnie don Zaramillo, lecz ja doszedłem do wprost przeciwnych wniosków: „nihil cognitum quin praevolitum“. Mówią, że zrozumieć i poznać, to znaczy przebaczyć. Nie, raczej przebaczyć, to znaczy poznać. Najpierw więc miłość, później poznanie. Dojść ujrzeć przelotnie, aby się zakochać. Nikły promień — intuicja miłosna — odlbask świateł we mgłę. Później dopiero wyłaniają się szczegóły: kształty konkretne, gdy mgła opadnie lub zmieni się w krople deszczu, płaty śniegu, kulki gradowe. Wiedza jest jak gra. Ach nie! — raczej jak mgła, jak mgła!
— Och, gdybym był orłem! Błąkać się wśród chmur i patrzeć na mgliste światło słońca, które mży skroś chmur zasłony! Gdyby ptak, który przywykł patrzeć wprost w słońce, ptak, ślepnący nocą, uciekł z Olimpu i spotkał drugiego ptaka, który naodwrót ślepnie od słońca, a nocą widzi — cóżby mieli sobie do powiedzenia: ów orzeł Św. Jana i sowa Minerwy?“
Dochodząc do domu, August spotkał Eugenię. Pochłonięty własnemi myślami, nie dostrzegł jej jednak.
Poznanie przychodzi później... Lecz co się stało? Przysiągłbym, że po mojej orbicie przebiegły w tej chwili dwie gwiazdy... Czyżby to była ona? Serce mi o tem mówi... A oto i jesteśmy w domu! August stanął na progu sypialni i rzuciwszy wzrokiem na łóżko, rzekł:
— Znów więc będę spał sam i marzył samotnie? Gdy się śpi we dwoje, miewa się wspólne sny.
Tajemnicze fluidy powinny łączyć dwa mózgi. A czy to czasem nie prawda, że im się więcej łączą dwa serca, tem się bardziej oddalają od siebie dwa rozumy? Gdy para kochanków myśli o jednem i tem samem, każde z nich dochodzi do wprost przeciwnych wniosków. Kobieta, kocha mężczyznę wówczas, gdy on nie myśli tak, jak ona, — to znaczy, jeśli naprawdę myśleć umie.
Chodźmy zobaczyć, co tam porabia nasze szanowne małżeństwo?“
Bardzo często August przed udaniem się na spoczynek, grywał w bezika ze swym lokajem, Domingo. Kucharka przyglądała się z uwagą ich grze, stojąc za plecami grających.
Partia rozpoczęła się!
— Dwadzieścia w kiery — zawołał Domingo.
— Idę — odpowiedział triumfalnie August A cobyście powiedzieli, gdybym sie ożenił?
— Bardzo dobrzeby pan zrobił — rzekł Domingo.
— To zależy — ośmieliła się zauważyć Liduvina.
— To zależy? — zdziwił się August. Sama przecież wyszłaś za mąż. Wytłumacz mi, o co ci chodzi?
— Ożenić się jest bardzo łatwo, tylko że nie łatwo być żonatym!
— Gminna mądrość przemawia przez ciebie, Liduyino.
— Ta, która ma zostać żona pana, powinna... wyrecytowała jednym tchem Liduvina, obawiajac się, aby August jej nie przerwał.
— Co powinna?...
— Być godna pana. Trzeba zrobić dobry wybór. Pan jest taki zacny, taki dobry jak anioł.
— Czy pan pamięta, co powiedziała nieboszczka, matka pańska, panie świeć nad jej duszą?
Na wspomnienie swej matki, August wypuścił z rak karty i zagłębił się w rozmyślania. Jego matka, nieszczęśliwa istota, o anielskiej słodyczy charakteru zwykła była powtarzać: „Nie długo już zostanę z tobą mój synu! Twój ojciec mnie wzywa! Jestem mu bardziej potrzebna, niż tobie. Gdy mnie już nie stanie, powinieneś się ożenić. Ożeń się jeszcze przed moją śmiercią. Ten dom musi mieć panią“.
Nie brak mi zaufania do naszych, oddanych i wiernych służących, ale ożeń się. I niech twoja żona będzie panią domu, panią twego serca i myśli, twojej kieszeni i twojej kuchni. Musi to być kobieta energiczna, któraby umiała rządzić i kierować tobą“.
— Moja żona będzie grała na fortepianie — powiedział August do Liduviny, przecinając nić swych wspomnień.
— Na fortepianie? A fortepian do czego służy? — zapytała Liduvina.
— Do czego służy? Największą jego zaletą jest właśnie to, że nie służy do niczego! To prawdziwe przekleństwo, że wiecznie czemś musimy się posługiwać. Mam już powyżej uszu wszystkich posług i usług.
— Czy naszych usług?
— Nie, waszych nie! Jeśli chcesz zresztą wiedzieć, to ci powiem; fortepian służy, no tak, służy do wnoszenia harmonjii w ognisko rodzinne. Tak, aby ognisko nie stało się popieliskiem.
— Harmonja? Ach! To pewnie jakaś nowa fajerka na piec
— Liduvino, Liduvino!
Usłyszawszy ten łagodny wyrzut, kucharka schyliła głowę.
— Będzie grała na fortepianie, ponieważ jest nauczycielką muzyki i lekcjami zarabia na życie.
— No, to po ślubie napewno grać przestanie! — rzekła z przekonaniem Liduvina. Pocóżby wychodziła za mąż?
— Moja Eugenja — zaczął August.
— Eugenja? Nazywa się Eugenja i jest nauczycielką muzyki? — zapytała Liduvina.
— Tak... a o co ci chodzi?
— To ta, która mieszka u swego wuja, aleja Alameda, nad sklepem pana Tiburcio?
— Tak! Czy ją znasz?
— Widziałam ją parę razy.
— Może wiesz coś o niej? Mów, mów Liduvino. Pamiętaj, że tu chodzi o moją przyszłość, o moje szczęście.
— To dobra dziewczyna tak... dobra dziewczyna!
— Mów Liduvino! Zaklinam cię na pamięć mej matki!
— Niech pan nie zapomina o jej radach i przestrogach. Ale któż się tam znów kołace po kuchni? Założyłabym się, że to ten nieznośny kot.
Kucharka wyszła.
— Czy będziemy grali dalej.
— Oczywiście Dominiku, partję trzeba rozegrać. Kto na wyjściu?
— Pan!
— A zatem!
— August przegiął przez roztargnienie.
— Wszyscy ją więc znają — mówił August, udając się do sypialni, wszyscy ją znają oprócz mnie!
— A jutro? Co będę robił jutro? Ba!... pocóż się martwić na zapas.
Położywszy się do łóżka, August monologował dalej: „Faktem jest, że od dwóch lat, od czasu śmierci mojej matki, nudzę się okropnie... nudzę się podświadomie. Prawie wszyscy ludzie zresztą nudzą się podświadomie. Nuda jest treścią życia! Nuda wynalazła rozrywki, gry, romanse, miłość! Mgła życia nabrzmiała jest kwaśno-słodkim likierem nudy.
— Och Eugenjo, Eugenjo... Kwiecie wyrosły na moczarach melancholji i nudy życiowej, bądź przytomna moim snom, śnij wraz ze mną i we mnie...
August zapadł w głęboki sen...

V.

Śnieżno-biały orzeł, o skrzydłach potężnych, sperlonych rosą poranną przecinał chmury, utkwiwszy zdobywczy wzrok w słonecznej mgle. Wokół królowała cisza — echa i gwary ziemi zostały na dole; w górze, na sklepieniu niebios dwie gwiazdy bliźniacze rozsiewały niewidzialne balsamy.
Nagły krzyk przeszył ciszę; Poczta, poczta! August ujrzał światło budzącego się dnia.
— Śnię, czy nie śnię — pomyślał, chowając się pod kołdrę. Jestem orłem, czy człowiekiem? Co tam piszą dzienniki? Czy trzęsienie ziemi pochłonęło tej nocy Corculbion? Corcubion, a dlaczego naprzykład nie Lipsk? Ach, liryczna asocjacjo idej chaosie pindaryczny! Świat jest kalejdoskopem! Człowiek wnosi w ten kalejdoskop logikę! Zaśnijmy jeszcze na chwilę! Przewrócił się w łóżku na drugi bok.
Poczta... później przekupka z warzywami, rzeźnik, piekarz. Odgłos przejeżdżającej dorożki, syrena automobilu... „El Sol“, „A, B, C.“, „Nación“[4], darli się chłopcy na ulicy.
— Nie pozwolą człowiekowi spać! — westchnął August. Oto życie które powraca, a wraz z życiem powraca i miłość.
Co to jest miłość?
Pomyślmy o Eugenji. Godzina jest odpowiednia“, Lecz myśl rwała się i rwała, aż wreszcie przeszła w taneczny pląs, pod dźwiękami polki, którą wygrywał na ulicy wędrowny kataryniarz.
Dusza Augusta uginała się, jak klawisz pod nakazem tonów.
— Istotą świata jest muzyka — rzekł August, gdy umilkł ostatni ton pod oknem. Każde prawo jest prawem rytmu, a rytm to miłość. To boskie rano przynosi mi w darze jedną rewelację po drugiej: miłość jest rytmem! Wiedza o rytmie należy do matematyków; ekspresją uczuciową miłości jest muzyka. Ekspresją, nie realizacją, zapamiętajmy to sobie dobrze...
Przerwało mu lekkie pukanie do drzwi.
— Kto tam?
— Czy pan mnie wołał? — spytał Domingo.
August zażądał śniadania, chociaż nie była to jeszcze zwykła jego godzina.
„Miłość pobudza apetyt — ciągnął dalej August, Trzeba żyć, aby kochać. I trzeba kochać, aby żyć.“
Wstał z łóżka, aby zjeść śniadanie.
— Jak tam na dworze, Domingo?
— Tak, jak zawsze! — proszę pana.
— Więc ani tak, ani siak!?...
August ubrał się z takim pośpiechem, jakby czekało go tysiąc Ogromnie ważnych spraw.
Czynił wrażenie człowieka, który przepojony jest świadomością powagi swego życia, wielką rolą, jaką spełnia na świecie!
Wyszedł na ulicę. Serce łomotało mu w piersiach. „Przecież ją znam oddawna, przecież obraz przyniosłem ze sobą na świat. Nie opuszczaj mnie teraz moja matko”.
Spotkawszy Eugenję, pozdrowił ją nie kapeluszem, lecz oczami. Chciał już zawrócić, aby pójść za nią, lecz zwyciężył zdrowy rozsądek... oraz pokusa pogawędzenia ze stróżką.
— To ona, tak ona, której szukam od lat i która mi teraz wychodzi na spotkanie. Jesteśmy dwiema monadami, które się dopełniają.
Rodzina jest prawdziwą komórką socjalną. A ja jestem tylko molekułem! Ach, jakaż ta nauka jest poetyczna!... Matko spójrz na mnie z nieba i dopomóż mi!“
August uświadomił sobie w tej chwili, że obejmuje ramionami powietrze. Miłość to ekstaza.
Istniejemy po to, aby emanować ze siebie miłość!
Uśmiech Małgorzaty sprowadził do do rzeczywistości. Do rzeczywistości?
— Co tam słychać nowego? — zapytał August.
— Nic proszę pana!
— Czy panienka nic nie powiedziała, gdyście jej oddawali list?
— Nie!
— A dzisiaj?
— Zapytała mnie o pański adres. Zapomniał pan widocznie dodać, gdzie pan mieszka, Pozatem, dała mi jeszcze jedno zlecenia...
— Zlecenie? Jakie?
— Prosiła mnie, abym powiedziała panu, że nie jest wolna... że ma narzeczonego!
— Narzeczonego?
— Przecież mówiłam już panu!
— Nic nie szkodzi! Będziemy walczyli!
— Tak, będziemy walczyli!...
— Czy przyrzekacie mi swoją pomoc, Małgorzato?
— Naturalnie!
— Musimy zwyciężyć!
August poszedł do parku, aby odświeżyć swe oczy widokiem zieleni i posłuchać ptaków, śpiewawjących na kwitnących gałęziach. Słowiki śpiewały o uskrzydlonych wspomnieniach dzieciństwa.
W sercu Augusta rezonans tego śpiewu obudził wspomnienie matki...
Ojca swego przypominał sobie bardzo niejasno. Był to mit i cień, zatracający się w dali, oblany krwawym światłem zachodu. Krwawym... ponieważ widział go poraź ostatni z koralami zaskrzepłej krwi na ustach. Czerwone wymioty suchotnika! W sercu jego, odbił się na zawsze straszny krzyk matki: „Mój mały!“.
Nie wiadomo, kogo matka miała na myśli, umierającego ojca, czy też jego, Augusta, kilkoletnie dziecko, które po raz pierwszy stanęło oko w oko ze straszną tajemnicą śmierci.
Matka przycisnęła go do piersi, „Moje dziecko, moje biedne dziecko!“ Gorące łzy padały na płową czuprynę. August płakał, tuląc się kurczowo do piersi matki. Bał się odwrócić głowy, aby nie ujrzeć ludożercy, kominiarza, lub czarnego Piotrusia.
Powoli mijały dni żałoby. Wreszcie oczy płakać przestały i wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
...Był to dom miły i cichy. Światło złociło kwiaty, wyhaftowane na firankach, Patryjarchalne fotele wyciągały poręcze, jak ramiona, zapraszając aby gość spoczął. Na stole stała popielniczka, zawierająca popiół z ostatniego cygara, które ojciec wypalił. Na ścianie portret matki i ojca, malowany wkrótce po ślubie. Ojciec w pozycji siedzącej, z nogą, założoną na nogę, a matka stojąca za krzesłem, ręką opartą na ramieniu męża.
Matka zawsze w żałobie, snuła się po domu, jak cień. Uśmiech jej pomieszany był ze łzami.
— „Żyć muszę dla ciebie moje dziecko, dla c*iebie, Auguście — mówiła mu wieczorem, kładąc go do łóżka. August zasypiał z pocałunkiem na ustach — z pocałunkiem, mokrym od łez.
Przed udaniem się na spoczynek matka czytała mu zwykle. Były to powieści Jules Verne, historje o conquistadorach, lub żywoty świętych. Niejednokrotnie matka czytając, uśmiechała się tym cichym uśmiechem, który przypomina o przelanych niedawno łzach.
August wstąpił do szkoły — popołudniu matka odrabiała z nim zadane lekcje. Uczyła się najpierw wszystkiego sama, aby móc go dobrze wysłuchać. Uczyła się na pamięć dziwacznych imion i nazw z historji powszechnej i miała zwyczaj powtarzać ze śmiechem. „Mój Boże! Jakież to głupstwa wyrabiali ludzie! Nauczyła się matematyki: geometrji, algebry, trygonometrji i w sciencjach tych przeszła nawet swego syna! „Możeby mamusia zabrała się teraz do matematyki“ — prosił August. Z zapałem rozwiązywała równania drugiego stopnia... Uczyła się także psychologji, ale ta nauka nie interesowała jej. „Pocóż tak komplikować rzeczy?“ — mruczała pod nosem. Zgłębiła tajemnicę chemji, fizyki i przyrody.
„Jakie dziwne nazwy nadają ludzie roślinom i zwierzętom?“ Fizjologja napełniała ją wstrętem i nie chciała przesłuchiwać z niej syna.
Patrząc na kolorowe tablice anatomiczne, przedstawiające płuca, albo serce, przypominała sobie czerwoną śmierć swego męża. „Nie pójdziesz chyba na medycynę, moje dziecko? Lepiej nie wiedzieć wcale, jak tam we wnętrzu wyglądamy!“
— Gdy August otrzymał maturę, wzięła go w ramiona i zanosząc się płaczem, mówiła... „Gdyby cię twój ojciec widział w tej chwili“. Później posadziła go na kolanach (osiemnastoletni August czerwienił się ze wstydu) i patrzyła w milczeniu na popielniczkę swego męża.
Później przyszło życie studenckie. Wykłady, stosunki koleżeńskie, rozrywki, podróże. Matka, zdawała sobie sprawę, że syn oddala się od niej powoli. Serce jej było pełne melancholji. Cierpiała w milczeniu. „Żyję dla ciebie, tylko dla ciebie, mój synu! — a ty? Kto to wie, dla kogo ty w przyszłości żyć będziesz? Takie są prawa życia! Trudno!“ W dniu, gdy August, otrzymawszy doktorat praw, wrócił do domu, matka z komiczną powagą pocałowała go w rękę i przyciskając go do piersi, rzekła: „Twój ojciec błogosławi cię, moje dziecko!“.
Nigdy nie kładła się spać, zanim August się nie położył. Całowała go na dobranoc. Bez tego pocałunku usunąćby nie mogła. Otwierając rano oczy, widział, jak matka pochylała się nad nim, Przy stole, gdy August niechciał jeść jakiejś potrawy, matka odkładała nóż i widelec.
Bardzo często wychodzili razem na spacer. Trzymali się pod ręce; ona myślała zawsze o swym mężu, August o wszystklem i o niczem. Powtarzała mu ciągle jedne i te same rzeczy, opowiadała o sprawach codziennych, dobrze znanych, a jednak zawsze nowych. Opowieść zaczynała się zwykle od słów: „Gdy się ożenisz... Auguście..“
Ile razy spotkali piękną dziewczynę, matka spoglądała na Augusta z pod oka. Wreszcie przyszła śmierć, śmierć cicha i słodka, śmierć pozbawiona cierpień. Weszła do pokoju w pewien słotny wieczór jesienny, nie czyniąc szmeru, niby ptak, który przelata i zabrała matkę Augusta w cichy lot. Umarła, trzymając rękę w ręku swego syna, z oczami utkwionemi w jego oczach. August czuł, że ręka chłodnie, że oczy zachodzą matowym cieniem. Wyciągnął delikatnie swą rękę i na zimnej ręce zmarłej złożył gorący pocałunek. Później ukląkł przy łóżku...
A oto teraz widzimy go w parku, gdy słucha śpiewu ptaków i myśli o Eugenji. A Eugenja ma narzeczonego! „Najgorzej boję się tego pierwszego ciernia, który spotkasz na drodze życia moje dziecko“ — miała zwyczaj powtarzać matka. Gdyby była tutaj z pewnością uwolniłaby od cierni tę różę...
„Matka znalazłaby na pewno jakąś radę“ — myślał August, Mimo wszystko nie jest to trudniejsze, niż równanie drugiego stopnia...
Słabe skomlenie przerwało mu rozmyślania. Odwrócił oczy i za krzakiem zobaczył małego szczeniaka, „Biedne maleństwo! — pomyślał. Napewno wygnali go z domu! Może jego pan chciał go utopić, lecz w ostatniej chwili zlitował się nad nim, August przygarnął psa. Szczeniak szukał sutek matczynych. August podniósł się z ławki i wracając do domu, myślał: „Eugenja będzie go rozpieszczać!.
„To śliczny psiak, śliczny! Biedne maleństwo! Jak on mi liże ręce!“
— Przynieś mleka, Domingo Spiesz się! — rzekł do służącego, stając w drzwiach mieszkania.
— Nowa fantazja, jak widzę! Zaczyna pan psy kupować!
— Nie kupiłem go Domingo. Ten pies nie należał do nikogo! Ma duszę wolną! Znalazłem go!
— Acha! Opuszczony szczeniak!
— Wszyscy jesteśmy opuszczeni, Domingo! Przynieś mleka!
August posłał służącego do sklepu, aby kupił smoczek. Miało to ułatwić psu ssanie.
August nazwał go Orfeuszem — niewiadomo dla jakiego zresztą powodu!
Wkrótce Orfeusz stał się jego powiernikiem. August zwierzał się mu ze swych uczuć do Eugenji.
— „Pomyśl Orfeuszu, mówił August, pomyśl, jaka walka nas oczekuje. Co mi radzisz zrobić? Gdyby moja matka cię znała! Lecz zobaczysz, zobaczysz, jak to przyjemnie będzie sypiać na kolanach Eugenji, gdy ciepła, delikatna rączka będzie cię gładziła po grzbiecie“.
Tego dnia obiad minął w nastroju melancholijnym, melancholijnym był spacer, partja szachów melancholijna i nocą sny, pełne melancholji.

VI.

„Trzeba będzie wreszcie powziąć jakąś decyzję — myślał August, krążąc koło domu Nr. 58 na ulicy Alameda. Tak dłużej trwać nie może!“.
W tej chwili otworzyły się drzwi na balkonie drugiego pietra, i August ujrzał ciotkę Eugenii, pulchną osobę, w starszym wieku, o włosach, przyprószonych siwizną. Dama trzymała w ręku klatkę. Chciała wystawić kanarka na słońce. Zawieszając klatkę na murze, nie trafiła uszkiem na gwóźdź, i klatka runęła na ulice. Na balkonie rozległ się przeraźliwy krzyk rozpaczy. Och, mój Pichinku! August ile tchu w piersiach rzucił się na pomoc kanarkowi. Oszalały ze strachu ptak tłukł skrzydłami o żelazne pręty klatki. August wszedł na schody. Serce waliło mu młotem w piersiach. Dama czekała na progu.
— Dziękuję panu, dziękuję z całego serca.
— Nie ma za co, proszę pani!
— Pichinku mój maleńki Pichinku! Uspokój się złotko, uspokój! — Może pan będzie łaskaw wejść do nas na chwilę?
— Z przyjemnością proszę pani!
August wszedł.
Dama zaprowadziła go do salonu i po chwili wyszła, mówiąc: „Zechce pan łaskawie poczekać zaraz wrócę, muszę zanieść Pichina“.
Na progu pokoju stanął wuj Eugenji. Miał na oczach ciemne okulary i szlafmycę na głowie. Zbliżył się majestatycznym krokiem, usiadł obok Augusta i rzekł z namaszczeniem.
— „W języku esperanto istnieje jedno zdanie, któreby można było przetłumaczyć w następujący sposób:
„Czyż nie jesteście przekonani, że dzięki językowi esperanto nastanie niedługo pokój powszechny?“.
August w pierwszej chwili chciał się rzucić do ucieczki, zatrzymała go jednak miłość do Eugenji.
Wuj mówił dalej ciągle w esperanto.
Wreszcie August ośmielił się zauważyć:
— Ależ ja nie rozumiem ani jednego słowa!
— Jestem przekonana, że przemawia do pana tym przeklętym żargonem, który się zwie esperanto — rzekła ciotka Eugenji, stając na progu. Później zwróciła się do męża:
— Firminie! Ten pan odniósł Pinchina. Jak wiesz, Pinchin zleciał na ulicę. Ten pan pierwszy przybiegł z pomocą. Z kim mamy zaszczyt proszę pana? — dodała, patrząc łaskawie na Augusta.
— Jestem August Perez, syn wdowy Perez de Rovira. Prawdopodobnie nazwisko to nie jest pani obce?
— Donia Soledad?
— Tak... donia Soleded!
— Znałam bardzo dobrze matkę pańską. Była to niepospolita kobieta. Wzór wszystkich żon i matek.
— Cieszę się, że obecnie poznaję jej syna.
— A ja cieszę się, że dzięki szczęśliwemu przypadkowi mogłem zawrzeć znajomość z panią.
— Jakto? Tragedję Pinchina nazywa pan szczęśliwym przypadkiem?
— ...Jeżeli chodzi o mnie, był to istotnie przypadek szczęśliwy!
— Jest pan bardzo uprzejmym człowiekiem — zauważył don Firmin. Później dodał: „Rzeczami i ludźmi rządzą tajemnicze prawa, których człowiek przewidzieć nie może. Według moich poglądów... ale, ale trzeba panu wiedzieć, że ja mam na każdą rzecz mój osobisty pogląd...“
— Nie nudź nas Firminie! Powtarzasz ciągle w kółko jedno i to samo. Niech pan mi powie, don Auguście, jak to się stałe, że przybiegł pan tak szybko na pomoc tej biednej ptaszynie?
— Będę szczery wobec pani. Otworzę przed panią całą moją duszę! Oddawna krążę już koło domu...
— Koło naszego domu?
— Tak, proszę pani. Pani siostrzenica jest zachwycająca!
— Rozumiem teraz, co pan nazywa szczęśliwym trafem. Istnieją widocznie opatrznościowe kanarki.
— Któż zna drogi opatrzności, rzekł z westchnieniem don Firmin.
— Ja je znam, mój drogi, ja! — wykrzyknęła ciotka. I zwracając się do Augusta, rzekła: „Drzwi naszego domu stoją zawsze otworem dla pana! Bagatela! Syn donia Soledad! Musi mi pan przyrzec, że mi pan dopomoże. Wspólnemi siłami wybijemy tej małej z głowy kaprysy i fumy!
— ...I odbierzecie jej wolność — dodał don Firmin.
— Zamilcz! Nie popisuj się przed panem swemi anarchistycznemi teorjami!...
— Pan jest anarchistą? — wykrzyknął August.
Błogość rozlała się na obliczu don Firmina Rzekł ze słodyczą w głosie:
— „Tak proszę pana, jestem anarchistą! Anarchistą, mistykiem* Proszę to dobrze zrozumieć i nie obawiać się mnie, mój przyjacielu — tu don Firmin położył rękę na kolanach Augusta. Nie rzucam bomb. Mój anarchizm jest czysto teoretyczny istnieje tylko w sferze ducha... A ponieważ na każdą sprawę mam swój indywidualny pogląd...
— Pan może także jest anarchistą? — spytała ciotka Augusta, aby przerwać zwierzenia don Firmina.
— Ja? Uważam, że ludzie, którzy domagają się, aby nie było władzy, popełniają absurdalny błąd. Gdy nikt nie będzie rządził, któż będzie słuchał? Czy pan sam nie rozumie, że to jest niemożliwe?
— O ludzie małoduszni! I wy to nazywacie niemożliwością? zawołał z wyrzutem don Firmin.
Ciotka znów mu przerwała:
— A więc don Auguście, umowa między nami zawarta! Jest pan odpowiednią partją dla Eugenji... Człowiek doskonale wychowany, pochodzący z tak zacnej rodziny... właściciel dużego majątku... Tak tak. Od dzisiaj jest pan moim kandydatem...
— Czyni mi pani wielki zaszczyt.
— Trzeba tylko tej małej przemówić do rozumu! To dobra, z gruntu poczciwa dziewczyna, tylko bardzo kapryśna. Psuli ją dawniej ogromnie! Gdy spadł na nas ten okropny cios...
— Jaki cios? — zapytał August.
— Nie będę nic ukrywała przed panem — zwłaszcza, że rzecz jest już publiczną tajemnicą. Ojciec Eugenji popełnił samobójstwo, straciwszy na giełdzie cały swój majątek. Eugenji pozostał w spadku dom, ale tak obciążony długami, że procenty hipoteczne pochłaniają cały dochód. Biedne dziecko ciuła grosz do grosza, odkłada ze swych zarobków, aby powoli spłacić długi. Gdzie tu sens proszę pana?
— Gdyby nawet jeszcze przez lat sześćdziesiąt zabijała się lekcjami...
W tej chwili August powziął heroiczny i wspaniały zamiar.
— Eugenja to dobra dziewczyna! Niestety trudno z nią dojść do ładu!
— Gdybyście się wszystkie nauczyły języka esperanto — zaczął don Firmin.
— A daj mi spokój ze swemi uniwersalnemi językami! W naszym ojczystym języku porozumieć się nie możemy ze sobą, a tobie jeszcze drugi język po głowie chodzi!
— Przyznać trzeba jednak, że don Firmin ma rację. Dobrze byłoby na świecie, gdyby istniał tylko jeden język.
— Otóż to właśnie, otóż to właśnie — wykrzyknął zachwycony don Firmin.
— Tak proszę pana, oczywiście — rzekła ciotka stanowczo. Nie mam zasadniczo nic przeciwko temu jednemu językowi, ale niech to będzie język hiszpański... no i djalekt asturyjski, aby się było można porozumieć ze służbą.
Ciotka Eugenji pochodziła z Asturji, tak, jak i jej służąca. Donia Ermedinda wymyślała kucherce po asturyjsku.
Jeśli chodzi o teorję, bardzo piękny jest ten projekt jedynego, powszechnego języka, Ale mój mąż w teorji jest także przeciwnikiem małżeństwa.
— Nie chciałbym dłużej przeszkadzać państwu — rzekł August, wstając.
— Pan nam nigdy nie przeszkadza, ani przeszkadzać nie będzie — odparła ciotka. Proszę zachodzić do nas jaknajczęściej. Będziemy zawsze radzi! A niech pan pamięta, co panu powiedziałam: „Jest Pan moim kandydatem“.
Gdy August zbierał się do wyjścia, don Firmin zbliżył się do niego i szepnął tajemniczo: „Niech pan więcej nie myśli o niej“. — Dlaczego? — zapytał August.
—„Istnieją przeczucia proszę pana, istnieją przeczucia!“.
Po wyjściu Augusta, wkrótce wróciła do domu Eugenja. Ciotka już na progu przywitała ją słowami: „Czy wiesz Eugenjo, kto był u nas? Pan August Perez.
— August Perez?... August Perez?... A kto go tu sprowadził?
— Pichin... nasz kanarek.
— A po co przyszedł?
— Coś ty z nieba spadła? Przyszedł w twojej sprawie.
— W mojej sprawie? Sprowadzony przez kanarka? Czy ciocia tak, jak wuj Firmin zaczyna już mówić językiem esperanto?
— Przyszedł w twojej sprawie — powtarzam! Jest to młody mężczyzna, bardzo przystojny, doskonale wychowany, inteligentny, a przedewszystkiem bogaty, bardzo bogaty!
— A cóż mi po jego bogactwie!? Czy ciocia myśli, że pracuję po to, aby pozwolić się sprzedać?
— Ktoż mówi o tem, aby cię sprzedać, mój ty głuptasku.
— Dobrze, już dobrze, proszę cioci. Zmieńmy temat rozmowy.
— Zobaczysz go raz i drugi, poznasz go dobrze no i zmienisz przekonanie.
— Niech się ciocia lepiej nie łudzi!
— Nie zarzekaj się, moja droga! Niewiadomo co komu sądzono!
— Niezbadane są drogi przeznaczeń — zawołał don Firmin. Bóg..
— Chciałabym wiedzieć, mój drogi, w jaki to sposób godzisz swój anarchizm z panem Bogiem?
— Jeśli nikt z łudzi rządzić nie powinien...
— Mój anarchizm — mówiłem ci już o tem tysiąc razy, jest anarchizmem mistycznym. Bóg nie rządzi tak, jak rządzą ludzie! Bóg jest także anarchistą. Bóg nie rozkazuje, lecz...
— Słucha?
— Otóż to właśnie, otóż to właśnie! Święte słowa! Chodź do mnie, Ermelindo, niech cię uściskam!
Don Firmin złożył pocałunek na czole żony, i dodał.
— „Najwyższa mądrość przemówiła przez twe usta w tej chwili. Tak gdyż Bóg słucha się, słucha...
— Oczywiście w teorji — nieprawdaż? Co się zaś tyczy ciebie, Eugenjo, to przestań kręcić nosem. Zdarza ci się doskonała partja.
— Ja także jestem anarchistką, moja ciociu, tylko że mój anarchizm nie jest mistyczny!
— Dobrze, dobrze! Zobaczymy! Ten się śmieje, kto się na końcu śmieje — rzekła ciotka, wychodząc..

VII.

— Ach, Orfeuszu! — mówił August po powrocie do domu, podsuwając psu spodeczek z mlekiem.
Ach, Orfeuszu! Postawiłem krok decydujący. Wszedłem do jej mieszkania, wdarłem się do sanktuarium! Czy ty wiesz, co to znaczy postawić krok decydujący? Wichry przeznaczeń pchają nas naprzód, i wszystkie nasze kroki są właściwie decydujące. Nasze kroki? Ale czy te kroki należą do nas? Idziemy przez dziki i gęsty bór, w którym nie ma ścieżek. Ścieżki wydeptujemy dopiero własnemi nogami, dążąc tam, gdzie na nas czeka przypadek
Są tacy, którzy dążą za jedną gwiazdą — ja ścigam gwiazdę podwójną, dwie bliźniacze gwiazdy jej oczu, A ta moja gwiazda jest rzutem mej ścieżki ku niebu, jest projekcją przypadku, czy trafu.
Krok stanowczy? Powiedz mi Orfeuszu, w imię jakiej to konieczności istnieje Bóg, świat i wszystko?
Czy ci się nie wydaje, że idea konieczności jest najwyższą formą, jaką stworzył traf w naszym umyśle?
A skąd przyszła do mnie Eugenja? Czy ja ją stworzyłem, czy też raczej ona mnie tworzy? A może jesteśmy oboje dwoma wzajemnemi tworami, ona moim, a ja jej? Może być, że wszystko na świecie jest tworem każdej rzeczy, a każda rzecz tworem wszystkiego? Kto ty jesteś, Orfeuszu? I kim ja jestem?
Niejednokrotnie przychodziło mi, Orfeuszu, do głowy, że nie istnieję, i chodziłem po ulicach, wyobrażając sobie, że jestem niewidoczny dla ludzi. Kiedyindziej znów zdawało mi się, że dla innych nie istnieję takim, jakim w istocie jestem. Oto idę przed siebie krokiem równym i spokojnym z poważną miną z wyrazem skupienia ma twarzy, a tymczasem ludzie widzą we mnie tylko uciesznego pajaca, i śmieją się i drwią za mojemi plecami!
Czy ci się nigdy nic podobnego nie zdarzyło, Orfeuszu? Prawda! Jesteś bardzo młody i nie masz życiowego doświadczenia. Zresztą jesteś psem!
Ale powiedz mi: Czy wam, psom, nigdy nie przychodzi do łba myśl, że jesteście ludźmi? Zdarzają się wszak ludzie, o których/by można sądzić, że są psami!
Moje życie, Orfeuszu, zwłaszcza od czasu śmierci mej matki, jest bardzo smutne. Każda godzina wali się na mnie, niby głaz, popychany przez godziny, które ją poprzedzają. Nic nie wiem o mej przyszłości. Teraz, gdy uchyliłem rąbek zasłony, wydaje mi się że przyszłość się w przeszłość zamienia. Eugenja jest prawie wspomnieniem dla mnie. Och, te dni, które przechodzą, ten dzień, ten wieczny dzień, który mija, we mgle nudy codziennej. Dziś podobne jest do wczoraj, jutro podobne do dziś.
Spójrz, Orfeuszu, spójrz na popiół, z cygar, który mój ojciec pozostawił tam, na popielniczce. Oto objawienie nieśmiertelności, rewelacja straszliwej nieśmiertelności! Gdy człowiek pozostanie sam i zamknie oczy, otwiera się przed nim przerażająca otchłań wieczności!
Nieśmiertelność to nie przyszłość. Śmierć każe nam zrobić pół obrotu i zaczniemy iść wstecz, wstecz, ku przeszłości, ku temu, co było. I będziemy tak szli, szli bez końca, zwijając motek naszych przeznaczeń, będziemy szli ku nicości! Ponieważ zaś nicości niema, więc nie dojdziemy do niej nigdy! Pod nurtem naszej egzystencji płynie w przeciwnym kierunku nurt inny. Teraz idziemy od dnia dzisiejszego ku jutru, później będziemy szli od jutra ku dniom wczorajszym. Ach, wszystko się tka i pruje jednocześnie! Od czasu do czasu dobiegają do nas szepty, pogłosy i echa tego innego świata, ukrytego we wnętrzu światów naszych. We wnętrzu historji istnieje kontr-hisiorja, której bieg jest wprost odwrotny. Rzeki podskórne dążą od morza do swego źródła.
Teraz oczy Eugenią jak dwie gwiazdy, wschodzą dla mnie ma niebie samotności. Błyszczą czystym blaskiem łez, wypłakanych przez moją matkę. Każą mi wierzyć, że istnieję! O słodka iluzjo! „Amo, ergo sum!“ Ta miłość, Orfeuszu, jest jak deszcz dobroczynny, dzięki któremu opada mgła istnienia. Dzięki miłości, czuję moją duszę, tak, czuję ją prawie namacalnie. Dzięki miłości, Orfeuszu, dusza moja cierpieć zaczyna! A dusza, czemże jest dusza, jeśli nie wcieleniem miłości i cierpienia? Dni przychodzą i mijają, miłość pozostaje! Tam w głębi, w najistotniejszej głębi wszechrzeczy nurt tego świata styka się i krzyżuje z nurtem świata tamtego, a z tego zetknięcia powstaje najsmutniejszy i najsłodszy zarazem ból: ból życia!
Spójrz, Orfeuszu, na tkaninę, spójrz na łańcuch! Przypatrz się uważnie, jak przędza przechodzi przez czółenka, jak podskakują pręciki i igły... lecz powiedz mi, gdzie jest ów bębenek, na którym nawijają się pasma naszego istnienia — gdzie jest ten bębenek?“.
Ponieważ Orfeusz nie widział nigdy warsztatów tkackich, więc trudno mu było zrozumieć swego pana. Spojrzawszy jednak Augustowi w oczy, odgadł doskonale stan jego duszy.

VIII.

August drżał, jakby go za chwilę mieli zaprowadzić na miejsce stracenia. Pragnął zerwać się z krzesła — biegać po salonie, gestykulować, krzyczeć, błaznować, byleby tylko zapomnieć.
Ani donia Ermelinda, ani mistyczny i teoretyczny anarchista, don Firman, nie mogli go uspokoić.
— Zawołam ją do salonu, zobaczycie się, poznacie, i pierwsze lody będą przełamane. Stosunki tego rodzaju muszą się zaczynać zawsze od zawarcia osobistej znajomości — nieprawdaż?
— Oczywiście, proszę pani — odpowiedział August, obecny, ale duchem nieprzytomny — pierwszym krokiem jest zawarcie znajomości.
— Jestem przekonana, że gdy pana pozna... Co tu dużo gadać! Sprawa jest zupełnie jasna.
— Nie tak znów jasna, moja droga wtrącił don Firmin. Niezbadane są drogi przeznaczeń! Nie będę zabierał głosu w tej kwestji, czy przed ślubem najeży, lub choćby wypada się znać. Jedyną, prawdziwą, skuteczną znajomością, jest znajomość „post nupitas“, Niejednokrotnie tłumaczyłem ci już, Ermelindo, co oznacza słowo „znać“ w języku biblijnym. I wierzaj mi, że niema bardziej treściwego, i istotnego poznania, jak te nawskroś przenikające poznanie...
— Skończ ze swemi teorjami.
— Znajomość, Ermelindo...
Zadźwięczał dzwonek u drzwi.
— To ona — zawołał wuj głosem tajemniczym.
August poczuł, że fala ognia zalała go od stóp do głowy. Serce waliło mu w piersiach. Drzwi otworzyły się, później rozległ się odgłos pośpiesznych i rytmicznych kroków.
— Pójdę i poproszę ją tutaj — rzekł don Firmin, podnosząc się z krzesła.
— Nie, nie, zawołała donia Ermelinda, dzwoniąc na służącą.
— Proszę powiedzieć pannie Eugenji, aby przyszła do salonu!
Zapadło milczenie. Donia Ermelinda, don Firmin i August czynili wrażenie współwinowajców. A August myślał: „Czy będę zdolny znieść tak wielkie wrażenie? Czy nie stanę się czerwony, jak kogut, i biały, jak śnieg? Czy serce mi nie pęknie w piersiach?“.
Rozmyślania przerwał mu lekki szmer, podobny do szmeru skrzydeł gołębia, zrywającego się do lotu. Krótkie i suche: och i ach! Oczy Eugenji i jej twarz, twarz, która była wcieleniem wiosennej świeżości życia... Postać tak powiewna i wiotka, jakby wcale nie dotykała ziemi. Mistyczne światło rozlało się po komnacie. August poczuł, że jest spokojny, straszliwie spokojny. Jakaś przemożna siła przykuła go do krzesła, zapomniał o sobie, zapomniał o całym świecie, zatracając się w światłości tych promiennych oczu.
Usłyszawszy słowa Ermelindy... „nasz przyjaciel pan August Perez“, ocknął się, wstał z krzesła i próbował się uśmiechnąć.
— Pozwól, Eugenjo! Nasz przyjaciel, pan August Perez, który cię oddawna poznać pragnie.
— Ten pan, który uratował kanarka?
— Ten sam, proszę pani — rzekfł August, zbliżając się i wyciągając rękę. „Jej dłoń z pewnością parzy jak ogień“ — pomyślał.
Jednak omylił się. Ręka jego dotknęła ręki białej i zimnej, jak lód.
Eugenja usiadła.
— „Ten pan“. „Ten pan“ — myślał August gorączkowo. „Ten pan“? Nazywać mnie w taki sposób? To zły prognostyk.
— Pana Augusta poznaliśmy dzięki szczęśliwemu przypadkowi...
— Wiem... kanarek!
— Niezbędne są drogi przeznaczeń — rzekł sentencjonalnie don Firmin.
— Jest on synem donia Soledad, którą dobrze znałam i ceniłam ogromnie. Zaznajomiwszy się i zaprzyjaźniwszy się z nami, chciał pan August z koleji i ciebie poznać, Eugenjo...
— Chciałem panią poznać, aby jej złożyć mój hołd powinny.
— Hołd?...
— Jako pianistce!
— Ach!... tak!!
— Wiem, jak bardzo kocha pani sztukę.
— Sztukę? Jaką? Czy muzykę?
— Oczywiście!
W takim razie wprowadzono pana w błąd, don Auguście.
— „Don Auguście... don Auguście“ — pomyślał August. Zły prognostyk ten „don“, może jeszcze gorszy, niż „ten pan“. Później dodał głośno:
— Nie lubi pani muzyki?
— Zapewniam pana, że jej znosić nie mogę.
Liduvina miała jednak rację — pomyślał August. Ta, gdy wyjdzie zamąż i gdy mąż zapewni jej byt, napewno nigdy nie dotknie pianina...
— Ponieważ jednak „vox populi“ głosi że pani jest znakomitą nauczycielką.
— Staram się wypełniać jaknajlepiej moje obowiązki zawodowe. Muszę pracować na kawałek chleba.
— ...No, no... jeśli chodzi o pracę na kawałek chleba — dodał don Firmin.
— ...Fan August jest już o wszystkiem poinformowany — rzekła donia Ermelinda.
— O wszystkiem? A o czemże to, jeśli wiedzieć wolno? — spytała ostro Eugenja.
— O hipotece!
— Jakto? — wykrzyknęła Eugenja, zrywając się z fotelu. Jakto? Co to ma znaczyć? Czy mogę wiedzieć o celu tej wizyty?
— Mówiłam ci już, moje dziecko, że pan August chciał cię poznać. Nie unoś się tak.
— Ale...
— Proszę nie gniewać się na swoją ciotkę, panno Eugenjo! Doprawdy, nie ma pani racji... Proszę także wierzyć, że ani jednem słówkiem nie starałem się wydobyć od pani cioci tych zwierzeń o hipotece, o pani zamiłowaniach do pracy, o pani poświęceniu... ja tylko...
— Pan odniósł tylko klatkę z kanarkiem, nieprawdaż? — i to w kilka dni po wysłaniu do mnie tego listu!
— Tak... istotnie, muszę przyznać...
— A więc proszę przyjąć do wiadomości, że odpowiedź na ten list dam panu wtedy, kiedy mi się będzie podobało. Teraz zaś muszę już niestety pożegnać pana!
— A to dopiero charakter, to energją! — zawołał don Finmm. Z nią to nie przelewki. Kobieta przyszłości! Prawdziwa kobieta przyszłości! Takie kobiety, przyjacielu Auguście, zdobywa się tylko pięścią, tylko pięścią i kijem...
— Panno Eugenjo... szepnął błagalnie August, zbliżając się do niej.
Eugenja wyciągnęła doń rękę na pożegnanie, rękę białą i zimną, jak lód.
Gdy odwróciła się do niego plecami, gdy znikły jej oczy, będące źródłem tajemniczego, duchowego światła, August poczuł w głowie nieznośny szum. Serce tłukło mu się w piersiach, jak kanarek w klatce.
— Czy pan się niedobrze czuje? — zapytał don Firmin.
— Co to za straszna dziewczyna! Mój Boże, cóż za straszna dziewczyna! — wykrzyknęła donia Ermelinda.
— Nadzwyczajna, niepospolita, bohaterska! Kobieta, prawdziwa kobieta! — zawołał August.
— I ja tak sądzę! — dodał wujaszek.
— Proszę mi wybaczyć! Pomyliłem się! Ta mała — to prawdziwy jeż! Twardy to będzie orzech do zgryzienia!
— Ależ ja jestem zachwycony, jestem zachwycony, proszę pani! Ta nadzwyczajna niezależność charakteru! Ta siła woli, której mi tak brak. Właśnie takiej kobiety mi potrzeba.
— Tak, panie, tak... deklamował anarchista. Eugenja jest kobietą przyszłości!
— A ja jaka jestem? — zapytała donia Ermelinda.
Ty dobra byłaś sto, albo dwieście lat temu: Widzę, że nie poszły na marne moje nauki o przyszłem społeczeństwie i o kobiecie przyszłości — nie darmo wpajałem w nią postępowe teorję anarchizmu, anarchizmu bez bomb.
— Obawiam się, że, gdyby co do czego przyszło, Eugenia gotowaby była rzucać bomby!
— A gdyby nawet? — prowokował August.
— Nie! Eugenja nie jest do tego zdolna — rzekł wuj.
— Sądzę, że, mimo niestosownego zachowania się Eugenji, nie zrezygnuje pan ze swych projektów po tej pierwszej porażce? — zapytała donia Ermelinda.
— Oczywiście, że nie, proszę pani! Nie złożę broni, tem usilniej walczyć zacznę!
— A więc do czynu! Niech pan pamięta, że jesteśmy pańskimi sprzymierzeńcami, że może pan nas odwiedzać zawsze, kiedy się tylko panu podoba, nie zważając na to, czy Eugenja będzie się krzywiła, czy nie!
— Przecież Eugenja nie wyrażała wcale swego niezadowolenia z powodu wizyty pana Augusta — zauważył don Firmin. Takie Kobiety zdobywa się siłą, mój przyjacielu. Pięścią i kijem! Gdy pan ją lepiej pozna, przekona się pan sam najlepiej, z jakiej jest ulepiona gliny.
— Teraz pożegnam państwa — rzekł August.
Don Firmin odciągnął Augusta na stronę i rzekł: „Zapomniałem panu powiedzieć, że, pisząc do Eugenji, powinien pan pisać jej imię przez j, a nie przez g. Eujenja Domingo... A del Arco przez k. Lugenja Domingo del Arko“.
— Dlaczego?
— Oczekując na lepsze czasy, gdy esperanto stanie się jedynym językiem ludzkości, winniśmy używać w języku hiszpańskim ortografji fonetycznej. Śmierć literze c Za, ze zi, zo przez literę z, ka, ke, ki, ko przez k. I precz z tem przeklętem h. H to absurd, reakcja, wstecznictwo, wieki średnie! Precz z h, powtarzam!
— A więc jest pan także fonetykiem?
— Dlaczego powiedział pan „także“?
— Miałem na myśli anarchizm, esperantyzm.
— Wszystko się łączy, proszę pana, wszystko się łączy. Anarchizm, esperantyzm, spirytyzm, wegetarianizm, fonetyzm! Jedno z drugiego wypływa! Śmierć władzy! Precz z językową wieżą Babel!
Precz z literą h!... Żegnam pana!“.
August wyszedł na ulicę z uczuciem, że z barków spadł mu nieznośny ciężar. Było mu radośnie na duszy. Świat wydawał mu się większy, powietrze przezroczystsze, niebo bardziej błękitne. Czuł się, jak nowonarodzony. Oddychał swobodnie poraź pierwszy.
W głębi duszy dzwonił mu głos matki: „Ożeń się“. Wszystkie kobiety, które spotykał, wydawały mu się piękne, bardzo piękne. Nie było wśród nich ani jednej brzydkiej. Świat rozjaśnił się dla niego nowem światłem, tajemniczem światłem dwóch wielkich gwiazd, które jarzyły się na dalekiem sklepieniu niebios. Zaczynał odnowa poznawać świat. Później ni stąd, ni zowąd zagłębił się w rozmyślania nad związkiem między pierwszym grzechem a wygnaniem naszych praojców z raju, którzy skosztowali owocu z drzewa dobra i zła.
Rozmyślał także nad teorjami don Firmina, dotyczącemi „poznania“.
Gdy otworzył drzwi swego mieszkania i stanął na progu, Orfeusz jął mu się łasić u nóg. August pogłaskał psa i rzekł: „Zaczęliśmy nowe życie“ Orfeuszu! Czy nie widzisz, że świat się zwiększył, że powietrze jest przezroczystsze, a niebo błękitniejsze? Ach, Orfeuszu! Gdy ją zobaczysz, gdy ją poznasz! Zaczniesz żałować, że jesteś tylko psem, tak jak ja żałuję, że jestem tylko człowiekiem! Ale powiedz mi, Orfeuszu, w jaki sposób wy, psy, możecie wiedzieć, że nie grzeszycie, skoro w waszej świadomości nie tkwi pojęcie grzechu? Świadomość, której brak pojęcia grzechu, nie jest świadomością“.
Podając mi kolację, Liduvina zaczęła go bacznie obserwować.
— Dlaczego na mnie tak patrzysz, Liduvino?
— A bo się pan zmienił.
— Jakto?
— Zmienił się pan na twarzy. Lepiej pan teraz wygląda.
— Sądzisz?
— Tak! A jak tam poszło z tą pianistką? Dobrze? Nieprawdaż?
— Liduvino, Liduvino!
— Niech się pan na mnie nie gniewa! Przecież mi chodzi tylko o pana szczęście.
— A czy ty wiesz, Liduvino, co to jest szczęście?
— Tak, to prawda — rzekła kucharka z westchnieniem.
I oboje wbili wzrok w ziemię, tak, jakby tajemnica szczęścia uciekła im pod podłogę.

IX.

Nazajutrz rano w brudnej suterenie, należącej do Małgorzaty, Eugenja rozmawiała z jakimś młodym człowiekiem. Stróżka opuściła dyskretnie tę norę i, stanąwszy przed bramą, rozkoszowała się świeżem powietrzem. „Musimy zerwać, Maurycy — mówiła Eugenja. Tak dłużej trwać nie może, zwłaszcza wobec tego, co się stało wczoraj, a o czem ci już opowiadałam“.
— Powiedziałaś jednak, że człowiek, który się o ciebie stara, niezbyt dobrze ma w głowie. Głupiec, niedojda... księżycowy kawaler!!
— Tak, ale ma pieniądze, a ciotka nie daje mi spokoju!
— Wskaż mu drzwi.
— Chcesz, abym go przepędziła? Skąd? Z domu mego wuja? A jeśli wujostwo uważają go za swego przyjaciela?
— Nie zwracaj na niego uwagi!
— Napewno będzie przyłaził z wizytami właśnie w tych godzinach, gdy jestem w domu. Gdybym się nawet zamykała w swoim pokoju — na niewiele się to zda! Będzie ze siebie robić męczennika.
— Niech robi!
— Nie mogę odmówić jałmużny żebrakom, zwłaszcza żebrakom, którzy proszą oczami. Gdybyś zobaczył, jak on patrzy na mnie!
— Nudzi cię?
— Tak nudzi mnie okropnie. Muszę mu nawet powiedzieć o tem.
— Zapewne brak ci odwagi?
— Nie dość głupstw. Nie obawiam się nikogo ani niczego! Liczę się tylko z tobą.
— Wiem o tem — rzekł Maurycy z przekonaniem i dumą, kładąc rękę na kolanach Eugenii.
— Trzeba się wreszcie na coś zdecydować mój drogi! Mamy się przecież pobrać.
— A z czego będziemy żyli?
— Będę pracowała, dopóki ty jakiejś pracy nie znajdziesz!
— Jakto? Mamy żyć z tego, co ty zarobisz?
— Tak... temi straszneim lekcjami muzyki!
— Żyć z twojej pracy? Nigdy, przenigdy! Będę szukał, będę szukał w dalszym ciągu! Cierpliwości, Eugenjo!
— Cierpliwości... cierpliwości, a rok za rokiem mija! — wykrzyknęła gniewnie Eugenja, uderzając nogą o podłogę.
Maurycy cofnął swą rękę z kolan Eugenji, otoczył ramieniem szyję narzeczonej i jął się bawić jej brylantowemi kolczykami.
— Posłuchaj Eugenjo! Gdybyś chciała, mogłabyś go doskonale wystrychnąć na dudka.
— Maurycy!
— Nie gniewaj się, moja droga!
I przyciągnąwszy głowę Eugenji, złączył swe wargi z jej wargami w długim, przeciągłym, gorącym pocałunku.
— Maurycy! — i Eugenja spuściła oczy.
— Maurycy! Tak dłużej trwać nie może!
— Dlaczego? Czy nie jesteśmy szczęśliwi? Czy przypuszczasz, że po ślubie będziemy szczęśliwsi, niż dziś?
— Mówię ci jeszcze raz, Maurycy, że tak dłużej trwać nie może. Znajdź wreszcie jakąś pracę, weź się za coś. Nienawidzę tej muzyki.
Eugenja zdawała sobie niejasno sprawę, że muzyka jest stanem wiecznego przygotowywania się, przygotowywania się i czekania na coś, co nigdy nie ma nastąpić!
— Rozejrzę się za pracą, Eugenjo.
— Mówisz w kółko jedno i to samo! A ciągle stoimy na martwym punkcie!
— Sądzisz więc...
— Sadzę, że w gruncie rzeczy jesteś patentowanym próżniakiem, i że będę musiała pracować tylko na siebie, ale i na ciebie. Jeśli zaś chodzi o zawarcie małżeństwa, to wy, mężczyźni, zawsze jesteście gotowi czekać, czekać choćby w nieskończoność.
— Nie myślisz chyba tak na serjo, Eugenjo?
— Mówię tak, jak myślę. Powtarzam ci, nie chcę widzieć więcej na oczy tego Augusta, który patrzy na mnie spojrzeniem obitego i wygłodzonego psa!
— Ależ Eugenjo, co się z tobą dzieje?
— Trzymaj ręcę przy sobie, mój drogi — rzekła Eugenja, wyrywając się z natarczywego uścisku Maurycego.
— Eugenjo, Eugenjo — zaszeptał urywanym, namiętnym głosem... gdybyś chciała!!
— Musisz się nauczyć, co to jest miłość, Maurycy! Pokaż wreszcie, że jesteś mężczyzną. Weź się za jakąś pracę. Ale zdecyduj się szybko... Gdyż w przeciwnym razie...
— W przeciwnym razie?... Co chcesz zrobić?
— Zobaczysz! Będziemy musieli zerwać!
I nie czekając na odpowiedź Maurycego, Eugenja wyszła z sutereny. Spotkawszy przed bramą stróżkę, rzekła do niej.
— Marto, wasz siostrzeniec pozostał tam jeszcze. Proszę mu powtórzyć to, co mówiłam. Musi się wreszcie na coś zdecydować!
Eugenja z podniesioną głową wyszła na ulicę. Kataryniarz uliczny zaczął właśnie grać skoczną polkę. „Ohyda, ohyda“ — rzekła Eugenja, uciekając, ile tchu w piersiach, od dźwięków muzyki.

X.

August odczuł nieprzezwyciężoną chęć zwierzenia się przed kimkolwiek ze swych przeżyć. Skierował się więc w stronę kasyna właśnie w tej chwili, gdy Eugenja w brudnej stróżówce czyniła Maurycemu wyrzuty. W kasynie oczekiwał na Augusta jego najserdeczniejszy przyjaciel, Wikto.
August od czasu ostatniej wizyty czuł się zupełnie innym człowiekiem. Szedł naprzód krokiem zdecydowanym, oddychał swobodniej.
„Mam wreszcie w życiu określony cel — mówił do siebie. Muszę zdobyć tę dziewczynę, albo też zrobić tak, aby ona mnie zdobyła. To właściwie jedno i to samo! W miłości nie ma zwycięzców, ani zwyciężonych! Ależ nie... w tym wypadku „być zwyciężonym“ znaczyłoby, że Eugenia wzgardziła mną dla innego. Dla innego?.. Niema przecież wątpliwości, że ten inny istnieje! Inny? Jaki inny?
Ja jestem starającym się, kandydatem do jej ręki. A ten inny? Prawdopodobnie już się nie stara, gdyż osiągnął to, co chciał. Zdobył miłość Eugenii. Czy tylko miłość?...“
Spotkał młodą dziewczynę. Była ona uosobieniem radości, zdrowia i świeżości August przerwał rozmyślania i poszedł krok w krok za nią.
„Jaka ona śliczna! Tamtej coprawda też nic nie brak! Z jakim wdziękiem odpowiada na ukłony! Skąd ona ma takie oczy? Te oczy są prawie tak piękne, jak oczy Eugenji. W jej ramionach możnaby zapomnieć o wszystkiemi! Och, kołysać się, kołysać na fali młodego ciała!... Ten inny? Ależ ten inny nie jest narzeczonym Eugenji, nie jest tym, którego ona kocha. Ten inny, to napewno ja! Tak, to ja jestem kimś innym, kimś innym!“.
Gdy August doszedł do tej mądrej konkluzji, młoda dziewczyna zniknęła w jakiejś bramie.
August zatrzymał się, obejrzał uważnie dom od suteryn aż po dach i przypomniał sobie, że się miał udać do kasyna. Zawrócił i idąc, rozmyślał dalej.
„Jednak na świecie istnieje mnóstwo pięknych kobiet. Prawie wszystkie są piękne. Dzieki ci, Boże, dzięki. „Gratias agimus tibi propter magnam gloriam tuam“. Piękna kobietę stworzyłeś Boże na swą chwałę.
Ach, jakaż nadzwyczajna fryzura! Co za fryzura, mój Boże!“.
Istotnie, służąca, która przeszła w tej chwili obok niego, dążąc z koszykiem na targ do miast i, miała bardzo piękną i oryginalną fryzurę. Zdawało się, że wśród jej złotych włosów mieszka światło słoneczne. Włosy wymykały się z pod grzebieni i szpilek, aby się rozwiać w złocistą kaskadę, Z jasnego obramienia wychylała się uśmiechnięta twarzyczka. August z kolei poszedł także za służącą.
„Jestem kimś innym — kontynuował August. Czyżby nie było „innych“ kobiet dla mnie? A!e takiej, jak ona, takiej jedynej, wybranej, nie znajdę nigdy i nigdzie! Wszystkie piękne kobiety istnieją po to, abym dzięki mim zapominał o mej najsłodszej Eugenji. Mojej Eugenii! Tak, ona już się stała moją przez te myśli i pragnienia, które w nią włożyłem. Ten drugi, a raczej ten jej pierwszy, może nawet ją fizycznie posiadać. Jeżeli jednak chodzi o tajemnicze, duchowe światło jej oczu, to ono należy do mnie! A te złote włosy, czy nie odbijają także przypadkiem duchowego, tajemniczego światła? Czy istnieje tylko jedna Eugenja, czy też istnieją dwie? Jedna należy do mnie, a druga do narzeczonego. Jeżeli więc są dwie Eugenje, niechże on pozostanie przy swojej, a ja się swoją zadowolę!...
Gdy nocą smutek stanie u mego wezgłowia, gdy mi się zbierze na płacz bez powodu, chciałbym nakryć sobie oczy i usta temi złotemi włosami, aby wdychać ich wonie! O rozkoszy!“.
August stanął nagle, jak wryty, gdyż dziewczyna z koszykiem zatrzymała się, aby zamienić kilka słów ze znajomą przekupką. August zawahał się przez chwilę, później rzekł: „Ech... mniejsza o nią. Odkąd poznałem Eugenję, ciągle przecież spotykam ładne dziewczynv“.
August oddalił się w stronę kasyna.
„Jeżeli istotnie mną wzgardzi i wybierze tamtego, zrobię gest, którego wspaniałomyślność zadziwi cały świat. Czy mnie kocha, czy nie, to inna sprawa, w każdym razie z tą hipoteką trzeba zrobić porządek“.
Monolog przerwał mu wybuch śmiechu, który zdał się spływać srebrzystą kaskadą z pogodnego nieba. Tuż koło niego śmiały się wesoło dwie młode dziewczyny, a ten śmiech przypominał szczebioty dwóch ptaków na kwitnącej gałęzi. Przez chwilę zatrzymał głodne ciekną spojrzenie na tej wdzięcznej parze, trzymając się pod rękę, dwie dziewczyny stanowiły jakby jedną całość.
August miał ogromną rheć zatrzymać je, rozdzielić, wziąć jedną pod jedno ramię, drugą pod drugie; iść tak, iść tak z niemi w nieskończoność, patrząc na pogodne, lazurowe niebo. „To nie do wiary, że, odkąd poznałem Eugenję. spotykam tylko piękne kobiety!“ — myślał, idąc za dwiema dziewczynami. Świat zamienił się dla mnie w raj! Jedna jest blondynką, druga brunetką... ale która jest blondynką, a która brunetką? Trudno istotnie jedną od drugiej oddzielić.
— Auguście!
— Ach... Wiktor!!!
— Czekałem na ciebie w kasynie. Ponieważ nie przychodziłeś...
— Szedłem właśnie do kasyna.
— Do kasyna? Tedy? Czyś ty zwarjował?
— Tak... to prawda! Ale posłuchaj, chcę ci powiedzieć całą prawdę. Wydaję mi się, że ci już mówiłem o Eugenji?
— O tej pianistce? Tak, mówiłeś.
— Otóż jestem w niej szalenie zakochany, zakochany jak wariat, jak...
— Jak zakochany!... Rozumiem... No więc cóż?
— Zwarjowałem mój drogi, zupełnie zwarjowałem. Widziałem ją wczoraj. Złożyłem wizytę jej wujostwu... widziałem ją.
— A ona ciebie widziała, nieprawdaż? I czułeś się jak w raju...
— Nietyle widziała mnie, nietyle patrzyła na mnie, ile mnie urzekła, zaczarowała, swem spojrzeniem. Nie tyle czułem się jak w raju, ile myślałem raczej, że jestem Bogiem!
Nie masz pojęcia, jaka jest wyniosła i dumna.
Ale od wczoraj nie pojmuję, co się ze mną dzieje? Wszystkie kobiety, które spotykam, wydają mi się zjawiskowo piękne. Przed półgodziną wyszedłem z domu, a już zadurzyłem się na umór w trzech, nie, raczej w czterech! Pierwsza miała czarne oczy, druga królewską fryzurę, trzecia i czwarta stanowiły parę aniołów, śmiejących się śmiechem wiosny. Zamiast udać się do kasyna, szedłem za niemi. Co to znaczy mój drogi?
— To znaczy, że zdolność do miłości, gotowość do zakochania się, spala kamiennym snem na dnie twojej duszy, nie mając ku komu się zwrócić. Zjawiła się Eugenja, wstrząsnęła tobą, poruszyła martwe jezioro twej duszy, gdzie spała twoja miłość. Miłość zbudziła się, a ponieważ jest wielka, więc obejmuje wszystko. Gdy człowiek, taki jak ty, zakocha się naprawdę w jednej kobiecie, zaczyna jednocześnie kochać się we wszystkich.
— A ja sądziłem, ze to będzie wprost przeciwnie... Spójrz na tę brunetkę! Świetlista noc, jak boga kocham, świetlista noc! Mają rację! Czarny kolor najlepiej wchłania światło. Czy nie widzisz w jej włosach ukrytego światła? Czy nie widzisz światła pod frędzlami rzęs?
Chodźmy za nią!
— Jak chcesz!
— Myślałem, że to będzie zupełnie inaczej, gdy się człowiek zakocha, jego miłość powinna się skupiać i koncentrować koło objektu jego uczucia, tak, aby wszystkie inne kobiety przestały istnieć dla niego.
Ale spójrz na ten błysk słońca w nocy jej włosów!
— Zaręczam ci, Auguście, że się mylisz. Zaraz ci wszystko wytłumaczę. Byłeś zakochany, byłeś zakochany, sam o tem nie wiedząc, ani w tej, ani w tamtej, byłeś zakochany w kobiecie abstrakcyjnej. Gdy zjawiła się Eugenja, abstrakcja stała się rzeczywistością, a pojęcie kobiety, kobietą. Zakochałeś się w Eugenji, a potem przeszedłeś od niej do kolektywności, do całego rodzaju, aby zakochać się we wszystkich kobietach. Odbyłeś więc drogę od abstrakcji do konkretnego objektu, od konkretnego objektu do rodzaju, od kobiety wogóle do jednej kobiety, a od jednej kobiety do wszystkich kobiet.
— Cóż za metafizyka!
— A czy miłość nie jest metafizyką?
— Co ty gadasz?
— Zwłaszcza twoja miłość, twoja miłość mózgowa! Zakochałeś się głową, mój Auguście, tylko głową!
— Sądzisz więc, że me jestem zdolny do prawdziwej miłości? zapytał August, stropiony słowami Wiktora. W głębi duszy było mu bardzo przykro, że ktoś ośmielił się nazwać jego miłość „mózgową“.
— Ależ owszem, wierzę, że jesteś zakochany, że możesz kochać... ale tylko głową. Wyobrażasz sobie, że kochasz...
— Czy kochać, a wyobrażać sobie, że się kocha, to nie jest jedno i to samo
— Niezupełnie!
— Powiedz mi, jak poznać, czy ktoś kocha, naprawdę, czy też wyobraża sobie tylko, że kocha.
— Zmieńmy temat rozmowy! Pogadajmy o czem innem!
Wróciwszy do domu, August wziął Orfeusza na ręce i rzekł do niego: „Powiedz mi, Orfeuszu, jaka jest różnica miedzy wyimaginowaną miłością, a miłością prawdziwą? Jestem, czy nie jestem zakochany w Eugenji? Czy me serce nie bije, jak oszalałe, czy krew nie kipi w mych żyłach, kiedy ją widzę?“.
Podczas obiadu August zapytał Liduviny:
— Powiedz mi, Liduvino, po czem się poznaje zakochanego?
— ...Po tem, że mówi głupstwa i robi głupstwa! Gdy się chłop zadurzy tak, że za kiecką nie widzi świata, przestaje być chłopem...
— Przestaje być chłopem?...
— A no tak! Baba może z nim zrobić, co zechce!
— A jeśli baba zadurzy się w chłopie, czy i chłop może zrobić z babą, co zechce?
— O, to zupełnie co innego!
— Dlaczego?
— Trudno to panu wytłumaczyć!... Jest tak i koniec! Czyżby się pan zakochał?
— Właśnie chciałem sprawdzić. W każdym razie, wydaje mi się, że jeszcze nie mówię, ani nie robię głupstw.
Liduvina wyszła z półmiskiem do kuchni. August myślał:: „Czyżbym był naprawdę zakochany?“

XI.

Po kilku dniach August zadzwonił do mieszkania don Firmina i donia Ermelindy, Służąca poprosiła go, aby poczekał w salonie. „Pójdę zawiadomić państwa“.
August pozostał sam; czuł wokół siebie pustkę, a na piersiach ciężar nieznośny. Usiadł; po chwili, ujrzawszy na ścianie portret Eugenji, zerwał się na równe nogi. Zaczął walczyć z owładającą go coraz bardziej chęcią ucieczki. Gdy usłyszał ciche i lekkie kroki, miał wrażenie, że lodowaty sztylet przechodzi mu przez piersi, że gęsty tuman mgły opada mu na głowę. Drzwi otworzyły się i na progu salonu stanęła Eugenja. Biedny August oparł się o poręcz fotelu. Eugenja, ujrzawszy jego trupio-siną bladość, stanęła niezdecydowana na środku pokoju, później, zbliżając się do niego, rzekła głuchym głosem:
— Co panu? Czy pan się źle czuje?
— Nie... nic... głupstwo!
— Może panu czego potrzeba?
— Szklankę wody, jeśli łaska!
Eugenja wyszła i wróciła po chwili z szklanką w ręce. Gdy szklanka przeszła do rąk Augusta, wydawało się, że cała jej zawartość znajdzie się na podłodze. August wychylił wodę jednym haustem, zalewając sobie kamizelkę i krawat... Ani na chwilę nie oderwał oczu od oczu Eugenji.
— Jeśli pan sobie życzy, powiem, aby przygotowano panu szklankę herbaty, rumianku, lub lipowego kwiatu. Co się panu stało?
— Nic, nic, panno Eugenjo! Dziękuję za wszystko, dziękuję — rzekł August, wycierając kamizelkę.
— Proszę! Zechce pan spocząć!
Gdy usiedli, Eugenja ciągnęła dalej:
— Spodziewałam się pańskiej wizyty w tych uniach i poleciłam służącej, aby mnie zawiadomiła, gdy pan przyjdzie, nawet gdyby się to stało podczas nieobecności moich wujostwa, którzy przed południem zwykle wychodzą.
Pragnęłam się rozmówić z panem w cztery oczy, bez świadków.
— Och, Eugenjo, Eugenjo!
— Ach, jakiż pan jest afektowany! Nie sądziłam, że pan weźmie to wszystko tak bardzo do serca, don Auguście!... Przeraził mnie pan, gdy tutaj weszłam. Wyglądał pan, jak trup.
— Byłem raczej trupem, niż żywym człowiekiem!
— Musimy wyjaśnić całą sprawę! — Eugenjo — zawołał biedny August i wyciągnął rękę, którą natychmiast ze strachem cofnął.
— Patrząc na pana, widzę, że pan nie jest jeszcze w normalnym stanie. Może więc odłożymy na później naszą przyjacielską rozmowę? I Eugenja wzięła Augusta za rękę, aby zbadać jego puls. Puls walił, jaK szalony. August był czerwony, jak burak. Znikły oczy Eugenji, nie widział już nic, nic, tylko mgłę, czerwono-purpurową mgłę. Zdawało mu się, że lada chwila straci przytomność.
— Proszę mieć litość nademną, Eugenjo... proszę mieć litość nademną.
— Niech się pan uspokoi, don Auguście!
— A więc — proszę mi pozwolić!... i wziął w swe ręce tę zimną, śnieżno-białą dłoń z wysmukłemi palcami, stworzonemi do pieszczenia klawiszy.
— Nie odmawiam...
August podniósł dłoń do ust i pokrył ją pocałunkami, które były niby purpurowe płomienie, gasnące na śnieżnej bieli.
— ...Gdy pan skończy, zaczniemy rozmowę.
— Proszę mnie wysłuchać, Eugenjo.
— Usiądźmy trochę dalej od siebie... i, uwalniając rękę z uścisku, rzekła:
— Nie wiem, jakie nadzieje czynili panu mój wuj i moja ciotka, lecz wydaje mi się, że został pan błędnie poinformowany...
— Jakto?...
— Obowiązkiem ich było powiedzieć panu, że mam narzeczonego!
— Wiem o tem!
— Czy pan słyszał o tem od ciotki?
— Nikt mi nie mówił, a jednak wiem!
— A więc?...
— Ależ Eugenjo, ja nie pragnę niczego, na nic nie czekam, niczego nie żądam. Będę szczęśliwy, jeśli mi pani pozwoli przyjść tu od czasu do czasu, uradować oczy pani widokiem, upoić się tem powietrzem, którem pan oddycha...
— Wszystko to jest dobre, ale w romansach, mówmy konkretnie. Oczywiście, może pan przychodzić tutaj, ilokrotnie pan będzie miał chęć.
Zgadzam się na to, aby pan mnie widywał, rozmawiał ze mną... a nawet całował mnie po rękach... proszę jednak przyjąć do wiadomości, że mam narzeczonego, którego kocham i za którego wyjdę wkrótce zamąż.
— Czy pani go naprawdę kocha?
— Dziwne pytanie!
— A w jaki sposób przekonała się pani, że pani jest naprawdę zakochana?
— Czy pan ma źle w głowie?
— Nie, tylko przypomniało mi się, co mówił mój przyjaciel. Wielu ludziom wydaje się, że kochają, tymczasem nie kochają zupełnie. Poprostu biorą złudzenie za rzeczywistość...
— Pański przyjaciel miał zapewne pana na myśli?
— Tak, mówił o mnie... a później...
— Jeżeli chodzi o pana, to głowę bym dała, że pan nie tyle kocha, ile wmawia w siebie miłość.
— Więc sądzi pani, że ja pani nie kocham? — zawołał August.
— Proszę nie podnosić tak głosu, don Auguście! Pocóż ma służba słyszeć?
— Tak, tak, ciągnął dalej, z coraz większą afektacją w głosie. Są tacy, którzy sądzą, że nie jestem zdolny do prawdziwej miłości!
— Proszę mi wybaczyć na chwilę — przerwała Eugenja, wychodząc. Po chwili wróciła, mówiąc:
— Czy się pan już uspokoił, don Auguście?
— Eugenjo! Eugenjo!
Rozległ się dźwięk dzwonka. Eugenja rzekła: „To napewno moi wujostwo“. Po chwili donia Ermelinda i don Firmin weszli do salonu.
— Pan August przyszedł nas odwiedzić. Dowiedziawszy się, że was niema w domu, chciał odejść, ale go zatrzymałam.
Don Firmin zawołał:
— Przyjdzie czas, gdy przesądy społeczne istnieć przestaną! Jestem przekonany, że kłódki, zatrzaski, łańcuchy, ogniotrwałe kasy, strzegące własności prywatnej, zachęcają tylko złodziejów, a raczej tych, których zwykliśmy nazywać złodziejami. Prawdziwymi złodziejami są bowiem kamienicznicy, obszarnicy, kupcy, rentjerzy.
Człowiek rodzi się dobrym... natura jego jest szlachetna. Dopiero społeczeństwo wypacza jego charakter!
— Zamilcz! — krzyknęła ciotka Ermelinda — przeszkadzasz nam słuchać śpiewu kanarka. Czy pan słyszy, don Auguście? Przecież to delicje prawdziwe! Gdy tylko Eugenja siędzie do fortepianu, Pinchin wpada w natchnienie i poprostu zanosi się śpiewem. Moje gardziołko srebrzyste!
— Nawet zwierzęta domowe noszą piętno naszych wad! — przerwał jej don Firmin. Wydobyliśmy zwierzęta ze świętego stanu natury poto, aby je popsuć i zdeprawować. O ludzkości, ludzkości!
— Czy pan długo czekał na nas, don Auguście? — zapytała ciotka.
— Czas zbiegł mi tak szybko!
— Pan August, dzięki Bogu, przyszedł już do siebie po chwilowej niedyspozycji — wtrąciła Eugenja.
— Mój Boże! Co się panu stało? Chyba nic groźnego?
— Głupstwo, proszę pani! Nie warto mówić!
— Teraz pożegnam pana — rzekła Eugenja, wyciągając do Augusta ręikę. Jestem bardzo zajęta!
— A więc jak tam idą nasze sprawy? — zapytała Augusta, Ermelinda po wyjściu Eugenji.
— Jakie sprawy?
— Sprawy podboju serduszka!
— Źle, bardzo źle! Oznajmiła mi, że ma narzeczonego, za którego chce wyjść za mąż.
— A widzisz, Ermeldino, mówiłem ci, mówiłem!
— Nie, nie, to się nigdy nie stanie! To całe narzeczeństwo, jest prawdziwem szaleństwem, don Auguście, szaleństwem!...
— Jednak, proszę pani, jeżeli panna Eugenja go kocha?
— Z ust mi pan wyjął te słowa! — krzyknął don Firmin. Wolność, święta wolność! Wolny wybór!!
— Nie, po stokroć nie! Ta smarkata nie wie, co robi! Nie wolno przecież odrzucać takiej partji jak pan, don Auguście!
— Nie wolno również łamać woli takiej kobiecie, jak panna Eugenja, proszę pani! Chodzi tutaj o jej szczęście, i to jej szczęście powinniśmy przedewszystkiem mieć na względzie, a nawet poświęcić się, jeśli zajdzie potrzeba!
— Pan ma się poświęcać, pan, don Auguście?
— Ja, także i ja, proszę pani! Jestem gotów ponieść ofiarę dla szczęścia panny Eugenji, ponieważ moje szczęście polega na tem, aby ją widzieć szczęśliwą!
— Brawo! — zawołał wujaszek, brawo, brawo! Oto bohater! Oto anarchista... mistyczny!
— Ja anarchistą? — zapytał August.
— Tak, anarchistą. Ponieważ mój anarchizm trzeba rozumieć w ten sposób, że każdy powinien poświęcać się dla innych, i czuć się szczęśliwy, przynosząc szczęście innym, tak, aby...
— Tymczasem, czujesz się niebywale szczęśliwy, Firminie, gdy ci podadzą ser po obiedzie z dziesięciominutowem opóźnieniem — nieprawdaż?
— Wiesz przecież dobrze, Ermelindo, że mój anarchizm jest teoretyczny. Czynię wysiłki, aby zbliżyć się do doskonałości... ale...
— Szczęście istnieje także tylko w teorji — wykrzyknął August. Postanowiłem poświęcić się dla Eugenji. Zdolny będę do bohaterskiego czynu!
— Jakiego czynu?
— Czy mi pani nie mówiła, że dom, który panna Eugenja otrzymała w spadku, jest obciążony hipoteką?
— Tak, proszę pana!
— A więc wiem już, co mi uczynić należy!
I August skierował się ku drzwiom.
— Lecz, don Auguście!
August uczuł się zdolny do najbardziej bohaterskich poświęceń. Teraz przekonają się, czy kocha tylko głową, czy także i sercem.
— Eugenja zbudziła mnie do życia, do prawdziwego życia, proszę pani! I za to winienem jej dozgonną wdzięczność. Żegnam państwa!
I wyszedł z wyrazem dostojeństwa na obliczu. Jeszcze nie zdążył zamknąć drzwi, gdy rozległ się bolesny okrzyk Ermelindy: „Cóż to za straszna dziewczyna, mój Boże, co to za straszna dziewczyna!“

XII.

Nazajutrz Liduvina rzekła do Augusta:
— Przyszła praczka proszę pana!
— Praczka? Niech wejdzie.
Młoda dziewczyna z koszykiem bielizny pod pachą, stanęła na progu. Spojrzenie jej spotkało się ze wzrokiem Augusta i twarz jej stanęła w ogniu. Wydawało jej się dotychczas, że August patrząc na nią, nie dostrzegał jej. Nie zwracał na nią zupełnie uwagi — nie patrzył tak, jak patrzą inni mężczyźni, którzy pożerają, rozbierają do naga i pieszczą spojrzeniami ciało kobiece...
— Co ci się stało Rosario? Nazywasz się wszak Rosario, nieprawdaż?
— Tak, proszę pana.
— Dlaczego się tak czerwienisz? Wydajesz mi się zupełnie zmieniona.
— To mnie się raczej wydaje, że pan się zmienił.
— I to możliwe! Chodź tu bliżej do mnie!
— Nie mam czasu na gawędy... Proszę, niech pan zrobi rachunek.
— Chcę pomówić z tobą bardzo poważnie... Chodź tu bliżej, abym ci się mógł przyjrzeć.
— Czy mnie pan widzi poraz pierwszy?
— Nie, ale poraz pierwszy zdaję sobie sprawę, że jesteś taka śliczna!
— Niech pan nie kpi ze mnie! Rosario znów oblała się szkarłatnym rumieńcem.
— Bajecznie kolorowa!
— Muszę już iść...
— Siadaj tutaj koło mnie! Wyobrażasz sobie, że pan August zwarjował, nieprawdaż? Jestem jednak, przy zdrowych zmysłach — zaręczam ci! Dotychczas byłem głupcem, idjotą, ślepcem, zbłąkanym we mgle. Dopiero niedawno otworzyły mi się oczy! Przychodziłaś tutaj do mnie dość często, a ja patrzałem na ciebie, jak na sprzęt, Rosorio! Wydaje mi się, że dotychczas nie żyłem. Byłem głupcem, straszliwym głupcem!... Ale co się z tobą dzieje?
— Gdy pan tak mówi, chcę mi się płakać, don Auguście!
— Masz anielskie serce, moja mała! Nie chcesz, abvm mówił? A jednak to prawda! Byłem ślepcem i żyłem tak, jakbym nie żył, aż do chwili, kiedy na drodze mego życia zjawiła się ta kobieta, która mi otworzyła oczy. Wówczas odkryłem świat, a przedewszystkiem nauczyłem się patrzeć na was, na kobiety...
— Złą? powiedziałaś: złą? Nie, ona jest aniołem, tak, jak i ty... tylko że mnie nie kocha, nie kocha!
Tutaj głos Augusta załamał się, a jego oczy napełniły się łzami.
— Biedny don August!
— Masz rację, Rosario! Biedny don August! Ale proszę cię, Rosario, opuść to „don“ i powiedz biedny August.
— Ależ proszę pana!...
— Powiedz: biedny August!
— Skoro tak pan koniecznie chce: „biedny August!“
August usiadł — Chodź do mnie!
Rosario zbliżyła się, jakby wprawiona w ruch ukrytą sprężyną. Pierś jej falowała.
August wziął ją w ramiona, posadził na swych kolanach, przycisnął do piersi i zbliżając twarz do pałających policzków dziewczyny, zaczął mówić:
— Ach, Rosario, Rosario, sam nie wiem, co się ze mną dzieje! Ta kobieta, którą nazwałaś złą, otworzyła mi oczy na wszystko. Nie żyłem, a teraz żyję. Lecz odkąd nauczyłem się żyć, zrozumiałem także, co to znaczy umierać! Pragnąłbym uciec od tej kobiety, chciałbym się obronić przed jej spojrzeniem. Czy dopomożesz mi, Rosario? Czy dopomożesz mi?
Cichutkie i słodkie: „tak“ przeniknęło do uszu Augusta.
— Nie mogę sobie zdać sprawy z tego, co robię, co mówię, co myślę! Sam nie wiem, czy jestem zakochany w tej kobiecie, którą nazwałaś złą...
— Ależ panie Auguście... to, co ja...
— Auguście! — poprostu — Auguście!!!
— Auguście, to, co ja...
65 — Nie mów już nic, Rosario! I August zamknął oczy. Nie mów nic i pozwól, abym mówił sam ze sobą. Od czasu śmierci mej matki żyłem, jakby w samotnym półśnie. A nie wiem, jak to jest, gdy się usypia we dwoje, głowa przy głowie, gdy się śni jeden i ten sam sen. Usypiać i spać we dwoje! Gdybyśmy tak zaczęli śnić ten sam sen, Rosario!?
— A ona — rzekła dziewczyna ze łzami w głosie, drżąc w ramionach Augusta.
— Ona... Rosario?... ona nie kocha mnie! Ale dzięki niej dowiedziałem się, że istnieją kobiety inne... że jakaś inna może mnie pokochać...
— Czy będziesz mnie kochała, Rosario, powiedz, będziesz mnie kochała?
I August gwałtownym ruchem przycisnął ją do piersi.
— Myślę, że tak... że będę pana kochała...
— Że będę ciebie kochała, Rosario, że będę ciebie kochała!
— Że będę ciebie kochała!
— Ach, Rosario!... Kto tam?
— W tej chwili drzwi otworzyły się i Liduvina stanęła na progu. Wydarł jej się z gardła przeciągły okrzyk zdumienia. August zmieszał się, jak żak, zmieszał się bardziej, niż Rosario, która błyskawicznie zeskoczyła z jego kolan i poprawiając sobie włosy, rzekła urywanym głosem: „Musimy zrobić rachunek, proszę pana!“.
— Masz rację! Trzeba zrobić rachunek! Ale wrócisz do mnie wkrótce, nieprawdaż?
— Wrócę...
— I wybaczysz mi... wybaczysz mi wszystko...
— Co mam panu wybaczyć?
— ...Tę chwilę szaleństwa i zapomnienia. Przebaczysz mi?
— Nie mam nic do wybaczenia panu. Najlepiej będzie, gdy pan przestanie myśleć o tej kobiecie.
— A ty, czy będziesz myślała o mnie!
— Tak... ale teraz muszę już iść!
Zrobili rachunek i Rosario wyszła. Po chwili Liduvina wpadła, jak bomba do pokoju.
— Pytał mi się pan przed paroma dniami, po czem poznaje się zakochanego?
— Tak, pytałem się.
— Teraz panu odpowiem. Po tem, że robi głupstwa. Dziś przekonałam się, że pan się naprawdę zakochał...
— Zakochałem się? W kim? W Rosario?...
— Skądże znowu! W tamtej!!!
— A z czego to wnosisz, Liduvino?
— Zrobił pan z tą dziewczyną to, czego nie mógł pan zrobić z tamtą!...
— Jakto?... Sądzisz więc?...
— Wiem... jeszcze pan nie zdążył... ale...
— Liduvino!!! Liduvino!!!
August poszedł do łóżka z rozpaloną głową. Orfeusz leżał na dywaniku; „Och, Orfeuszu, Orfeuszu jak to smutno spać samemu, śnić samotne sny! Sen samotnego człowieka jest iluzją, złudzeniem... Sen dwojga ludzi to prawda, rzeczywistość. Czy świat realny nie jest snem, snem wspólnym, który my wszyscy śnimy?...“.
August usnął.

XIII.

Po kilku dniach Liduvina zawiadomiła Augusta, że jakaś młoda panna chce się z nim widzieć.
— Młoda panna?— To napewno ona!... ta pianistka!!!
— Eugenja?
— Tak, Eugenja! Widać i ona ma źle w głowie!
August trząsł się jak w febrze. Wstał z łóżka i ubrał się pospiesznie. Przygotowany był na wszystko. — „Wiem już, Auguście — rzekła Eugenja lodowatym głosem — że pan odkupił sumę hipoteczną od mego wierzyciela...“
— Tak, muszę przyznać...
— Jakiem prawem pan to uczynił?
— Prawem, które przysługuje, o ile się nie mylę, każdemu. Każdy bowiem może kupować to, co mu się podoba i co jest na sprzedaż.
— Pytam się: dlaczego pan to zrobił?
— Nie mogłem znieść dłużej myśli, że zależy pani od człowieka, zupełnie jej obojętnego, od jakiegoś kupczyka, pozbawionego duszy i skrupułów.
— Ponieważ... nie jestem podobno obojętna dla pana, więc pan wolał, abym się uzależniła od niego?
— Jest pani w błędzie! Nie chciałem uzależnić pani od siebie. Ach, nie, nie nigdy! Takie przypuszczenie obraża mnie! Przekona się pani zaraz...
I August, bardzo wzburzony, wyszedł z pokoju.
Po chwili wrócił z pliką papierów pod pachą.
— Oto akta i dokumenty. Niech je pani weźmie i uczyni z niemi, co się pani podoba!
— Jakto?
— Rezygnuję z praw wierzyciela! Po to właśnie kupiłem sumy hipoteczne!
— Sądziłam, że pan chce mnie uzależnić od siebie. Teraz widzę, że rzecz ma się znacznie gorzej.
— Chce pan spekulować na mojej wdzięczności! Chce mnie pan kupić!...
— Eugenjo, Eugenjo!!!
— Chce mnie pan kupić, chce pan, nie tyle kupić moją miłość, ile mnie kupić...
— Eugenjo, Eugenjo!!!
— Nie zdał pan sobie sprawy, że to jest podłość, tak podłość?!
— Eugenjo, błagam, Eugeinjo!!!
— Niech się pan nie zbliża, gdyż nie odpowiadam za siebie!!!
— Oto jestem! Proszę mi napluć w twarz, proszę mnie zwymyślać, obić jak psa, proszę zrobić ze mną, co się pani podoba!!!
— „Nie zasługuje pan nawet na to, aby panu napluć w twarz”! — rzekła Eugenja. Odchodzę! Proszę przyjąć do wiadomości, że nie przyjmę nigdy jałmużny od pana. Będę pracować, zabiję się pracą!
— Mój narzeczony także zacznie pracować. Jakoś sobie radę damy! Z domu mego czynię dla pana w tej chwili podarunek!
— Ależ Eugenjo? Czy ja mam coś przeciwko temu, aby pani wyszła za mąż za swego narzeczonego?
— Jakto? Więc czego pan chce właściwie?
— Nie liczyłem wcale na pani wdzięczność. Nie łudziłem się, że pani zechce zostać moją żoną!
Moje szczęście polega przecież na tem, aby widzieć panią szczęśliwą... szczęśliwą u boku męża, którego pani sobie wybierze!
— Acha, zaczynam rozumieć. Chce pan zagrać rolę męczennika? Proszę sobie zatrzymać dom.
To mój podarunek dla pana.
— Ależ Eugenjo, Eugenjo!!!
— Żegnam pana!
Eugenja wyszła, soiorunowawszy Augusta spojrzeniem.
69 W Auguście zamarły wszystkie władze umysłowe. Kiedy z myśli odwiała się mroczna mgła, wziął kapelusz i laskę i wyszedł, by się błąkać bez celu.
Przechodząc obok kościoła św. Marcina, wstąpił machinalnie do środka. Przed głównym ołtarzem płonęło nikłe światełko lampki oliwnej. Wydawało mu się, że wraz z mrokiem wdycha tradycję, zabalsamowaną w kadzidłach dymu. Prawie poomacku doszedł do ławki. Raczej upadł na nią, niż usiadł. Czuł się zmęczony, ogromnie zmęczony, tak, jakby ten cały ciężar mroku i tradvcji legł mu na piersiach. W głębi kościoła ktoś kasłał. Suchy, urywany kaszel przypomniał Augustowi matkę.
Zamknął oczy i zaczął śnić o tym cichym, rodzinnym domu, gdzie słońce złociło kwiaty, wyhaftowane na firankach. Matka, ubrana w czarną suknię, zbliżyła się do niego cicho i uśmiechnęła się przez łzy. Przeżywał odnowa całe swoje życie: życie synowskie, złączone nierozerwalnie z życiem matki, beztroskie lata, pod skrzydłami jej uczucia i w końcu jej śmierć, śmierć cichą i słodką, gdy zerwała się do lotu, jak ptak, który odlata. Później, przypomniawszy sobie spotkanie z Orfeuszem, zapadł w jakiś dziwny stan. Przed jego duchem, jak na płótnie kinematografu, jęły przechodzić najdziwaczniejsze obrazy. Obok niego ktoś szeptał pacierze. Gdy nieznajomy podniósł się z klęczek, zmierzając ku wyjściu, August poszedł za nim. Przy drzwiach nieznajomy zanurzył palce w kropielnicy, przeżegnał się i wyciągnął do Augusta rękę.
— Don Avito! — zawołał zdziwiony August.
— Tak, to ja, mój drogi!
— Ty tutaj?
— Tak, tutaj! Życie uczy wielu rzeczy a śmierć jeszcze więcej. To większe mistrzynie, niż nauka!
— A cóż się dzieje z aspirantem na genjusza?
Don Avito Carrascal opowiedział Augustowi tragiczną historję[5] swego syna i zakończył konkluzją: „Teraz widzisz mój drogi, jakie drogi przywiodły mnie tutaj“...
August umilkł, spuściwszy oczy. Szli ulicą Alameda.
„Tak Auguście — zaczął odnowa don Avito — tylko od życia można się życia nauczyć, żadna pedagogja tej nauki nie zastąpi — jedynie żyjąc, uczy się żyć, a każdy człowiek, który się rodzi, musi tę naukę zaczynać od a. b. c.
— A praca pokoleń, dziedzictwo wieków?
— Są tylko dwa dziedzictwa: dziedzictwo złudzeń i dziedzictwo bolesnych rozczarowań.
Oba te dziedzictwa istnieją tam, gdzieśmy się spotkali... pod kopułą kościoła. Zapewne i tobie los dał słodycz jakiegoś wielkiego złudzenia i gorycz rozczarowania?
— Dostałem naraz jedno i drugie.
— Tak, tak, jednocześnie... Są to rzeczy nierozłączne. Nadzieja i złudzenie rodzi rozczarowanie i wspomnienie, a rozczarowanie i wspomnienie rodzą z kolei iluzję i nadzieję. Chodzę więc do przybytku wszelkich nadziei i wszelkich rozczarowań: do kościoła.
— A więc jesteś człowiekiem wierzącym?
— Czy ja wiem!?
— Wierzysz, czy nie wierzysz?
— Nie wiem, doprawdy nie wiem: wiem tylko, że się modlę. Nie uprzytamniam sobie nawet, o co proszę w mych modlitwach. Jest wielu takich, jak ja! Schodzimy się w kościele o zmierzchu, aby odmawiać różaniec. Nie znam mych towarzyszy, oni nie wiedzą, kto ja jestem, lecz rozumiemy się i odczuwamy doskonale. Wewnętrzna komuna dusz!
— A twoja żona, Avito?
— Ach, moja żona — zawołał don Avito i w jego oku błysnęła łza, łza tak jasna, jakby ją prześwietlił wewnętrzny blask duchowy. Moja żona?! Do chwili mej strasznej tragedji nie wiedziałem, kogo posiadam, kogo mam przy sobie!
Po samobójstwie Apollodora, podczas tych strasznych nocy bezsennych, zgłębiałem tajemnicę życia, płacząc z głową, opartą na jej ramieniu. Przesuwała dłoń po mem rozpalonem czole i mówiła:
„Moje dziecko! Moje biedne, malutkie dziecko!“ Nigdy nie było w niej tyle macierzyńskiego uczucia, jak w tej chwili. Nie myślałem, wówczas, gdy zostawała matką mego dziecka, że przyjdzie dzień, kiedy się dla mnie matką stanie! Nie znałem mej matki, Auguście! Nie znałem mej matki, nie wiedziałem, co to znaczy mieć matkę, aż do tej chwili, gdy moja żona po stracie syna...
...Ty znałeś swoją matkę, szlachetną, dobrą donia Soledad. Dlatego też powinieneś się ożenić!
— Miałem matkę, Avito, ale straciłem ją i tam, w kościele myślałem właśnie o niej.
— Jeżeli ją chcesz odnaleźć, ożeń się Auguście!
— Przecież w mojej żonie nie odnajdą mej matki?
— To prawda! Mimo to, ożeń się!
— A jak mam szukać żony? — zapytał August z wymuszonym uśmiechem, przypominając sobie teorje don Avita. Jak? Indukcyjnie, czy dedukcyjnie?
— Zostaw te żarty, Auguście! Nie przypominaj mi mojej strasznej tragedji... Jeśli chcesz, to ci powiem: Ożeń się intuicyjnie.
— A jeżeli kobieta, którą kocham, nie chce mnie?
— Ożeń się z kobietą, która cię będzie kochała, ożeń się z nią, nawet, gdybyś jej nie kochał. Lepiej żenić się, będąc zdobyty przez miłość kobiety, niż żenić się po to, aby tę miłość zdobywać. Znajdź kobietę, która cię kocha!
Obraz małej praczki, Rosario przemknął Augustowi przez myśl.
August rozstał się z don Avito i podążył do kasyna. Chciał rozerwać swe myśli przy partji szachów z Wiktorem.

XIV.

August zauważył, że z Wiktorem dzieją się jakieś niesamowite rzeczy. Chodził z nosem spuszczanym na kwintę, przegrywał w szachy partję za partją, był ciągle w złym humorze!...
— Jakiś mól cię gryzie, Wiktorze!
— Każdy ma swego mola, co go gryzie!... Muszę ci się zwierzyć... Chodź! Wyjdziemy. Noc jest taka piękna! Opowiem ci wszystko.
Wiktor, starszy od Augusta o lat sześć, był jego najserdeczniejszym przyjacielem. Od dwunastu lat był już żonaty! Jak mówiono, ożenił się z obowiązku, chcąc mieć spokojne sumienie! Gdy wyszli z kasyna na ulicę, Wiktor rzekł: Wiesz przecież Auguście, że musiałem się ożenić bardzo wcześnie...
— Musiałeś?
— Oczywiście, że musiałem! Nie rób z siebie naiwnego; przecież wróble już o tem na dachach świergocą! Rodzice moi i rodzice Heleny pobrali nas, gdyśmy jeszcze byli dziećmi. Małżeństwo było dla nas zabawą. Bawiliśmy się w męża i żonę. Okazało się jednak, że alarm był fałszywy!
— Co to znaczy: „alarm fałszywy?“
— Ten alarm był powodem, dla którego musieliśmy się pobrać. Małomieszczańska cnotliwość, psiakrew! Rodzicom zdawało się, że między mną a Heleną istnieje romans i nie czekając, jakie będą konsekwencje i czy jakieś konsekwencje wogóle będą, kazali się nam pobrać.
— I dobrze zrobili!
— Nie powiedziałbym! Ten flirt nie miał konsekwencyj, konsekwencyj nie miały też flirty „de grubis“.
— Flirty?
— Powiedziałem ci już, że bawiliśmy się w męża i żonę.
— Wiktorze!
— Niepotrzebnie się gorszysz mój drogi! Byliśmy jeszcze zbyt młodzi, abyśmy mieli gustować w zabawach perwersyjnych. Nie myśleliśmy oczywiście o założeniu ogniska rodzinnego. Byliśmy dwojgiem dzieci, które wiodą tak zwany żywot małżeński. Ale upłynął rok i widząc, że niema rezultatów, zaczęliśmy patrzeć na siebie krzywo, oskarżać się wzajemnie w milczeniu. Nie mogłem się pogodzić z myślą, że nie będę miał dziecka. Byłem już prawie mężczyzną, liczyłem sobie dwudziesty drugi rok życia, i prawdę powiedziawszy, nie chciałem być gorszy, od pierwszego lepszego idjoty, który zostaje ojcem w dziewięć miesięcy po ślubie, albo i jeszcze prędzej.
— Rozumiem cię, mój drogi, ale któż jest temu winien?
— Sądziłem oczywiście, że winę ponosi ona. Helena ze swej strony po cichu oskarżała mnie... oskarżała Bóg wie o co?
— O co?
— ...Gdy upłynie rok, później drugi i trzeci, a dzieci niema, wówczas żona zaczyna podejrzewać, że mąż żeniąc się, nie był zdrów, że miał jakąś kawalerską chorobę, czy ja zresztą wiem co? Dość, że zaczęliśmy się do siebie odnosić wrogo! Dom stał się piekłem. Wzajemne wyrzuty, docinki, przytyki...
— Ładny z ciebie mężczyzna! — Cóż ja poradzę, skoro jesteś bezpłodna?... i tak dalej bez końca...
— Teraz dopiero rozumiem, dlaczego w dwa lata po ślubie byleś taki zdenerwowany, rozdrażniony. O ile się nie mylę, wyjechałeś do sanatorjum na kurację.
— Tak! Ale przyczyna mojej choroby nerwowej była zupełnie inna.
Zapadło milczenie. Wiktor spuścił oczy.
— Jeśli nie chcesz, nie wyjawiaj mi tej przyczyny. Nie staram się przecież o zgłębianie twoich tajemnic.
— ...Powiem ci wszystko! Doprowadzony do ostateczności ciągłemi skargami i wyrzutami ze strony Heleny, wpadłem na genjalną myśl, że wszystko zależy nie tyle od intensywności, ile od ilości, rozumiesz?...
— Nie zupełnie...
— Ach boże! Nie jakość, lecz ilość. Zacząłem pożerać łapczywie surowe jajka, befsztyki, korzenne przyprawy. Połykałem pigułki „aphrodisiaques“ różne końskie środki podniecające i zmuszałem żonę do coraz częstszych ze mną stosunków!...
— ...I oczywiście rozchorowałeś się...
— Spostrzegłem się w samą porę. Gdyby tak dłużej, napewnobym nogi wyciągnął. Patrzałem już na księżą oborę! Zacząłem kurację i po kilku miesiącach przyszedłem nieco do siebie. Wróciłem do żony! Zrezygnowaliśmy, a zrezygnowawszy, uspokoiliśmy się! Powróciła harmonja i spokój. Po czterech latach pożycia opłakiwaliśmy coprawda od czasu do czasu swoje osamotnienie, lecz pocieszaliśmy się już nierównie prędzej. Pu siedmiu latach nie tylko nie żałowaliśmy, że nie mamy dzieci, lecz nawet ubolewaliśmy nad tymi, którzy je mają.
— Wystarczaliśmy sobie w zupełności! Dopasowaliśmy się do siebie, jak dwa stare kalosze!
— Tryb życia był systematyczny; punktualność dochodziła do absurdu.
— Równo z uderzeniem godziny dwunastej zjawiała się na stole waza, a w ślad za wazą, półmiski z mięsem i salaterki z leguminą. Każdego prawie dnia jedliśmy jedne i te same potrawy. Obawiam się wszelkich zmian... jak morowej zarazy, Helena także. Żyliśmy według pewnego, z góry określonego planu, żyliśmy z zegarkiem w ręku.
— To, co mówisz, przypomina mi uwagi mego przyjaciela, Louis Rovira, o małżeństwach, które żyją w kawalerskim stanie.
— Niema bardziej zatwardziałego kawalera, niż mężczyzna żonaty, który nie ma dzieci. Któregoś dnia, pragnąc zastąpić sobie ten brak uczucia rodzicielskie jeszcze niezupełnie w nas wygasły, zaadoptowaliśmy psa. Na nieszczęście, kiedyś udławił się kością, która mu stanęła w gardle! Zdychał powoli, męcząc się okropnie!
— Patrząc na jego smutne oczy, błagające nas niemo o ratunek, przeżyliśmy taką tragedję, że raz na zawsze przeszła nam ochota do adoptowania istot żyjących!
— Po psie przyszła kolej na lalki. Widziałeś chyba u nas te, które Helena ciągle ubiera i rozbiera.
— Tym przynajmniej śmierć nie grozi!
— Masz rację! Wszystko szło jaknajlepiej. Byliśmy zupełnie szczęśliwi. Po nocach mogłem spać spokojnie, będąc pewien, że żaden ryk i kwik mnie nie obudzi. Nie potrzebowałem zgadywać, czy to będzie syn, czy córka i czy wyrośnie dla nas na pociechę. Na każde zawołanie miałem moją żonę pod ręką, nie martwiąc się, że „zajdzie“ albo że ją będą „skrobać“... Jednam słowem: raj, nie życie!
— Wydaje mi się, że nie ma wielkiej różnicy między takiem małżeństwem...
— A związkiem nieprawym? Masz rację! Małżeństwo bezdzietne zmienia się z biegiem czasu w konkubinat legalny, ale tylko i wyłącznie, w konkubinat. Minęło dwanaście lat. Nagle teraz... czy wiesz, co się stało?
— Skądże mam wiedzieć?
— Nie domyślasz się?
— Wykluczając zgóry, aby twoja żona miała być w odmiennym stanie...
— A właśnie, że jest! To się nazywa mieć pecha, nieprawdaż?
— Nie rozumiem cię zupełnie. Przecież życzyliście sobie tak bardzo...
— Tak, z początku, w ciągu dwóch, trzech pierwszych lat małżeństwa. Teraz znów nasz dom staje się piekłem. Od nowa zaczęły się kłótnie i wyrzuty. Jedno na drugie zwala winę. Dawniej chodziło o bezpłodność, dziś chodzi o brzemienność Heleny. Już go nazywamy „intruzem“. Kiedyś śniło mi się w nocy, że umiera, udławiwszy się kością, która mu stanęła w gardle...
— Jesteś przesądny? Wierzysz w sny?
— Nie, nie wierzę! Wiem tylko, że trzeba się będzie pożegnać z systematycznym trybem życia, z wygodą, ze swemi przyzwyczajeniami. Niedalej jak wczoraj Helena miała wymioty. Tego rodzaju przypadłości nieodłączne są, jak wiesz, od błogosławionego stanu. Stan błogosławiony! Ładny stan błogosławiony, u djabła! Czy widziałeś kiedy widok bardziej odrażający?
— A Helena? Zapewne nie posiada się z radości, że wkrótce zostanie matką?
— Helena jest wściekła! Los i opatrzność zadrwiły z nas! Wszystko jest farsą, farsą w marnym gatunku. Gdyby dziecko przyszło na świat wówczas, gdyśmy byli jeszcze, jako te niewinne synogarlice, gdyśmy, pełni nie tyle uczuć rodzicielskich, ile próżności, oczekiwali go z niecierpliwością, ach, wówczas, wówczas przyjęlibyśmy go z otwartemi ramionami. Ale dzisiaj? Dzisiaj? Farsa w złym guście — powtarzam! Djabli nadali! Wiesz co Auguście? Podaruję ci noworodka. Będziesz go chował razem z Orfeuszem!
— Czyś ty zwarjował?
— Przebacz mi! Sam już nie wiem, co gadam! Ale powiedz, otwarcie, czy ci, to się wydaje słuszne i sprawiedliwe? Teraz, gdy po dwunastu latach wszystko już się tak dobrze ułożyło, gdym się wyleczył z ambicji młodego żonkosia? Żyliśmy tak spokojnie, byliśmy tak pewni, że nam jutro nic na łeb nie zleci!
— Wiktorze?!
— A najstraszniejsze jest to, że Helenę prześladuje myśl, że jest śmieszna. Wydaje się jej, że pokazują sobie ją palcami...
— Ależ jeszcze nic nie można zauważyć!
— Nieprawdaż? I ja to jej mówię. Nic jednak nie pomaga. Gotowa jeszcze jest popełnić jakieś szaleństwo, byle się tylko uwolnić od swej manji prześladowczej...
— Och... zawołał August zaniepokojony.
— Obawiasz się o sztuczne poronienie? Nie, do tego nie dojdzie! Helena jest osobą bardzo wierzącą. Poddaje się więc woli przeznaczeń, zgrzytając zębami. Nie wątpię, że będzie dobrą matką, bardzo dobrą matką. Tylko, że ta obawa śmieszności jest tak wielka... od tygodnia nie ruszyła za próg nogą — mówi, że się wstydzi wyjść na ulicę.
— Zapewne będziemy musieli wyjechać. Potrzeba jej świeżego powietrza i słońca. Trzeba ją będzie wywieść na jakieś bezludzie. Uniknie się przynajmniej powinszowań, odwiedzin różnych natrętnych kumoszek... Och, co ja mam na głowie!
Dwaj przyjaciele umilkli. Po chwili Wiktor rzekł:
— Powinieneś się ożenić, Auguście! Zrozumiesz mnie lepiej, gdy i tobie się coś podobnego przytrafi!
— Ożeń się ze swoją pianistką!
— Kto wie? — rzekł August jakby do siebie — kto wie? Może ożeniwszy się, odnajdę matkę w mej żonie...
— Matkę twoich dzieci, jeżeli będziesz miał dzieci...
— I matkę moją! I ty Wiktorze zaczniesz teraz odnajdywać w swej żonie matkę...
— Zacznę nie sypiać po nocach — to wiem napewno. Zresztą, jeżeli o mnie chodzi, to już się pogodziłem z losem. Ale Helena, moja biedna Helena... co się z nią dzieje!
— Znowu lamentujesz?
— Muszę cię już pożegnać, Auguście. A namyśl się dobrze, zanim się ożenisz!
August wrócił do domu z głową, nabitą myślami które zrodziły się z rozmów z don Avito i Wiktorem. Eugenja, Rosario... sprawy hipoteczne, wszystko poszło w niepamięć! Gdy Orfeusz wybiegł mu na powitanie, pogłaskał go po łbie i rzekł: „Uważaj na kości, Orfeuszu, uważaj dobrze na kości! Nie chcę, abyś się miał udławić, nie chcę patrzeć, jak będziesz umierał, błagając mnie smutnemi oczami o ratunek. Widzisz, Orfeuszu! Ten pedagog, don Avito, nawrócił się na wiarę swych przodków. Mamy tu do czynienia z dziedzicznością. A Wiktor wścieka się, że ma się mu dziecko narodzić. Pierwszy nie może się pocieszyć po stracie syna, drugi nie umie się radować, że mu syn przybędzie!

— ...A jej oczy, Orfeuszu?! Jej oczy?! Rzucały błyskawice, kiedy mówiła: „Chce pan mnie kupić! Chce pan kupić nie tyle moją miłość, ile moje ciało!” Kupić jej ciało? Przecież ja jestem już zmęczony swojem własnem ciałem! Moja cielesna powłoka cięży mi straszliwie! Potrzeba mi duszy, tak duszy! Duszy płomiennej jak ta, która się odzwierciedla w oczach Eugenji. Jej ciało jest piękne, wspaniałe, boskie... przeduchowione tak, jakby było żywą ideą, symbolem. Moje ciało cięży mi Orfeuszu, ponieważ brak mi duszy. Moje ciało? Dotykam go, patrzę na nie, lecz gdzie jest moja dusza? Czy ja wogóle mam duszę? Objawiła mi się wówczas, gdy trzymałem na kolanach małą Rosario, gdyśmy płakali razem! Te łzy nie wytrysnęły z moich oczu, pochodziły wprost z mojej duszy! Dusza, to źródło, objawiające się przez łzy! Dopóki człowiek prawdziwie płakać nie zacznie, nie wiadomo, czy ma duszę. A teraz, Orfeuszu, chodźmy spać! Może myśli usnąć nam pozwolą!

XV.

— Coś ty zrobiła najlepszego, moja droga? — zapytała donia Ermelinda swojej synowicy.
— Co zrobiłam? A coby ciocia zrobiła na mem miejscu! Każdy, kto ma trochę poczucia godności osobistej ,postąpiłby w podobny sposób. Chciał mnie kupić! Chciał mnie kupić!
— Zauważ moje dziecko, że z dwojga złego lepiej jest już kupować kobietę, niż ją sprzedawać!
— Mnie kupować? Mnie?
— Ależ on nie miał tego przecież wcale na myśli. Zrobił to przez wspaniałomyślność... przez wielkość swojej duszy...
— Nie interesuje się bohaterami, a tem bardziej aspirantami na bohaterów. Bohaterstwo dla kalkulacji nie jest bohaterstwem! Chciał mnie kupić... mnie, mnie? Zaręczam cioci, że mi drogo za to zapłaci. Zapłaci mi ten... ten...
— Jaki znów ten?...
— ...błazen egzaltowany! Patrzę na niego, jak na powietrze! Nie istnieje zupełnie dla mnie!
— On wogóle zasadniczo nie istnieje!...
— Co ty bredzisz, Eugenjo?
— Sądzi więc ciocia. że ten typ...
— Jaki typ?
— Ach dobrze! Niech będzie „typ kanarkowy“. Czy ciocia myśli, że on ma coś we wnętrzu?
— Ma wnętrzności!
— Zaręczam cioci, że nawet wnętrzności nie ma! Jest pusty. Jest pusty, jak bańka mydlana, jak nadęty balon! Wvdaje mi się, że go widziałam od środka!...
— Skończ z temi głupiemi żartami! Powinnaś zgodzić się!...
— Ależ ja go nie kocham, moja ciociu!
— Co ty tam możesz wiedzieć o miłości? Za krótko jeszcze żyjesz na świecie. Brak ci doświadczenia.
Ponieważ jednak kocham innego mężczyznę...
Innego mężczyznę? Tego wałkomia, próżniaka, nicponia? Tego Maurycego? I ty to nazywasz miłością? Tylko August, zapamiętaj to sobie tak, tylko August jest odpowiednią partją dla ciebie. Jest tak dobrze wychowany, taki dobry, taki poczciwy.
— Nie mogę go znosić właśnie dlatego, że jest taki „poczciwy“. Nie cierpię poczciwych ludzi.
— Tylko za takich powinno się wychodzić za mąż! Są poprostu stworzeni do małżeństwa! Idealni mężowie i ojcowie!
— Jakże mogę wychodzić za mąż, nie kochając go?
— Po ślubie pokochasz go! A czy ja nie wyszłam za mąż za twego wuja?
— Więc ciocia go nie kocha?
— Ależ tak, kochałam, kochałam, przynajmniej dziś imi się tak zdaje... jednak przed ślubem nie byłam zbytnio swoich uczuć pewna! Miłość wynaleźli poeci, aby móc później na jej temat wypisywać różne nudne brednie. Pozytywną rzeczą jest tylko małżeństwo. Kodeks cywilny nie mówi o miłości, tylko o małżeństwie.
— Z miłością... jest tak, jak z muzyką.
— Z muzyką?
— Tak, z muzyką! Wiele honorów, wiele moralnej satysfakcji, ale gdy się to przeliczy na wartości konkretne:...bieda z nędzą! Zabijasz się lekcjami, a ta ciężka praca wystarcza ci zaledwie na kawałek chleba! Powinnaś schwycić w lot okazję, która ci się nadarza!
— Czy ja czego żądam od was? Czy jestem dla was ciężarem? Czy nie zarabiam na swoje utrzymanie?
— Tylko nie unoś się tak, gdyż gotoweśmy się pokłócić na dobre. Nikt ci nic do wyrzucenia nie ma. Radzę ci, abyś wyszła za Augusta, gdyż mam twoje dobro na względzie!
— Moje dobro! Moje dobro! Zapewne dla mego dobra zrobił Dan August to, co zrobił? Chciał mnie kupić? Wspaniałomyślny kupiec! Coraz lepiej zdaję sobie sprawę, że wszyscy mężczyźni są gruboskórzy, ordynarni, brutalni...
— Wszyscy?
— Tak wszyscy! Przynajmniej ci, którzy są mężczyznami...
— Jakto?
— Innych, którym brak brutalności i egoizmu, nie można nazwać mężczyznami.
— Jak więc ich nazwiesz?
— Bezpłciowcami...
— Ładne teorie wygłaszasz, moja droga!
— W tym domu to widocznie zaraźliwe!
— Nigdy n:e słyszałam, aby wuj zabierał głos w tych kwestjach.
— Ja też nie powtarzam za wujem. Obserwowałam mężczyzn i oto rezultat mojej obserwacji.
— Czy obserwowałaś także wuja?
— Nie, wuj nie należy do mężczyzn tego rodzaju...
— Jest więc bezpłciowcem?
— Ach nie, nie! Ani jedno, ani drugie! Wuj jest... jest... nie, nie mogę go określić, jak tych innych z krwi i ciała!
— Co myślisz o swym wuju?
— Poprostu, że jest wujem, tylko i wyłącznie wujem. Wujostwo jest jego istotą, jego racją bytu. Czasami wydaje mi się, że w rzeczywistości nie istnieje!
— Zaręczam ci Eugenio, że istnieje! Dało mi się to już dobrze we znaki!
— Wszyscy mężczyźni to bydlęta, bydlęta! Czy ciocia wie, co powiedział ten idjota, Marcin Rubio do biednego Emeterio, spotkawszy go na ulicy, w kilka dni po śmierci jego żony?
— Nie: nie przypominam sobie!
— Było to podczas tej epidemji. Blady strach padł na wszystkich. Nie pozwalaliście mi przez dwa tygodnie wychodzić na miasto. Piliśmy tylko przegotowaną wodę! Jedni uciekali od drugich, a człowiek, który się ukazał na ulicy w żałobie, uchodził za zapowietrzonego. W pięć, czy sześć dni po śmierci żony, don Emeterio wyszedł na miasto w czarnem ubraniu, i spotkał tego osła, Marcina Rubio. Marocin cofnął się przezornie, aby się nie zarazić i krzyknął zdaleka: „Co się stało Emeterio?“ „Straciłem żonę!“ „Co za nieszczęście!“ „A na co umarła?“ „Umarła przy połogu“ — odparł zapytany. „Ech, to nic poważnego“ zawołał ten bydlak i podszedł, aby uścisnąć wdowcowi rękę! Arcydelikatność!! Nieprawdaż? Bydlęta, brutale!
— Lepiej mieć do czynienia z brutalem, niż z takim wałkoniem, jak Maurycy. Głowębym dała, że ten pajac wcale cię nie kocha.
— Ale ja wiem, że mnie kocha i to mi wystarcza!
— I sądzisz, że ten twój narzeczony, jak go nazywasz, zasługuje na nazwę człowieka? Gdyby był naprawdę człowiekiem, już dawno wziąłby się do pracy!
— Jeżeli Maurycy nie jest człowiekiem, postaram się z niego człowieka zrobić! Jest strasznie leniwy — wiem o tem — lecz może go właśnie kocham dla jego wad. Postanowiłam wyjść za Maurycego, choćby kije z nieba leciały!
— A z czego będziesz żyła nieszczęsna?
— Z mojej pracy. Będę pracowała, jak wół. Przyjmę lekcje, których dotychczas nie wzięłam, tłumacząc się brakiem czasu. Z mego domu uczyniłam podarunek dla parna Perez. To był mój kaprys! Zrzuciwszy z siebie ten ciężar, z nową ochotą przystąpię do pracy! A Maurycy, widząc, że pracuję na nas dwoje, zmuszony będzie szukać pracy a jeśli ma trochę honoru, to ją napewno znajdzie!...
— A jeśli honoru niema?
— Wówczas będzie zależeć ode mnie!
— Otóż to właśnie: mąż pianistki!
— Niech będzie i tak! Będzie należał do mnie, tem bardziej będzie należał do mnie, im większa będzie jego zależność ode mnie!
— To się nazywa kupić sobie kogoś!
— Czy nie znalazł się taki, kto chciał mnie kupić za swoje pieniądze? Cóż w tem więc dziwnego, że ja, kobieta, chcę sobie kogoś kupić za cenę mojej pracy...
— Twoje rezonowania przypominają mi to, co wuj nazywa feminizmem!
— Zaręczam cioci, że jeszcze się nie urodził taki kupie, któryby nie mógł kupić! Właśnie w tej chwili wszedł służący, oznajmiając, że pan August Perez zapytuje o panią.
— Niech sobie idzie! Nie chcę go widzieć na oczy! Niech mu ciocia powie, ze moja odpowiedź była ostateczna...
August, przywitawszy się z donią Ermilinda, zaczął się gęsto tłumaczyć. Jest mu niezmiernie przykro, że panna Eugenja nie zrozumiała jego intencyj. Oczyścił hipotekę domu i oto teraz dom ten, uwolniony od długów, niema właściciela. Panna Eugenia nie chce przyjmować należności za komorne; trudno, aby ją August przyjmował. Pieniądze, z których nikt korzystać nie chce, trzeba będzie złożyć w banku, na imię właścicielki.
Nie prosi wcale o rękę panny Eugenji. Pragnie ją widzieć szczęśliwą i gotów jest wystarać się nawet o jakąś dobrą posadę dla Maurycego, aby ten ostatni nie potrzebować żyć z łaski swojej żony.
— Pan ma prawdziwe złote serce! — wykrzyknęła Ermelinda.
— Jeżeli panna Eugenja się zgodzi mogę być świadkiem na jej ślubie. Później wyjadę w długą i daleką podróż.
Donia Ermelinda zadzwoniła na służącą „Powiedz panience, aby przyszła do salonu, gdyż pan August chce z nią zamienić kilka słów“.
— Panienka wyszła przed chwilą — odpowiedziała służąca.

XVI.

— Jesteś niemożliwy! — mówiła Eugenja do swego narzeczonego — jeśli w dalszym ciągu będziesz się tak cackał z wadami swego charakteru, jeśli nie zaczniesz zwalczać swego niedołęstwa, jeśli nie uczynisz nic, w celu przyspieszenia, albo przynajmniej określenia daty naszego ślubu, sprawię ci przykrą niespodziankę.
— Jaką niespodziankę? — zapytał Maurycy, obejmując Eugenję za szyję i nawijając na palce pasma jej włosów.
— Słuchaj! Jeżeli chcesz, możemy się pobrać choćby i dziś, a ja będę pracowała na nas dwoje.
— Cóżby powiedziano o mnie, gdybym się zgodził na podobną sytuację po ślubie?
— Na opinji najmniej ci zależeć powinno! Musimy jaknajprędzej zakończyć naszą sprawę!
— Cóż cię tak nagli?
— Wiele rzeczy! Jeżeli się nie zdecydujesz, będę zdolna...
— ...przyjąć ofiarę don Augusta? Czy tak? Może wyjść za niego za mąż?
— Nie... ale zgodzę się przyjąć dom, uwolniony od długów.
— Zrób tak Eugenjo. Co tu dużo gadać. Najlepsze wyjście.
— Jakto? Więc nie miałbyś nic przeciwko temu?
— Dlaczegóż miałbym protestować. Ten August robi wrażenie ciężkiego kretyna. Wbił sobie owieczka do głowy, pocóż mu go mamy wybijać?
— Pragnąłbyś...
— Ależ naturalnie, moja droga! naturalnie.
— Ładny typ z ciebie!
— Może nie tak ładny, jakbyś chciała... w każdym razie... Chodź do mnie Eugenjo!...
— Zostaw mnie Maurycy! Mówiłam ci już tysiące razy, że nie znoszę tych karesów. Czułości nic nie pomogą. Grunt to to, żebyś przestał się lenić i znalazł jakąś pracę. Chcę zobaczyć, czy masz głowę na karku. Przypomnij sobie, że przed paroma dniami spoliczkowałam cię.
— Trzasnęłaś mnie w pysk tak mocno, że o mało się nogami nie nakryłem. Jeśli chcesz, mogę się znowu nadstawić. Wal, ale w inny policzek.
— Obejdzie się!
— Bij, bij, ile wlezie!...
— Utemperowałeś się i siedzisz spokojnie. — Więc prawdę powiedziawszy, nie mam cię bić za co, chyba, że za lenistwo. W tym wypadku jednak musiałabym cię bić ciągle. Powtarzam ci jeszcze raz, jeżeli nie zaczniesz pracować, będę gotowa przyjąć ofiarę don Augusta.
— Czy pozwolisz mi Eugenjo powiedzieć ci całą prawdę... tak, z ręką na sercu?
— Mów!
— Wiesz, że cię kocham ogromnie, że świata za tobą nie widzę, że gotów jestem wszystko zrobić dla ciebie... ale... myśl o małżeństwie napełnia mnie panicznym lękiem. Nie będę ukrywa? przed tobą, że mam charakter niezależny, że kocham swobodę, że nie jestem zdolny do systematycznej, ciągłej pracy. Gdy się pobierzemy i gdy będziemy mieli dzieci...
— Tegoby tylko jeszcze brakowało!...
— Będę musiał ciężko pracować, zwłaszcza, że życie jest takie drogie! Nigdy nie zgodzę się, abyś ty miała pracować na mnie. Maurycy Blanco-Clara nie pozwoli, aby go żona utrzymywała. Ale możeby się znalazło jakieś wyjście z sytuacji... Możnaby wszystko tak sprytnie urządzić, abyś ani ty, ani ja pracować nie potrzebowali...
— Ciekawa jestem?
— Czy nie będziesz miała do mnie żalu, za to, co powiem?
— Mów...
— Jestem przekonany, że ten August jest skończonym durniem, idjotą, jakich mało...
— Cóż stąd?
— Chciałbym ci wszystko jasno wyłożyć, ale się boję! Czy się nie będziesz gniewać na mnie?
— Mów, o co ci chodzi!
— Może dobrze byłoby przyjąć nie tylko dom, ale wraz z domem i rękę Augusta.
— Jakto? — rzekła Eugenja, zrywając się na równe nogi.
— Wyjdziesz za niego za mąż, a ponieważ August jest patentowanym durniem, więc stosunki między tobą, a mną jakoś się ułożą...
— Nie rozumiem!
— Ach... on będzie płacił a my tymczasem...
— Zamilcz, kanaljo!
Eugenja pospiesznie wyszła ze stróżówki. Jej oczy rzucały błkyskawice. „Co to za bydlęta, mój Boże, co to za bydlęta!“
Wróciwszy do domu, zamknęła się w pokoju i wybuchła spazmatycznem łkaniem. Dostała gorączki i musiała się położyć do łóżka.
Maurycy przez chwilę stał niezdecydowany, później szybko poprawił krawat, zapalił papierosa, wyszedł na ulicę i rzucił zalotne, kokieteryjne spojrzenie na pierwszą ładną dziewczynę, którą spotkał.
Wieczorem rozmawiał ze swym przyjacielem o don Juanie Tenorio.
— Ten typ nic mi nie mówi. Dobry jest dla widzów w teatrze!
— Jakto? i ty to mówisz Maurycy? Ty, który uchodzisz za don Juana, za klasycznego uwodziciela?
— Ja mam być uwodzicielem? Ludzie istotnie lubią robić z igły widły, Rogerze!
— A ta pianistka?
— Czy chcesz, abym ci powiedział całą prawdę?
— Mów...
— Widzisz, w osiemdziesięciu kilku wypadkach na sto, nie mężczyzna jest stroną atakującą, lecz kobieta. To nie mężczyzna uwodzi kobietę, ale raczej kobieta mężczyznę. Ta uwaga dotyczy także stosunku, o którym wspomniałeś przed chwilą.
— Nie będziesz chyba zaprzeczał, żeś zdobył Eugenję?
— Wcale,nie myślę zapierać się, tylko pragnąłbym dodać, że to nie ja j, lecz raczej ona mnie zdobyła!
— Och, ty filucie! — Jeżeli nie chcesz wierzyć, to nie wierz, ale tak było! W żaden sposób nie mogłem się od niej uwolnić! Jednak jestem przekonany, że już wkrótce wolność odzyskam. „Będę wolny — jest to pojęcie względne, gdyż oswobodziwszy się od Eugenji, zostanę wzięty w niewolę przez jakąś inną. Jestem taki słaby w stosunku do kobiet! Gdybym był kobietą...
— Dlaczego niby itwój stosunek z Eugenją ma się skończyć?
— Dlatego... dlatego, że popełniłem jedną gaffę!...
Chciałem, abyśmy żyli bez żadnych zobowiązań wzajemnych, tymczasem zaczęło to pachnąć ołtarzem... Eugenja starała się gwałtem przeprowadzić swoją wolę. Maluczko, a stałbym się już pantoflarzem...
— Wiedziałem, ze prędzej, czy później weźmie cię pod pantofel!
— Tak, tak, jestem taki słaby, taki miękła! Gotów jestem pozwolić, aby mnie kobieta utrzymywała, lecz moja godność nie może być przecież narażona przez to na szwank.
— Co ty nazywasz godnością?
— Trudno mi byłoby odpowiedzieć ci na to! Są rzeczy, których określić nie sposób.
— To prawda — odpowiedział Roger z głębokiem w głosie przekonaniem. Co będziesz robić, gdy pianistka cię rzuci?
— Przedewszystkiem będę się cieszyć odzyskaną wolnością! Zobaczymy, czy innej uda się mnie zdobyć? Zdobywano mnie już tyle razy! Ale ta ostatnia prawdziwie mnie zaczarowała. Robiłem wszystko, co chciała. Nie ustępowała mi na krok — musiałem zachowywać zawsze odpowiedni dystans między nią, a sobą... Czuję, że zrobiłaby ze mnie swego pajaca! Teraz, gdy mnie rzuci, będę cierpiał, będę nawet bardzo cierpiał, ale będę wolny.
— Wolny?
— Tak! Kawaler do wzięcia!
— Wydaje mi się, że się jeszcze pogodzicie!
— Wątpię bardzo! Ona ma djabeilski charakter. I trzeba przyznać, że ją obraziłem, tak obraziłem ją ciężko!

XVII.

— Czy przypominasz sobie, Auguście — zapytał Wiktor — don Eloina Rodriguez de Albuquerque y Alvarez de Castro?
— ...Tego urzędnika misterjalnego, zdobywcę serc niewieścich, bohatera nieprawdopodobnych przygód...
— Tak, to on! Wyobraź sobie, że się ożenił...
— Powinszować pannie młodej...
— Że się ożenił, to jeszcze nic...zadziwiający jest jednak sposób, w jaki to uczynił. Słuchaj uważnie! Wiesz przecież, że don Eloino Rodriguez de Albuquerque y Alvarez de Castro, mimo swych wszystkich piękno-brzmiących tytułów, posiada, jako emeryt rządowy, jedną, jedyną parę portek. Grosz odłożony starczy zaledwie na jaki taki pochówek. Zdrowie don Eloina jest kompletnie zrujnowane!
— Nic dziwnego!... Gdy się prowadzi takie życie!
— Biedny markiz jest nieuleczalnie chory na serce. Dni jego są policzone! Zdawało się, że ostatni atak skończy się katastrofą. Dom Eloino wygrzebał się jednak i zamiast na mary, powędrował, jako pan młody do ołtarza...
Swego czasu włóczył się od jednego pensjonatu do drugiego i nigdzie, jakoś miejsca zagrzać nie mógł. Za cztery pesety dziennie trudno jest istotnie wymagać bażantów lub homarów, a don Eloino jest wymagający i lubi dobrze zjeść.
Tak błąkając się, trafi! wreszcie do pewnego „pension de familie“, gdzie mu było sądzone wstąpić w związki małżeńskie...
Właścicielka tego pensjonatu, pani Syfon, niewiasta dość leciwa, (bliżej sześćdziesiątki niż pięćdziesiątki) zdążyła już w życiu owdowieć dwukrotnie. Pierwszy jej mąż, cieśla, popełnił samobójstwo, rzucając się na bruk z rusztowania. Wspomina go często, nazywając go „swoim Rogerkiem“.
Drugi mąż, sierżant karabinierów, umarł śmiercią naturalną. Umierając, pozostawił żonie niewielki kapitał, odsetki od którego wynoszą trzydzieści pesetów miesięcznie. Wyobraź sobie, że don Eloino nazajutrz po wprowadzeniu się do pensjonatu zachorował i to zachorował tak ciężko, że nie było nadzieji utrzymania go przy życiu.
Zawołano doin Jose, później don Valentina, ale stan chorego nie poprawiał się. Pani Syfon miała z nim krzyż pański. Trzeba go było ciągle doglądać, skakać koło niego na jednej nodze, obchodzić się jak z jajkiem. Don Eloino nie mógł płacić na tydzień zgóry i któregoś dnia „podwójna wdowa“, zawiadomiła go, że mu wymawia pokój.
„Na miłosierdzie Boskie — proszę pani — na miłosierdzie Boskie, gdzież ja się podzieję, co zrobię ze sobą, do jakiego pensjonatu mnie teraz przyjmą? Gdy mnie pani wyrzuci, będę musiał pójść do szpitala! Na miłosierdzie Boskie? Nie dużo mi już czasu pozostało do życia!“.
Don Eloino był przekonany, że jego agonja nie potrwa długo. Pani Syfon odpowiedziała z godnością, że jej pensjonat nie jest ani szpitalem, ani przytułkiem.
Wówczas jeden z gości pensjonatowych wpadł na oryginalny pomysł. Jest jeden sposób don Eloino, i dzięki temu sposobowi mógłby pan pozostać u naszej gospodyni przez całe życie.
— Jaki to sposób?
— Najpierw chciałbym się jednak dowiedzieć, co pan myśli o stanie swego zdrowia?
— Sądzę, że lada dzień umrę. Nie wiem, czy moi bracia zdążą na czas, czy zastaną mnie jeszcze przy życiu?
— Czy pan naprawdę tak źle się czuje?
— Czuję, że umieram!....
— Lepiej będzie, gdy pan tutaj życia dokona, a nie w szpitalu....
— Skoro jednak gospodyni chce mnie wyrzucić na ulicę?!
— Nie wyrzuci pana, gdy się pan z nią ożeni!
— Ożenić się, ożenić z panią Syfon? Ja? ja? Don Rodriguez de Albuquerque y Alvarez de Castro? Wypraszam sobie podobne żarty, mój panie!!
Don Eloino, trzęsąc się z oburzenia, padł bezwładnie na poduszki. Wydawało się, że za chwilę ducha wyzionie! Gdy pierwsze, piorunujące wrażenie minęło, ów pensjonatowy gość zaczął tłumaczyć markizowi, że skoro się ożeni, to po jego śmierci wdowa otrzymywać będzie trzydzieści durów emerytury.
Jeżeli się zaś nie ożeni, emerytura przepadnie... Korzyść z tego będzie miał tylko skarb państwa.
— Znalem takich — przerwał August, którzy się pobierali tylko poto, aby zrobić na złość ministrowi skarbu.
— Jeżeli don Eloino odrzucił propozycję małżeństwa, to możesz sobie wyobrazić, co dopiero musiała powiedzieć pani Syfon! “Ja, w moim wieku mam wychodzić za mąż, po raz trzeci wychodzić za mąż, za to stare próchno? Nigdy!“
...Zapytała się jednak, dla pewności doktora o stan zdrowie don Eloina, i usłyszawszy, że chory nie pociągnie już długo, po głębokich namysłach, zgodziła się wreszcie. Trzydzieści durów na miesiąc piechotą nie chodzi! Sprowadzono księdza, don Matiasa, doskonałego, jak wiesz, kaznodzieję, aby swem krasomówstwem wpłynął na don Eloina. Księdzu udało się przekonać markiza.
W ślad za księdzem przybył Correita, aby być świadkiem przy ślubie.
— A więc pan się żeni, don Eloino?
— Tak, Correita, żenię się. Don Rodriguez de Albuquerque y Alvarez de Castro pojmuje za żonę panią Syfon. Wyobraź sobie! Żenię się z nią, aby mnie doglądała troskliwie na łożu śmierci, a ona wychodzi za mnie za mąż, aby po mej śmierci otrzymywać trzydzieści durów emerytury.
— Słyszałam, że Correita, wróciwszy do domu opowiedział całą tę historję swej żonie. Emilja zawołała z oburzeniem.
— Jesteś durniem Pepe! Dlaczegoś mu nie poradził, aby się ożenił z Encarnación?
(Encarnacion była starą służącą, którą Emilja „wniosła“ wraz z posagiem do domu męża).
— Za trzydzieści durów zaopiekowałaby się nim napewno lepiej, niż ta stara krowa z pensjonatu.
— Ma się wiedzieć, proszę pani! Ptasiego mleka by mu u mnie nie brakło! Ho, ho, trzydzieści durów na miesiąc!
— Czy ta cała historyjka nie zrodziła się przypadkiem w czyjejś bujnej imaginacji?
— Zaręczam ci, że nie! Życie jest czasem oryginalniejsze od naszej fantazji! Don Valentin, który po don Jose zajął się kuracją don Elonio, opowiadał mi, że pewnego dnia zastał w pokoju chorego don Matiasa, ubranego w komżę. Sądził, że umierający przyjmuje ostatnie sakramenty, tymczasem okazało się, że są to przygotowania do ślubu. Po ślubie młoda małżonka, odprowadzając doktora do drzwi, zapytała go niespokojnym i płaczliwym głosem:
— Niech mi pan panie, don Valentin, czy on jeszcze długo pociągnie?
— To kwestja kilku dni, proszę pani!
— Umrze wkrótce — nieprawdaż?
— Tak, tak, bez wątpienia!
— Czy pan jest aby tego pewien?
— Najzupełniej! Don Valentin zalecił surową dyjetę. Pozwolił dawać choremu tylko co pewien czas szklankę mleka. Ale donia Syfon rzekła do jednego ze swych pensjonarzy: „Będę mu dawała wszystko, czego zażąda. Niech sobie chudzina użyje przed śmiercią“.
— Don Valentin kazał jeszcze robić choremu lewatywy. „Le-wa-ty-wy? — ja mam robić lewatywy temu staremu piernikowi? Tamtym dwóm, za których wyszłam z miłości, mogłabym robić z największą przyjemnością, ale temu? Ohyda!!“.
— To wszystko jest bardzo fantastyczne!
— Raczej historyczne — mój drogi! Przyjechał wreszcie brat i siostra don Eloina. Brat, zdruzgotany wieścią o małżeństwie don Eloina, zawołał:
— Mój brat, mój brat, Rodriguez de Castro, ożenił się z właścicielką pensjonatu z ulicy Pellejeros, z panią Syfon? Mój brat, syn prezesa sądu apelacyjnego z Saragossy? Z Sa-ra-go-ssy!? To potworne, potworne!!
Wdowa po samobójcy, młoda żona pół-trupa myślała:
„Szyjębym dała, że mój nowy szwagierek napewno mi nie zapłaci za te dwa dni, które przebył w pensjonacie.
Miła rodzinka“!!
Jednakże szwagierek zapłacił, a raczej zapłacił za niego don Eloino, poleciwszy służącemu spieniężyć swoją laskę ze srebrną gałką.
— Czy don Eloino umarł wreszcie? — zapytał August.
— Tak, umarł niedawno,... Na razie stan jego znakomicie się polepszył i pani Syfon biadała: „To wina don Valentina, który postawił dobrą djagnozę. Tamten drugi, don Jose nie poznał się na chorobie, i gdyby go był leczył dalej w ten sposób, już by mój mąż nogi wyciągnął. Nie miała baba kłopotu...
A dobrze mi tak, poco go sobie brałam“?
Pani Syfon miała dwóch synów z małżeństwa z cieślą i jedną córkę z małżeństwa z sierżantem karabinjerów. Na drugi dzień po ślubie, don Eloino rzekł do dziewczynki:
„Chodź do mnie moje dziecko niech cię uściskam. Jestem twoim ojcem!“
— Pan jest jej ojcem?
— Jeżeli nie jest moją córką, to w każdym razie jest moją pasierbicą... będzie dziedziczyła po mnie!
„Stary pryk!“ mruczała gniewnie nowozaślubiona.. „Gotów się jeszcze zacząć bawić z dziećmi w piłkę! Widzieliście coś podobnego?“
Katastrofa małżeńska zbliżała się nieuchronnie.
— To było oszustwo, tak, niegodne oszustwo z pańskiej strony! Wyszłam za pana za mąż, ponieważ mi zaręczano, że pan umrze. Oszukano mnie, oszukano!
— I mnie także oszukano, proszę pani! Cóż mam jednak robić? Mam umrzeć, żeby pani przyjemność sprawić? Umrę, jednak, umrę. Don Rodriguez de Albuquerque y Alvarez de Castro zawsze dotrzymywał słowa!
Któregoś dnia pokłócili się na dobre i pani Syfon wyrzuciła męża za drzwi.
— Dowidzenia don Eloino!
— Niech pani zostanie z Bogiem!
Trzeci mąż pani Syfon umarł wreszcie i zostawił żonie rentę w wysokości 2 pesetów i 15 centów dziennie. Wdowa otrzymana jeszcze od rządu jednorazowo 500 pesetów, na koszta pogrzebu. Pieniądze poszły oczywiście na inne cele...
Nie jest jednak wykluczone, że wdowa z wdzięczności za trzydziestodurową rentę, a także z powodu wyrzutów sumienia, zakupi dwie msze za duszę nieboszczyka...
— Cóż to za straszna historja, Boże, cóż za straszna historja!
— Historja ta jest prawdziwa! Istotnie, nie możliwe byłoby ją wymyślić. Zbieram teraz właśnie szczegóły, dotyczące tej tragikomedii czy farsy żałobnej. Za przykładem Cervantes‘a, który do Don Quichote‘a wprowadza różne epizody, chcę wprowadzić tę historję do noweli, którą piszę, aby zapomnieć o zgryzotach i troskach, związanych z ciążą Heleny.
— Zacząłeś pisać nowelę?
— Tak, ponieważ nic innego do roboty nie mam!
— Czy można wiedzieć, jaka jest jej treść?
— Moja nowela nie ma treści, albo powiedziawszy lepieij, treść ta rodzi się sama przez się!
— Jakto?
— Któregoś dnia, nie mając nic do roboty, odczułem gwałtowną potrzebę wykonania jakiejś czynności... Przypływ energji, świerzbienie fantazji, jakiś przymus przelania na papier swoich myśli i przeżyć. Usiadłem przy biurku i spisywałem na kartkach papieru wszystko to, co mi przychodziło do głowy — bez żadnego planu, nie wiedząc, co będzie dalej. Moi bohaterzy tworzą się w miarę tego, co robią i mówią, Przedewszystkiem mówią. Ich charakter formuje się powoli.
— Kto wie, czy ten charakter nie będzie polegał właśnie na braku charakteru...
— To mi przypomina mój charakter...
— Nie ja ich, lecz oni mnie raczej gdzieś prowadzą...
— Czy będzie psychologją, będą jakieś opisy?
— Przedewszystkiem będzie djąlog, bardzo dużo djalogu. Chodzi o to, aby osoby mówiły, mówiły bez przerwy, nawet, gdyby nic do powadzenia nie miały!
— Czy to Helena podsunęła ci pomysł napisania noweli?
— Dlaczego?
— Ponieważ przypominam sobie, że któregoś dnia prosiła mnie o pożyczenie jej jakiejś książki beletrystycznej. Prosiła o książkę, któraby zawierała dużo djalogów...
— Helena nie lubi opisów, opowiadań, oracyj. Zaraz zamyka książkę, mówiąc: „Woda, woda, woda!“
— Dla niej tylko djalog nie jest wodą... Zresztą prawie każdy czytelnik lubi konwersację dla samej konserwacji, choćby ta konwersacja była nie wiedzieć jak głupia! Ktoś, kto nie może znieść dwudziestominutowej prelekcji, będzie z przyjemnością gadał przez trzy godziny w kawiarni. Czar rozmowy polega na tem, że się gada, aby gadać, gada bez związku, no i z przerwami.
— Ja także uważam, że wszystkie przemowy i oracje są okropnie nudne.
— Żywe, nienapuszone, zwykłe słowa sprawiają największą przyjemność. Autor powirien nam dawać złudzenie, że te wszystkie rzeczy nie pochodzą wprost od niego; nie powinien się nam narzucać ze swoją osobowością, ze swojem satanicznem „ja“. Oczywiście mimo wszystko zaprzeczyć się nie da, że moje osoby mówią to, co ja mówię..
— Będzie tak tylko do pewnego punktu...
— Jakto?
— Zaczynając pisać, jesteś najmocniej przekonany, że to ty własną ręką prowadzisz swoich bohaterów, wkrótce jednak przekonywasz się: że to oni ciebie prowadzą. Bardzo często autor staje się manekinem w rękach swych fikcyjnych tworów.
— Może być, lecz w tej noweli mam zamiar pomieścić wszystko, co m przychodzi do głowy. Wszystko, co mnie dotyczy...
— W takim razie, to nie będzie już nowela...
Nie... to będzie... „nivola“[6].
— Co to jest nivola?
— Słyszałem, że poeta, Manuel Machado[7], wraz ze swym bratem, Antonim odwiedzili kiedyś krytyka, Edwarda Beno, Manuel odczytał swój nowy sonet, napisany w aleksandrynach.
— Don Edward rzekł: „Ale to przecież nie jest sonet!!“[8].
— Tak, proszę pana, to nie jest sonet, lecz sonit — odpowiedział Machado. Również i moja nowela, nie jest nowelą, lecz... jakże to powiedziałem?... acha! nivolą!! Nikt mi nie będzie mógł zarzucić, że nie stosuję się do praw danego rodzaju literackiego! Wymyśliłem nowy rodzaj, a wymyślić nowy rodzaj, to znaczy stworzyć nową nazwę. Rządzę się takiemi prawami, jakie mi się podobają!
— Przedewszystkiem dużo djalogów!
— A gdy protagonista zostaje sam?
— Wtedy monoluguje. Aby jednak ten monolog choć trochę przypominał djalog, wprowadziłem psa, do którego zwraca się bohater...
Rozstawszy się z Wiktorem, August myślał: „A moje nędzne życie? Czem ono jest, nowelą, czy też nivolą? Rzeczywistością, czy złudzeniem jest to, co się dzieje ze mną i co się dzieje z innymi? Może to sen Boga? Sen, który zniknie, gdy się Bóg obudzi? Modlimy się i śpiewamy hymny prawdopodobnie poto, aby Go uśpić, aby ukołysać Go do snu! Liturgja wszystkich religij jest taką kołysanką! Śpiewamy, aby Bóg się nie obudził, aby nie przestał „nas“ śnić!“
„Ach! moja Eugenjo, moja Rosario!“
— Jak się masz Orfeuszu?!
Orfeusz skakał z radości koło nóg Augusta.
— Proszę pana — rzekła Liduvina, Rosario przyniosła bieliznę i czeka na pana!
— Dlaczego nie załatwiłaś z nią sama?
— Czy ja wiem? Powiedziałam jej, że pan się napewno nie spóźni, a ponieważ chciała czekać...
— Trzeba ją było wyekspedjować...
— No, tak!... ale ostatecznie... pan mnie rozumie?...
— Liduvino! Liduvino! — Lepiej będzie, gdy się pan z nią sam rozmówi!...

XVIII.

— Jak się masz, Rosarito! — zawołał August, zobaczywszy praczkę.
— Dobry wieczór panu — rzekła głosem tak jasnym, jak jasnem było jej spojrzenie.
— Dlaczego nie załatwiłaś z Liduviną?
— Nie wiem! Kazała mi czekać... Sądziłam, że pan chce mi coś powiedzieć!..
— Czy to naiwność, czy też zupełnie co innego? — pomyślał August. Zapadło krępujące milczenie.
— Chciałbym Rosario, abyś zapomniała o tem, co zaszło między nami, rozumiesz, abyś to zupełnie wymazała ze swojej pamięci...
— Dobrze... jak pan sobie życzy...
— To było szaleństwo, tak... szaleństwo! Nie wiedziałem, co mówiłem, czego chciałem...
August zbliżył się do dziewczyny.
Rosario czekała na coś, co się stać miało spokojnie, pełna rezygnacji. August usiadł na kanapie i rzekł: „Chodź do mnie“.
Posadził ją sobie na kolanach, jak poprzednim razem i długo patrzał w jej oczy. Wytrzymała spokojnie jego spojrzenia, aczkolwiek drżała calem ciałem, drżała, jak liść osiki.
— Czemu tak drżysz moja mała, uspokój się! Powiedz mi, masz kochanka?
— Nie, ale...
— Powiedz całą prawdę!...
— Przecież pan wie dobrze, don Auguście...
— Kochacie się bardzo?
— Ależ proszę pana!
— Tylko nie płacz!
Rosario skłoniła głowę na piersi Augusta przytuliła się do niego mocno, dusząc szloch.
Ta mała gotowa mi jeszcze zemdleć — pomyślał August, gładząc Rosario po włosach.
— Uspokój się... uspokój!!...
— A ta kobieta? — zapytała Rosario, nie podnosząc oczu.
— Ach! jeszcze o niej pamiętasz? Ta kobieta zdecydowanie mnie nie chce. Nigdy nie łudziłem się zbytnio, ale teraz straciłem resztę nadzieji.
Dziewczyna spojrzała bacznie na Augusta, jak by się chciała przekonać, czy mówi prawdę.
— Pan pewnie chce mnie oszukać!? — wyszeptała.
— Dlaczego miałbym cię oszukiwać? A więc masz kochanka?
— Ja nic nie powiedziałam...
— Uspokój się, uspokój! August umieścił Rosario obok siebie na kanapie, później wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.
Spojrzawszy po chwili na nią, ujrzał, że jest bardzo blada. Uświadomił sobie, że bezradna i bezbronna wobec niego, siedzi oto tam na kanapie, niby oskarżony przed sędzią!
Znów wziął ją na kolana, otoczył ramieniem i przycisnął do piersi. Rosario położyła rękę na jego ramieniu, jakby się oprzeć na niem chciała i ukryła twarz na piersiach. Usłyszawszy przyspieszone tętno jego serca, zaniepokoiła się:
— Czy pan jest chory, don Auguście?
— Każdemu człowiekowi zawsze coś dolega!
— Może przynieść szklankę wody, albo jakiś kropli?
— Nie, nie, zostaw! Wiem co mi jest! Potrzebna mi jest zmiana wrażeń. Muszę wyjechać! Czy chciałabyś mi towarzyszyć?
— Don Auguście!
— Zostaw to „don“... Będziesz mi towarzyszyła?
— Jeżeli pan zechce...
Mgła padła na myśli Augusta, krew uderzyła mu do głowy. Objął namiętnie Rosario i spijał pocałunkiem łzy, jeszcze nieobeschłe na jej oczach. Po chwili wstał i odsuwając się od niej, rzekł:
— Zostaw mnie, zostaw... boję się.
— Boi się pan? Czego?
— Boję się... sam nie wiem czego i kogo... siebie, ciebie.. Liduviny. Teraz idź, idź, ale wrócisz, nieprawdaż?
— Wrócę...
— I będziesz mi towarzyszyć w podróży?
— Jak pan każe!
— A teraz idź już, idź.
August podszedł do Rosario, objął ją jeszcze raz i złączył usta z jej ustami. Nie był to pocałunek, ale raczej złączenie ust. Rosario wreszcie odwróciła głowę.
Po wyjściu praczki, August także opuścił gabinet. Czuł się taki zmęczony, jakby się przed chwilą wdrapał na najwyższy szczyt Pirenejów. Rzucił się na łóżko, zgasił światło i monologował:
„Skłamałem jej, a ona mnie skłamała.
Tak jest zawsze! Wszystko jest fantazją i nic poza fantazją nieistnieje. Człowiek, gdy mówi, kłamie, a gdy mówi sam ze sobą, to znaczy, świadomie myśli, kłamie samemu sobie. Nie ma innej prawdy jak życie fizjologiczne. Słowo, produkt socjalny, powstało dla kłamstwa.
Prawda, podobnie, jak i słowo, jest wytworem socjalnym, w który wszyscy wierzą, mogąc się, dzięki tej wierze, porozumiewać ze sobą...
August poczuł, że Orfeusz delikatnie liże go po ręku. — „Ach! jesteś tutaj Orfeuszu? Ponieważ nie umiesz mówić, więc nie kłamiesz. Sądzę, że dobrze robisz, nie oszukując samego siebie! Ponieważ jednak jesteś zwierzęciem domowem, więc napewno niejedno już do ciebie przylgnęło! Wszyscy ciągłe kłamiemy, udając, że wszystko, co robimy, czy myślimy, ma wagę ogromną! Słowo zostało stworzone, abyśmy mogli przesadzać na temat naszych wrażeń, czy uczuć...
Każdy z nas gra rolę.... Jesteśmy aktorami, którzy nakładają maski na twarz. Nikt nie cierpi, ani nie raduje się w ten sposób, jak o tem mówi, ani nawet, jak w to wierzy.
Zacząłem teraz i ja grać moją samotną komedję — jestem jednocześnie aktorem i widzem. Tylko ból fizyczny może zabić! Człowiekiem prawdziwym jest człowiek fizjologiczny, ten, który nie mówi, a więc nie kłamie!
Rozległo się lekkie pukanie do drzwi.
— Czy pan nie będzie dziś jadł kolacji? — zapytała Liduvina.
— A prawda, już czas... zaraz przyjdę...
„Dzisiejszej nocy. tak jak zawsze, będę więc spał sam. A czy Rosario będzie spała? Czy moje słowa nie wstrząsnęły nią zbytnio? Czy ona jest istotnie taka naiwna, czy też raczej przewrotna? Może niema większej przewrotności, jak naiwność?... Albo też większej naiwności, jak przewrotność? Ach tak, tak, przypuszczałem to już dawno... że nie ma nic bardziej... jakby tu powiedzieć?... tak, bardziej cynicznego, niż niewinność. Ten straszliwy spokój, z jakim gotowa mi się była oddać, napełnił mnie lękiem, lękiem, sam nie wiem przed czem. Zapytała się: „...A ta kobieta?“ — Zazdrość, tak zazdrość! Miłość rodzi się prawdopodobnie jednocześnie z zazdrością, zazdrość objawia nam miłość.
Kochankowie nie zdają sobie zbyt jasno sprawy ze swych uczuć, aż do chwili, gdy jedno o drugie zaczyna być zazdrosne. Gdyby na świecie istniał tylko jeden mężczyzna i jedna kobieta, napewno nie zakochaliby się w sobie. Zawsze potrzebny jest ktoś trzeci, a tym trzecim jest rajfurka: społeczeństwo!
Miłość jest jeszcze jednem kłamstwem więcej! Jedyną prawdą jest filozofja!
— A teraz chodźmy jeść Orfeuszu!“

XIX.

Po kilku dniach odwiedziła Augusta donia Ermelinda.
— Pani tutaj? — zawołał August.
— Ponieważ pan o nas zapomina.
— Chyba pani pojmuje sama, że po tem, co zaszło podczas ostatniej mojej bytności, nie mogłem się więcej pokazywać u państwa... Panna Eugenja, będąc obecną w domu, nie raczyła mnie przyjąć!
— Eugenja dała mi pewne zlecenie do pana.
— Eugenja?
— Tak! Eugenja! Nie wiem, co zaszło między nią, a tym... no jak mu tam?... a tym jej rzekomym narzeczonym, ale to pewne, że więcej o nim słyszeć nie chce! Przedwczoraj wróciła do domu strasznie zdenerwowana, zamknęła się w pokoju na cztery spusty i nie chciała nic jeść przez cały dzień. Miała oczy czerwone od łez, od tych łez, które palą, od łez wściekłości!
— Istnieją więc różne rodzaje łez?
— Oczywiście! Są łzy, które przynoszą ulgę, są także łzy, które palą, żrą i ciężą! Powtarzała wkółko, że wszyscy mężczyźni są bydlętami! Jest strasznie zdenerwowana, zagniewana na cały świat. Wczoraj wyznała mi, że żałuje bardzo tego wszystkiego, co powiedziała panu. Przyznaje, że była wobec pana niesprawiedliwa, że się niepotrzebnie uniosła. Zrozumiała wreszcie prawość i szlachetność pańskich intencyj, i prosi, aby pan wybaczył jej to, co powiedziała. Zależy jej nie tylko zresztą na pańskiem przebaczeniu, ale i na tem, aby pan nie sądził, że mogła kiedykolwiek myśleć tak, jak mówiła. Przemawiała przez nią rozpacz...
— Sądzę, że panna Eugenja zmieniła już przekonanie.
— Przykazywała mi, abym postępowała z panem bardzo dyplomatycznie...
— Najlepszą dyplomacją, zwłaszcza w stosunkach ze mną — jest brak wszelkiej dyplomacji.
— Następnie prosiła mnie, abym się dowiedziała, czy pan nie zdziwi się nieprzyjemnie, gdy ona przyjmie ten dar, który pan uczynił... oczywiście, bez żadnych zobowiązań.
— Jakto bez zobowiązań?...
— Gdy przyjmie podarunek poprostu, jako podarunek...
— Kupując sumę hipoteczną, myślałem tylko o podarunku...
— Pragnie panu pokazać, że ma dobrą wolę... gotowa jest więc przyjąć pański wspaniały dar, ale bez żadnych zobowiązań.
— Czy panna Eugenja znowu mnie chce obrazić?...
— Ależ broń Boże! Nie miała najmniejszych intencyj... zaręczam panu!
— Czasami obraża się bardzo dotkliwie, chociaż się nie ma wcale intencyj obrażenia kogoś.
— Nie rozumiem!
— Wytłumaczę pani na przykładzie. Byłem któregoś dnia na zebraniu towarzyskiem w domu mego przyjaciela. Jeden z obecnych tam gości, znający mnie osobiście bardzo dobrze, nie ukłonił mi się. Wychodząc, powiedziałem o tem memu przyjacielowi.
— Niech pan mu tego nie bierze za złe, nie zrobił tego naumyślnie, poprostu nie zauważył pana!
— Jest to chamstwo! — odpowiedziałem. Chodzi nie tyle o to, że mi się nie ukłonił, ile o to, że mnie nie raczył zauważyć.
— Jest taki roztargniony — dodał przyjaciel.
— Człowiek, który pozwala sobie na roztargnienie w obecności trzecich osób popełnia nietakt. Najgorsze chamstwa robi się niechcący... Mówimy o tym, lub o owym, że się zapomniał nienaumyślnie, tak, jakby się można było naumyślnie zapominać.
— Do czego pan prowadzi?
— Panna Eugenja przyznawszy, że była wobec mnie niesprawiedliwa, chce teraz widać mnie znów nienaumyślnie obrazić, mówiąc o jakichś zobowiązaniach. Insynuowała mi, że chcę wymusić jej wdzięczność... teraz mówi o zobowiązaniach. Czy panna Eugenja drwi sobie ze mnie, czy też myśli, że jestem pajacem, służącym do jej zabawki? — rzekł August — myśląc przez cały czas o Rosario.
— Niech się pan uspokoi, don Auguście!
— Mówiłem już pani, że dług Hipoteczny jest uregulowany! Czy panna Eugenja będzie się teraz chciała zrzec swego domu, czy nie — to mnie już nie obchodzi. Nie obchodzi mnie także, czy żywi dla mnie wdzięczność, czy też jej nie żywi!
— Najważniejszą rzeczą jest, abyście zawarli zgodę i stali się znów dobrymi przyjaciółmi.
— Ach, oczywiście!! Teraz? Teraz, kiedy zerwała z tamtym, nieprawda? Dawniej byłem piątem kołem u wozu, teraz staję się „jedynym“. Chodzi o to, aby mnie zdobyć z powrotem!
— Ależ ja nic nie powiedziałam!
— Domyślam się, że jednak chciała pani to powiedzieć!
— Myli się pan, don Auguście! Rozmawiając z Eugenją, poradziłam jej, aby starała się dojść do porozumienia z panem... skoro...
— Aby postarała się zdobyć mnie po raz drugi?
— Tak! Odpowiedziała mi, że pana bardzo szanuje, że pana bardzo ceni, jako swego przyjaciela, ale, że będzie mogła wyjść za mąż tylko za tego człowieka, którego będzie kochała!
— I dodała, że ja się nigdy tym człowiekiem nie stanę!?
— Nie, tego nie mówiła!
— Acha! Znów więc mamy do czynienia z dyplomacją!
— Jakto?
— Przyszła pani do mnie nie tylko po to, aby wytłumaczyć przedemną swoją synowicę, ale chciała pani także wybadać grunt. A nuż się uda? Może będę gotów ożenić się z Eugenją? Ukartowaliście sprawę między sobą.
Nie wątpię, że panna Eugenja raczyłaby się w końcu zgodzić na małżeństwo ze mną!
— Przysięgam panu, don Auguście, przysięgam na świętą pamięć mojej matki... przysięgam panu!
— Niech pani lepiej nie przysięga...
— Zdaje mi się, że teraz pan z kolei zapomina niechcący, kto przed panem stoi? Kto jest Ermelinda Ruiz-Ruiz!
— Zechce pani łaskawie powiedzieć swojej synowicy, że jej wyjaśnienia przyjąłem do wiadomości, ze jestem, jej bardzo za nie wdzięczny, że nadal pragnę pozostać jej przyjacielem, ale tylko i wyłącznie przyjacielem! Proszę także zrozumieć łaskawie, że nie jestem pianinem, na którem można wygrywać, jakie się chce melodje, ani marjonetką, którą się kręci na wszystkie możliwe strony, ani owym „Figaro tu, Figaro tam“... ani vice-narzeczonym.
— Niech się pan już nie gniewa!
— Ależ ja nie mam bynajmniej zamiaru się gniewać! Chcę pozostać na przyszłość przyjacielem panny Eugenji.
— Odwiedzi pan nas wkrótce, nieprawdaż?
— Zobaczę...
— Jeżeli pan nie przyjdzie, Eugenja nie uwierzy mi, że pan jej przebaczył.
— W najbliższych dniach wyjeżdżam w daleką podróż...
— Ale przed wyjazdem złoży pan nam przecież wizytę pożegnalną?...
— Dobrze! Przyjdę!
Rozstali się. Eugenja, wysłuchawszy relacyj doni Ermelindy o rozmowie z Augustem, rzekła:
— Wszystko w porządku! nie ulega wątpliwości, że znów go będę miała!
Po wyjściu dani Ermelindy, August przechadzając się po pokoju, mówił do siebie: „Bawi się runą, jak pajacem. Odrzuca mnie, przyciąga... znów mnie odrzuca. Trzymała mnie w rezerwie! Zapasowy kawaler! Pragnie prawdopodobnie zbudzić zazdrość w tym drugim... Dlatego też chciałaby, abym ją błagał, abym się zabijał o nią... Byłem kukłą! A przecież mam swój charakter, swoją osobowość. Ja, to jestem ja, tak, ja, to jestem ja!! Nie będę negować, że Eugenja zbudziła we mnie zdolność do miłości, ale teraz, gdy już umiem i mogę kochać, pocóż mi jeszcze Eugenja? Nie zabraknie dla mnie kobiet na świecie!“.
August nie mógł się powstrzymać od śmiechu, przypomniawszy sobie, co powiedział Wiktor, gdy ich wspólny przyjaciel, Gervasio, ożeniwszy się, oznajmił im, że ma zamiar wyjechać z żoną na kilka tygodni dco Paryża. Zabierać żonę do Paryża, to mniej więcej to samo, co zabierać stokfisza, udając się na Islandję. August ubawił się szczerze, przypomniawszy sobie ten dowcip Wiktora.
Powtarzał: „Kobiet dla mnie jeszcze wystarczy! Jakże wdzięczna jest naprzykład ta perwersyjna niewinność Rosarito! Ta mała praczka, to drugie wydanie nieśmiertelnej Ewy!
Czarująca, doprawdy, czarująca!!
Eugenja sprowadziła mnie z abstrakcii do rzeczywistości i odkryła mi cały rodzaj. Jest tyle kobiet, wartych grzechu! Tyle Eugenij, tyle Rosarit... Nie, nie, żadna kobieta nie zrobi ze mnie pajaca! Ja, to jestem ja! Moja dusza, może jest i mała, ale za to niepodzielnie należy do mnie!“.
Gdy tak afirmował swoje ja, wydało mu się, że owo „ja“ rośnie i rośnie! Wreszcie urosło do takich rozmiarów, że dom stał się zbyt mały. Wyszedł przeto, aby dać swemu „ja“ trochę swobody.
Na ulicy znów miał wrażenie, że sklepienie niebios wisi tuż, tuż nad jego głową. Ludzie, zajęci swemi sprawami, spieszyli w różne strony. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nie poznawał go — mniejsza o to, czy naumyślnie, czy nienaumyślmie, dość, że tak było. Wówczas rozpoczął się proces odwrotny. Uczuł, że jego „ja“ zmniejsza się, maleje w oczach, że włazi z powrotem do ciała, szukając sobie w tem ciele zacisznego, malutkiego kącika. Gdy dawał nurka w tłum ludzki: gdy się zatracał w tej masie, która przypływa i odpływa, miał wrażenie, że się rzuca w fale rzeki, aby zażyć kąpieli pod otwarłem niebem.
Sobą czuł się tylko w samotności. W samotności mówił: „Ja, to jestem ja!“ — prawdopodobnie w tym celu, aby się upewnić, że tak jest istotnie. Wobec innych wydawało mu się, że nie istnieje! Zatracał się zupełnie w tym tłumie zaaferowanym, roztargnionym, spieszącym się we wszystkie możliwe strony!
August doszedł do ogrodu, położonego na spokojnym, samotnym placu. Plac ten był kawałkiem zacisznego miejsca. Nie chodziły tutaj tramwaje, a dorożki i samochody ukazywały się zrzadka. Na placu bawiły się dzieci. W ciepłe popołudnia jesienne, staruszkowie wygrzewali się na słońcu. Kasztany indyjskie, rosnące tutaj, drżąc na wietrze, roniły liście na bruk. Drewniane ławki pokryte były stosami liści zielonych.
Te miejskie, ucywilizowane drzewa miały dla niego dziwny tajemniczy urok, W miesiącach, kiedy deszcz nie pada, piły wodę z rowka od kanalizacyjnego ścieku. Każdego dnia witały i żegnały słońce nad dachami domów, śniąc prawdopodobnie o swej puszczy dalekiej.
W konarach drzew śpiewały ptaki, prawdopodobnie także ucywilizowane, z rodzaju tych, które jedzą kromki chleba wprost z rąk starców lub dzieci.
Bardzo często, siadając na zielonej ławce, August patrzał na purpurową łunę zachodu. Czasami od złoto-ognistego tła odrywała się czarna sylwetka kota, który maszerował po dachu.
Jesienią padały na ziemię liście żółte, brunatne, podobne do zabalsamowanych rąk mumji. Dzieci zbierały zeschłe liście, składały je na kupki i bawiąc się, nie zwracały zupełnie uwagi na wspaniały pożar zachodu. Tego wieczoru. August, przyszedłszy do ogrodu, strącił laską z ławki cały stos zeschłych liści. Była jesień! Grupa dzieci bawiła się opodal. Jeden z chłopców, ustawiwszy drugiego pod pniem kasztana indyjskiego, rzekł do niego: „Będziesz teraz więźniem, który się dostał do rak czerwonoskórych“. Więzień zaczął na pół z płaczem: ...„Ależ ja nie chcę“, lecz pierwszy przerwał mu: „To wszystko jedno, czy chcesz, czy nie chcesz. Ty nie jesteś teraz ty“. August nie chciał słuchać dłużej: wstał i przeszedł do innej ławki. Myślał: „My dorośli bawimy się podobnie: Ty nie jesteś ty, ja nie jestem ja, on to nie jest on. A czy te biedne drzewa są sobą? Tracą liście znacznie wcześniej, niż ich bracia z gór. Są tylko szkieletami, a szkielety rzuca ja cień, który się rysuje na bruku, w świetle elektrycznych lamp. Drzewo, oświetlone światłem elektrycznem! Gdy lampa łukowa błyśnie skroś zieleń korony, liście wydają się jak z metalu. Wiatr nie śmie niemi poruszyć. Biedne drzewa nie mogą się rozkoszować czarną nocą wsi, tą nocą bezksiężycową, otuloną w płaszcz umarłych gwiazd. Sadząc tutaj te drzewa, człowiek musiał powiedzieć każdemu z nich: „Ty, to już nie będziesz ty!“. Aby zaś nie zapomniały, aby nie usnęły, dano im tę iluminację elektryczną. Biedne, somnambuliczne drzewa! Nie, nie, nie zadrwią sobie ze mnie tak, jak z was zadrwili“.
August wstał z ławki i jak lunatyk powlókł się ulicami!

XX.

Wyjechać, czy nie wyjeżdżać? Zawiadomił już o tej podróży Rosarito, nie wiedząc sam, po co i na co, zapewne po to, aby coś powiedzieć, aby mieć pretekst do zapytania się, czy będzie mu towarzyszyła — następnie mówił o podróży z donią Ermelindą, aby jej dowieść... czego? Czego pragnął dowieść doni Ermelinda, zawiadamiając ją o projekcie podróży. Wszystko jedno zresztą! Faktem jest, że dwukrotnie mówił o dalekiej i długiej podróży... pokazał, że jest człowiekiem, który dotrzymuje słowa.
Tego rodzaju człowiek najpierw mówi coś, później myśli nad tem, co powiedział, wreszcie wciela swoje słowo w czyn. Ludzie, którzy dotrzymują słowa, raz coś powiedziawszy, nie zwykli się już cofać, a on przecież powiedział, że wyjeżdża daleko i na długo.
Daleka i długa podróż? W jakim celu właściwie? Dokąd jechać i poco? Zawiadomiono go, że jakaś panienka oczekuje nań w salonie. Panienka? Tak — rzekła Liduvina — wydaje mi się, że to ta pianistka. Eugenja? — Ona, we własnej osobie!
August zawahał się. Błyskawicznie przeszła mu przez głowę myśl, że najlepiej będzie ją odprawić z kwitkiem, powiedziawszy, że go w domu niema. Przychodzi, aby mnie na nowo usidlić, aby pobawić się mną, jak pajacem, abym jej zastąpił tamtego partnera.
Po chwili inne myśli: „Nie, nie, trzeba pokazać, że jestem silny“. Powiedz Liduvino, że zaraz przyjdę“. Zuchwalstwo tej kobiety zdumiało go.
„Trzeba przyznać, że ona ma naprawdę charakter. „Cóż za nieustraszoność, jaka siła woli... jakie oczy!... ale nie, nie i nie! Nie dam się wziąć na lep... nie odzyska mnie z powrotem”.
August, stanąwszy na progu, poprosił Eugenję, aby usiadła. Eugenja krzyknęła: „Oszukano pana, don Auguście, oszukano pana, tak, jak i mnie oszukano“. Na to dictum biedny człowiek uczuł się rozbrojony i nie wiedział, co ma powiedzieć.
— Tak, to prawda don Auguście, wprowadzono pana w błąd co do mnie...
— Ponieważ jednak, rozmówiliśmy się już ze sobą.
— Niech pan nie przykładu, wcale wagi do tego, co panu powiedziałam. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
— Tak, istotnie, przeszłość jest przeszłością.
— Pan mnie rozumie?... Nie chciałabym, aby pan komentował fałszywie tego faktu, że przyjęłam pański wspaniały dar.
— Ja także pragnę, aby pani nie sądziła, że czyniąc pani podarunek, miałem jakieś ukryte myśli, czy zamiary.
— Dobrze więc!... Lojalność za lojalność! Teraz pomówimy otwarcie. Muszę panu powiedzieć, że po tem wszystkiem, co między nami zaszło, po tem wszystkiem, co panu powiedziałam, nie mogłabym, nawet, gdybym chciała, odpłacić się panu inaczej, jak tylko czysta wdzięcznością.
— Niech pani będzie pewna, że nawet, gdybym chciał, nie mógłbym wymagać, aby mi pani zapłaciła za moją wspaniałomyślność...
— A więc zgadzamy się na jedno?
— Tak, proszę pani!
— Możemy się stać z powrotem dobrymi, szczerymi przyjaciółmi?
— Ależ, oczywiście!
Eugenja wyciągnęła do Augusta swoją rączkę białą i zimną jak lód, rączkę subtelną, przywykłą do pieszczenia klawiszy. August uścisnął ją ze drżeniem.
— A więc jesteśmy przyjaciółmi, don Auguście, dobrymi przyjaciółmi, chociaż jeżeli chodzi o mnie, to ta przyjaźń...
— Proszę dokończyć!
— ...o której już wszyscy dobrze wiedzą.
— Proszę mówić!
— Zresztą, mniejsza o to! Po mych najświeższych, bardzo bolesnych doświadczeniach, zrezygnowałam już z wielu rzeczy...
— Proszę mi wytłumaczyć jaśniej... przerywa pani ciągle w połowie...
— A więc powiem wszystko, don Auguście! Czy pan sądzi, że po tem, co zaszło, gdy wszyscy moi znajomi wiedzą już, że pan spłacił długi, ciążące na domu, czyniąc mi ten wielki podarunek, czy pan sądzi, że teraz będzie się ktoś mógł mną naprawdę zająć... starać się o moją rękę...
— „Och, cóż to za żmija!“ — pomyślał August.
Opuścił głowę i wbił wzrok w ziemię, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Gdy podniósł oczy, spostrzegł, że Eugenja ukradkiem wyciera łzę.
— Eugenjo! — wykrzyknął drżącym głosem.
— Auguście! — wyszeptała cicho...
— Czego pan chce ostatecznie?
— Niczego! niczego! To jest fatalizm! Staliśmy się igraszką przeznaczeń!
August opuścił fotel i usiadł obok Eugenji na kanapie.
— Niech pani posłucha, Eugenjo! Mój fatalizm to pani, która mnie kusi, zwodzi, igra ze mną. kręci mną, jak frygą, pani, która robi ze mnie warjata, pani, która każe mi zapominać o moich najmocniejszych postanowieniach. Dzięki pani przestałem już być sobą!
August otoczył ją ramieniem, przyciągnął do siebie... przytulił do piersi. Eugenja zdjęła kapelusz.
— Och! Auguście, to fatalizm doprowadza nas do tego. Ani pan, ani ja, nie umiemy, ani nie możemy być nieszczerymi i nielojalnymi wobec samych siebie. Pan nie może pozwolić na to, aby pozory świadczyły o tem, że pan mnie chciał kupić, tak, jak powiedziałam w momencie nie panowania nad sobą, a ja znów nie mogę dopuścić, aby ktoś mógł choć przez chwilę przypuszczać, że chciałam mieć w panu jakiegoś zastępcę, vice-narzeczonego, jak pan powiedział do mojej ciotki. Pragnę z całej duszy odwdzięczyć się panu za pańską wspaniałomyślność.
— Ależ Eugenjo, czy my potrzebujemy się liczyć z pozorami, czy warto się zastanawiać nad tem, jak to wygląda w czyichś oczach?
— W naszych oczach....
— W naszych?... Nie rozumiem Eugenjo?
August znów ja przycisnął do piersi i jął pokrywać pocałunkami jej oczy i włosy.
— Proszę mnie puścić, proszę mnie puścić — rzekła Eugenja, poprawiając sobie włosy.
— Nie kochasz mnie?
— Miłość, miłość... czy kto wie, co to jest miłość? Ja nie wiem, nie wiem!
— A to, co zaszło przed chwilą?
— To, co zaszło?... Fatalizm chwili... Czy ja wiem? Trzebaby to jeszcze poddać próbce. Pozatem, czyśmy nie postanowili don Auguście, że będziemy przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi, tylko i wyłącznie przyjaciółmi...
— Tak... ale przecież musiałaby pani ponieść ofiarę? Przyjąwszy mój dar, nie będzie pani miała w przyszłości kandydatów, starających się o jej rękę... Moja przyjaźń będzie przeszkodą dla pani!..
— Ach, zresztą mniejsza o to! Powzięłam już pewne postanowienia.
— Może po tem zerwaniu?
— Może!
— Eugenjo! Eugenjo!
W tej chwili zapukano do drzwi i August zawołał ze złością: „Co się stało?“.
— Rosario czeka na pana — rzekła zza drzwi Liduvina.
August zbladł.
— Ach — zawołała Eugenia — weszłam panu w paradę. To... jakaś Rosario czeka na pana! — Sam pan widzi, że możemy być tylko przyjaciółmi, tylko przyjaciółmi dla siebie!
— Ależ Eugenjo!
— Przypominam, że Rosario czeka...
— Cóż miałem innego zrobić, Eugenjo, gdy pani, nauczywszy mnie, co to jest miłość, odepchnęła mnie później. Czy pani nie wie, co to jest gniew odepchniętego kochanka?
— Proszę mi podać rękę na pożegnanie, don Auguście. Zobaczymy się wkrótce, nieprawdaż?
— Przeszłość jest przeszłością.
— Nie, nie, przeszłość nie jest przeszłością.
— Rosario czeka!
— Błagam panią, Eugenjo!
— Ależ w tem nic nie ma dziwnego, ani zdrożnego! Na mnie także dawniej czekał Maurycy.
— Zobaczymy się, zobaczymy wkrótce. Bądźmy uczciwi i szczerzy wobec samych siebie!
Eugenja włożyła kapelusz i wyciągnęła do Augusta rękę. August schwycił ją, podniósł do ust i pokrył pocałunkami. Później odprowadził ją do drzwi. Patrzał długo, jak schodziła po schodach. Stanąwszy na ostatnim stopniu, posłała mu z dołu spojrzenie i ukłon ręką.
August powrócił do gabinetu i ujrzał Rosario z koszykiem bielizny, przewieszonym przez ramię.
Zapytał brutalnie: „Czego tu chcesz?“.
— Wydaje mi się, don Auguście, że ta kobieta chce pana oszukać!
— Co ci do tego?
— Wszystko, co pana dotyczy, obchodzi mnie bardzo!
— Zapewne myślisz, że mam zamiar cię zdradzić?
— To, to głupstwo!
— Acha! chcesz wmówić we mnie, że nie jesteś zazdrosna?...
— Gdyby pan wiedział, don Auguście, w jaki sposób mnie wychowywano, do jakiej rodzinki należę, zrozumiałby pan z łatwością, że te historyjki o zazdrości są dla mnie tylko historyjkami.
Dla nas wzrosłych...
— Dosyć!
— Jak pan sobie życzy. Ale powtarzam panu, że ta kobieta oszukuje pana. Gdyby tak nie było, gdyby pan ją, a ona pana kochała, życzyłabym panu z całej duszy, aby ją pan poślubił.
— Czy mówisz szczerze?
— Bardzo szczerze!
— Ile masz lat?
— Dziewiętnaście!
— Chodz do mnie. I przyciągnąwszy ją do siebie, zaczął patrzeć badawczo w jej oczy.
— Po chwili zaczerwienił się, jak rak.
— Nie rozumiem cię moja mała!
— Wierzę...
— Nie wiem, czy to jest naiwność, czy złośliwość, perwersja, drwiny, cynizm z twojej strony?
— Poprostu współczucie.
— Dlaczego współczucie?
— Chce pan wiedzieć dlaczego? A czy pan nie będzie się gniewał na mnie, gdy mu powiem?
Przyrzeka mi pan, że się pan nie obrazi?
— Mów.
— Ach więc... ponieważ pan jest biedny i nieszczęśliwy! Niech pan zaufa Rosario, niech pan mi zaufa. Jestem bardzo panu oddana... więcej oddana, niż Orfeusz.
— I zawsze mi będziesz oddana?
— Zawsze?!
— Cokolwiekbądź się stanie?
— Cokolwiekbądź się stanie!
— Jesteś prawdziwa...
August chciał posiąść Rosario...
— Nie, teraz nie!
Rozstali się.
August, po jej wyjściu, pomyślał: „Obydwie gotowe są zrobić ze mnie warjata! Już przestałem być sobą“.
— Wydaję mi się, że się pan powinien zająć polityką, lub czemś w tym rodzaju, — rzekła Liduvina, podając mu obiad. Toby pana trochę rozerwało.
— W jak sposób wpadłaś na tę genjalną myśl, moja droga?
— Myślę, że lepiej będzie, gdy się pan sam czemś rozerwie, niż gdy inne będą sobie robić rozrywkę z pana.
— Dobrze. Zawołaj Dominga, gdy tylko skończy obiad. Zagram z nim w karty.
Podczas gry, August w pewnej chwili wypuści! nagle z rąk karty i zapytał: „Powiedz mi Domingo, co ma zrobić człowiek, który się zakochał w kliku kobietach naraz“.
— To zależy...
— Zależy? Od czego?
— Jeżeli ma dużo pieniędzy i dużo sił, powinien się ożenić ze wszystkiemi odrazu.
— Ależ, przecież to niemożliwe, mój drogi!
— Gdy się ma dużo pieniędzy, wszystko jest możliwe.
— A gdyby się jedna o drugiej dowiedziała?
— Nie zmartwiłyby się tem zbytnio...
— Jakto? Sądzisz, że jednej kobiecie nie zależałoby na tem, gdyby druga kobieta odebrała jej część miłości męża?
— Będzie zadowolona z tej części, która jej pozostaje, gdy się tylko nie będzie jej skąpiło pieniędzy na fatałaszki.
Żona tylko wtedy staje się nieznośna, gdy mąż skąpi jej pieniędzy na stroje i przyjemności... Jeżeli jednak może wydawać ile chce... jeżeli ma dzieci...
Prawdziwa zazdrość jest zawsze zazdrością o dzieci, proszę pana!
Żona, która stała się matką, znienawidzi matkę nieślubnych dzieci swego męża, nie ścierpi także, gdy ojciec opuści swoje dzieci dla jakiejś kobiety, czy dla swoich bękartów. Jeżeli jednak kobieta nie ma dzieci, jeżeli ma poddostatkiem pieniędzy na stroje, bale, maskarady — wówczas pożycie małżeńskie może być zupełnie znośne. Niech mi pan wierzy... Nie ma już Otellów!
— Ani Desaemon!
— Oczywiście!
— Ale jak ty sie znasz na rzeczy!
— Przed ożenieniem się z Liduviną, służyłem w domach wielkich bogaczy!
— A w waszej sferze?
— W naszej sferze? Zazdrość, to luksus, na który sobie nie możemy pozwolić...
— Jakto?
— Nie chodzimy do teatrów, ani nie czytamy romansów.
— Jednak, w waszej sferze zabójstwa z miłości, czy też zazdrości nie są wcale rzadkie?
— Tak, ale wątpię w szczerość pobudek. Każdy człowiek gra jakąś rolę i nikt nie jest takim, jakim jest w istocie, lecz takim, jakim go czynią inni.
— Jesteś filozofem?
— Tak mnie nazywał zawsze mój ostatni pan. Ale sądzę, że Liduvina miała rację, mówiąc, że powinien się pan zająć polityką.

XXI.

— Tak, ma pan rację — mówił don Antonio do Augusta, rozmawiając z nim w jednej z ustronnych sal kasyna, ma pan rację — w mojem życiu jest jedna bolesna, bardzo bolesna tajemnica. Pan się sam już chyba czegoś domyślał. Nie bywał pan często u nas, jednak musiał pan to i owo zauważyć...
— Tak, u pana w domu panuje dziwna atmosfera... jakoś smutek czai się wszędzie!
— Ma się wrażenie, że dom jest wymarły i pusty, aczkolwiek przecież mamy dzieci...
— Tak, istotnie...
— Przybyliśmy, jako uciekinierzy z daleka, bardzo zdaleka, ale są rzeczy, od których uciec nie można, które wszędzie idą za człowiekiem, otaczając go zaklętym, tajemniczym kręgiem... Moja biedna żona...
— Dość spojrzeć na pańską żonę, aby odgadnąć jej życie...
— Życie męczenniczki! Pan, mój przyjacielu, okazywał nam zawsze dużo współczucia, żywiąc do nas widać podświadomą sympatję — zwierzę się więc panu teraz ze swych smutków, aby choć na chwilę uwolnić się od tego nieznośnego brzemienia. Ta kobieta, matka moich dzieci, nie jest moją żoną.
— Domyślałem się tego! Ponieważ jednak jest matką pańskich dzieci, ponieważ żyje z panem, jako żona... więc...
— Ale ja mam jeszcze jedną żonę... „żonę prawdziwą“... — jak mówią. Ożeniłem się z tą, którą pan zna. A ona, matka moich dzieci, wyszła także w swoim czasie za mąż, tylko, że nie za mnie!
— A więc podwójna zmiana miejsc?
— Raczej kombinacja poczwórna. Zakochałem się jak szaleniec w pewnej dziewczynie, która była bardzo milcząca i bardzo w sobie zamknięta. W każdem jej słowie było jakieś niedomówienie. Wydawało się, że chce powiedzieć znacznie więcej, niż mówi. Jej niebieskie, słodkie, jakby uśpione oczy budziły się od czasu do czasu, rzucając płomienie. Cała była w tych oczach. Jej serce, jej dusza i ciało, śpiące kamiennym snem, budziły się w jakimś nagłym wstrząsie, aby znów, gdy zgaśnie błyskawica, usypiać z powrotem. Zapominała zupełnie o tem, jaką była przed chwilą.
— Wydawało się, że codziennie zaczynamy życie od nowa, że codzień od nowa muszę ją zdobywać. Przypuszczam, że zgodziła się zostać moją narzeczoną podczas ataku epileptycznego, że powiedziała przed ołtarzem słowo „tak“, cierpiąc na epilepsję...
— Nigdy nie mogłem się od niej dowiedzieć, czy mnie kocha, czy nie! Ileż razy za czasów narzeczeńskich i po zawarciu małżeństwa, pytałem się jej o to! Odpowiadała zawsze: „O to się pytać nie powinno! Czasownik „kochać“ używa się tylko w teatrze, lub w książkach. Gdy mnie będziesz tak zanudzał, będziemy się musieli rozstać“.
Przeżyliśmy ze sobą dwa lata. Każdego dnia zaczynałem od początku zdobywanie tego sfinksa. Nie mieliśmy dzieoi! Pewnej nocy nie wróciła do domu; w rozpaczy tłukłem głową o mur. Szukałem jej wszędzie, wreszcie po kilku dniach otrzymałem krótki i suchy list, w którym oznajmiła mi, że wyjeżdża bardzo daleko z człowiekiem, którego kocha...
— A przedtem nic pan nie podejrzewał, niczego się nie domyślał?
— Nie, nic! Żona moja często wychodziła sama, wychodziła w odwiedziny do swej matki, do swoich przyjaciółek. Jej lodowaty chłód bronił ją najlepiej od wszystkich podejrzeń. Nigdy nie mogłem przejrzeć tego sfinksa. Mężczyzna, z którym uciekła, był człowiekiem żonatym, człowiekiem, który nie tylko opuścił swoją żonę i córeczkę, lecz zabrał im także cały ich majątek, to znaczy ukradł im go. Przez dłuższy okres czasu nie mogłem ani jeść, ani spać, ani myśleć. Włóczyłem się bezcelowo po najodleglejszych, ciemnych ulicach przedmieść. Wydawało mi się, że się stoczę na samo dno życiowego upadku. Któregoś dnia przywykłszy już nieco do swego bólu, przypomniałem sobie tę nieszczęśliwą ofiarę: samotną, bezbronną kobietę, którą wyzuto z majątku i miłości. Ponieważ żona moja stała się przyczyną jej tragedji, więc, odczuwając wyrzuty sumienia, poszedłem do niej, aby jej zaofiarować pomoc materjalną.
— Reszty domyślam się już, don Antonio...
Było to pierwsze moje spotkanie. Płakaliśmy nad naszem, wspólnem nieszczęściem. Myślałem:
„Więc ten człowiek opuścił ją dla mojej żony“? Przy tej myśli, odczułem, prawdę mówiąc, jakąś dziwną satysfakcję wewnętrzną, tak, jakbym umiał lepiej wybierać od niego, i tak, jakby on to już sam uznawał. Dowiedziałem się później, że podobne refleksje, tylko w nieco odmiennym kierunku, snuły się także po głowie biednej ofiary. Zaproponowałem jej pomoc pieniężną. Na razie oczywiście odrzuciła: „Będę pracowała, aby wyżywić siebie i moją córkę“. Nalegałem i nalegałem tak długo, aż wreszcie zgodziła się. Wyjedziemy zagranicę; będzie mieszkała wraz ze mną, w charakterze gospodyni mego domu. Po długiem wahaniu, propozycja została przyjęta.
— I oczywiście żyjąc razem...
— Nie, nie... „to“ stało się później, jako skutek zżycia się ze sobą, jako wyraz pogardy, czy zemsty... Sam zresztą niewierni Na początku darzyłem uczuciem nie ją, lecz jej córkę, nieszczęśliwe dziecko człowieka, który się stał kochankiem mojej żony. Było to prawdziwe uczucie ojcowskie, uczucie takie same, jakie dziś żywię dla moich dzieci.
Brałem ją w ramiona, tuliłem do piersi i płakałem, płakałem nad nią. Mała pytała często:
— Dlaczego tatuś płacze? (Kazałem jej, aby mnie tak zawsze nazywała).
— Matka, widząc, że płaczę, zaczynała także płakać i łzy nasze spływały na złotą główkę córki kochanka mojej żony, złodzieja mego szczęścia...
— Pewnego dnia dowiedziałem się, że żona moja ma dziecko ze swym kochankiem. Wszystko zawrzało we mnie. Cierpiałem strasznie, cierpiałem, jak zwierzę... o mały włos nie popełniłem samobójstwa!... Pożerała mnie zazdrość, straszliwa zazdrość. Rany mojej duszy, już pozornie zabliźnione, otwarły się na nowo, brocząc gorącą krwią. Żyłem przeszło dwa lata z moją żoną i... nic, a tymczasem teraz ten złodziej! Wyobrażałem sobie, że dusza mojej żony zbudziła się ze snu, dając tamtemu pełnię miłości i szczęścia.
— Ta druga, która żyła ze mną, zauważyła mój stan i spytała „Co się z tobą dzieje?“
— „Zostaw mnie“ — odpowiedziałem. Jednakże w końcu wyznałem jej wszystko. Słuchała mnie, drżąc całem ciałem!...
— I oczywiście później...
Pewnego dnia siedzieliśmy w pokoju razem z małą. Wziąłem ją na kolana i opowiadałem bajeczki.
Nagle matka zbliżyła się i zaczęła ją pieścić. Wówczas malutka objęła nas ramionami i rzekła: „Dlaczego ja nie mam małego braciszka, jak inne dziewczynki? Dlaczego jestem zawsze sama? Proszę, aby tatuś i mamusia dali mi małego braciszka!“
Zbledliśmy strasznie, spojrzeliśmy na siebie tem spojrzeniem, które obnaża całą duszę, później, aby się nie zaczerwienić, zaczęliśmy całować małą. Jeden z tych pocałunków pomylił się w adresie.
Jeszcze tej nocy, wśród łez i katusz zazdrości, moja nieprawa małżonka poczęła w swem łonie syna.
Był to pierwszy braciszek tej małej, braciszek córeczki złodzieja mego szczęścia...
— Dziwna historja!
— Miłość nasza milcząca i oschła, była wytworem zimnej pasji i wściekłości. Obywaliśmy się bez czułych słów.
Moja żona, to znaczy, matka moich dzieci, jest, jak pan wie, osobą bardzo miłą i bardzo przystojną, niestety, nie umiała obudzić we mnie nigdy prawdziwej namiętności... Nie wiedziałem, że ją kocham.
Uświadomiłem sobie dopiero moje uczucie w dzień straszliwej próby. Wydawało się, że żona moja umrze przy porodzie czwartego dziecka. Twarz jej stała się żółta, jak wosk, powieki opadły na oczy, w żyłach zabrakło krwi. Byłem przekonany, że ją utracę. Zaszyłem się w kąt pokoju, ukląkłem i jąłem błagać Boga. aby zamiast tej świętej kobiety, zabrał raczej mnie. Płakałem, darłem ciało paznogciami do krwi... Pojąłem wreszcie, jak głęboko wrosła ta matka moich dzieci w moje serce. Gdy niebezpieczeństwo minęło, a chora odzyskała przytomność, zbliżając usta do jej głowy, powiedziałem jeij to, czego już nigdy w podobny sposób powtórzyćbym nie umiał. Uśmiechnęła się słodko, czując, że życie powraca, uśmiechnęła się słodko do moich słów. Złączyłem usta z jej ustami, a ona, otoczywszy moją szyję ramionami, rzekła: „Dziękuję ci, dziękuję ci w swojem imieniu i w imieniu naszych dzieci... dziękuję ci w imieniu Rity, naszej najstarszej córki, córki złodzieja... nie, nie, naszej, a raczej mojej córki.
— Czy pan teraz rozumie wszystko, don Auguście?
— Tak, a jak się później życie ułożyło?
— Później?...
Właściwie ma pan przecież dwie żony!?
— Nie, nie, mam tylko jedną żonę, tę, która jest matką moich dzieci. Tamta nie jest moją żoną...
— Skąd więc ten smutek w domu?
— Prawo jest zawsze smutne, don Auguście! Miłość, która się rodzi i wzrasta na grobie poprzedniej miłości, jest jak roślina, czerpiąca odżywcze soki z rozkładu innej rośliny. Taka miłość musi być zawsze smutna. Zbrodnie, tak, zbrodnie popełnione przez innych, połączyły nas, lecz czy nasz związek nie jest także występkiem? Jeżeli jednak tamci rozerwali te węzły, których rozrywać nie powinni, dlaczegóż nie mielibyśmy połączyć na nowo pękniętych ogniw?...
— Czy pan już więcej nic o tamtych nie słyszał??
— Nie słyszałem nic, i nie chciałem słyszeć! Niedługo Rita dorośnie... wyjdzie zamąż. Wyjdzie za mąż, jako moja córka, jako dziewczyna, która nosi moje nazwisko. Niechże prawo robi co chce! Rita nie jest córką złodzieja, jest moją córka ponieważ ja ja wychowałem!

XXII.

— Jakże przyjęliście intruza? — zapytał August Wiktora.
— Stało się coś nadzwyczajnego, coś czegobym nigdy nie mógł przypuścić. W przeddzień narodzin byliśmy jeszcze prawdziwie wściekli. Nie wyobrażasz sobie, jakiemi inwektywami obrzucała mnie Helena w chwili, gdy się zaczęły bóle porodowe. „To z twojej winy, tak, z twojej winy“... Idź stąd, nie pokazuj mi się na oczy. Jeżeli umrę, będziesz mnie miał na sumieniu!“ Po przyjściu dziecka na świat, wszystko zmieniło się nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Wydawało się nam, że obudziliśmy się z długiego, dręczącego snu, że dopiero wczoraj odbył się nasz ślub. To nowonarodzone dziecko zasłoniło mi cały świat. Stałem się szczęśliwym ślepcem, oślepłem na wszystko! Osądź sam Auguście! Wszyscy mówią, że po porodzie Helena bardzo zbrzydła, że postarzała się przynajmniej o lat dziesięć, że został z niej tylko szkielet... gdy ja tymczasem znajduję, że odmłodniała, że jest bardziej świeża, piękniejsza i ponętniejsza, niż była dawniej.
— Przypomina mi to pewne podanie portugalskie o sztukmistrzu[9] — pirotechniku...
— Opowiedz mi...
— Wiesz chyba o tem, że w Portugalii sztuka pirotechniczna, sztuka puszczania fajerwerków cieszy się równem szacunkiem, jak sztuki piękne. Kto nie widział w Portugalji ogni sztucznych, ten nie wie, co to wogóle fajerwerk znaczy. Ileż odmian niezliczonych, ile gatunków i rodzajów...
— Do rzeczy Auguście! Jaka jest treść tej legendy?
— W pewnem miasteczku portugalskiem, żył sztukmistrz, specjalista od fajerwerków, ożeniony z bardzo piękną kobietą. Była ona jego szczęściem, jego radością i dumą. Kochał ją do szaleństwa i pysznił się z jej posiadania przy każdej okazji. Przechadzając się z żoną pod rękę, prowokował przechodniów wzrokiem:
Czy widzicie tę kobietę? Podoba się wam, nieprawdaż? Ale ona należy do mnie, tylko do mnie i na to święty Boże nie pomoże!“
Żona stała się inspiratorką jego najpiękniejszych pomysłów pirotechnicznych, muzą jego ogni sztucznych. Któregoś dnia, gdy puszczał fajerwerk, mając przy boku swoją żonę, zapalił się proch i nastąpiła straszna eksplozja. W katastrofie mąż i żona ulegli straszliwym poparzeniom.
Oparzelizny na twarzy i biuście zeszpeciły ją strasznie, lecz pirotechnik miał szczęście; straci: wzrok i nie dowiedział się nigdy o brzydocie swojej żony. Pysznił się po dawnemu z jej piękności. Pysznił się, idąc u boku tej, która się stała jego przewodnikiem[10], pysznił się z tą samą arogancką miną i pogardliwym wyrazem twarzy. „Czyście widzieli kiedy kobietę równie piękną?“ — zapytywał wszystkich, którzy znali jego smutną historję, a którzy przez współczucie dla niego, wynosili pod niebiosa urodę jego żony.
— Czyż dla niego nie pozostała ona piękną?
— Może była dla niego jeszcze piękniejsza, niż dawniej, tak, jak twoja żona dla ciebie od chwili, gdy ci dała „intruza“.
— Nie nazywaj go tak!...
— Przecież tyś go sam tak nazwał...
— Ja, to rzecz inna... To samo słowo, wymówione przez kogoś drugiego, brzmi zupełnie inaczej.
— Tak... mówią, że nikt nie zna brzmienia swego głosu...
— Nikt nie zna także swego właściwego oblicza. Co do mnie, zaręczam ci, że, gdy pozostanę sam i spojrzę w lustro, ogarnia mnie dziwny lęk. Zaczynam powątpiewać o mem własnem istnieniu i wyobrażać sobie, że jestem kimś innym, jakąś zjawą senną, jakimiś tworem wyobraźni...
— A więc nie patrz w lustro, gdy pozostajesz sam...
— Nie mogę się powstrzymać. Ciernię na manję wiecznej introspekcji...
— Wkrótce staniesz się fakirem, który kontempluje własny pępek...
— Jeżeli nikt z nas nie zna swego głosu, swego oblicza, tembardziej znać nie może tego wszystkiego, co stanowi jego część najbardziej integralną, najbardziej intymną i wewnętrzną...
— Wydaje mi się, że niemożliwe jest również poznać tę kobietę, z którą żyjemy, która stanowi jakby istotę naszej istoty. Czy wiesz, co powiedział jeden z największych naszych poetów, Campoamor?
— Nie wiem!
— Jeżeli mężczyzna się żeni, będąc naprawdę zakochany, to z początku nie może dotknąć ciała swej żony, bez wzruszenia, bez dreszczu pragnień i żądz... Lecz czas mija, namiętny kochanek przyzwyczaja się, i pewnego dnia dotyka uda swojej żony z taką obojętnością, jakby to było jego własne udo. Natomiast, gdyby żonie ucięto nogę, cierpiałby tak, jakby to jemu nogę ucięli. Nie masz pojęcia, jak strasznie cierpiałem, gdy Helena rodziła...
— Ona cierpiała więcej od ciebie...
— Kto wie? A teraz, gdy się stała istotą mego istnienia, częścią mojego „ja“, nie mogę zdać sobie sprawy z tego, że zbrzydła, tak, jak nikt z nas nie może sobie zdać sprawy z tego, że sam brzydnie, lub też starzeje się.
— Czy sądzisz, że istotnie nie widzimy, że brzydniemy, czy też starzejemy się?
— Proces jest ciągły, lecz powolny. Mówimy o starzeniu się, lecz nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Czujemy i widzimy natomiast, że wokół nas wszyscy się starzeją!
Ojcowie, wskazując na swoje dzieci, mają zwyczaj mówić: „Postarzeliśmy się dzięki nim“.
Niema nic straszniejszego, a zarazem radośniejszego jak patrzeć na swe rosnące dzieci. Nie żeń się więc nigdy, Auguście, nie żeń się, jeżeli chcesz się cieszyć wiecznie swoją młodością.
— A co będę robił, jeśli się nie ożenię? Jak i czem zapełnię sobie czas?
— Poświęć się filozofji!
— Czy małżeństwo nie jest najlepszą, jedyną może szkołą filozofji?
— Nie, mój przyjacielu! Wielu wielkich filozofów było kawalerami. Przypomnij sobie, nie licząc tych, którzy przywdzieli sukienkę duchowną: Kartezjusz, Pascal, Spinoza, Kant...
— Nie mów mi o filozofach-kawalerach!
— A Sokrates? Czy nie wiesz, że umierając, wypędził Xantyppę, nie chcąc, aby mu przeszkadzała?
— Nie mów mi o tem! Sądzę, że to, co mówi Platon jest tylko romansem...
— Albo „nivolą“
— Jak chcesz...
August przerwał konwersację i wyszedł.
Na ulicy podszedł do niego żebrak: „Na litość Boską, zaklinam panoczku! Mam siedmioro dzieci“.
— Nie trzeba było ich robić — odpowiedział August ze złością w głosie.
— Ciekaw jestem, coby pan zrobił na mojem miejscu? — odpowiedział żebrak.
Cóżbyśmy mieli do roboty, my, nędzarze, gdybyśmy nie robili dzieci za was, bogaczów?
— Masz rację — odpowiedział August i w nagrodę za twoją filozofję daję ci pesetę.

Żebrak ulokował momentalnie otrzymane pieniądze w najbliższym szynku.

XXIII.

Biedny August chodził jak bez głowy. Mało tego, że znajdował się jak ów przystawiony osioł między Eugenją a Rosario, ale jeszcze gotów był zakochać się we wszystkich kobietach, które spotykał.
Odkrywał w sobie rzeczy, które go napełniały niepokojem. Któregoś dnia musiał powiedzieć do Liduviny: „Idź sobie stąd, idź... zostaw mnie samego“. Gdy Liduvina wyszła, oparł łokcie na stole, wziął głowę w ręce i rzekł: „To straszne... naprawdę straszne. — Wydaije mi się, że nie zdając sobie sprawy, zacząłem kochać także... i Liduvinę. Biedny Domingo“.
„To prawda, że mimo pięćdziesięciu lat, jest jeszcze wcale niczego.. apetyczna... ma ładne ciało. Gdy kilka razy wychodziła z kuchni, z rękawami podwiniętemi, ukazując swoje toczone ramiona... Ho, ho!!! Ależ to szaleństwo!... a ten podwójny podbródek... a te dołeczki na twarzy... Biedny Domingo!“
August zawołał na Orfeusza: „Chodź do mnie Orfeuszu, chodź do mnie i powiedz, co mi czynić należy? Jakże mam się bronić przed temi wszystkiemi pokusami, jakże się mam bronić do czasu, gdy się wreszcie zdecyduję i ożenię! Ach, świetna myśl! Z kobiety, która mnie tak prześladuje i niepokoi, trzeba będzie uczynić przedmiot moich studjów. Tak, tak! Napiszę dwie monografje. Ten rodzaj jest dzisiaj bardzo w modzie. Jedna będzie nosiła tytuł: „Eugenja“, druga „Rosario“, a podtytuły brzmieć będą: „Studjum nad kobietą“. Co myślisz o tem Orfeuszu?
August postanowił zasięgnąć zdania Antolina S. (niech będzie Sanchez...) Paparriqopoulus‘a, który właśnie w tym okresie czasu zajmował się studiami nad kobietą, nad kobietą, ale raczej w książkach, niż w życiu. Anatolin Paparriqopoulus był erudytą w całem znaczeniu tego słowa. Ten młody człowiek miał okryć swą ojczyznę sławą, przypominając jej różne znakomitości, które już poszły w zapomnienie. Jeżeli imię Paparriqopoulus‘a nie dźwięczało jeszcze zbyt silnie pośród tej hałaśliwej młodzieży, która wrzaskiem i wyciem eutoreklamiarstwa, chce zwrócić na siebie publiczną uwagę, to tylko dlatego, że Paparriqopulus miał jedną cechę, która jest cechą ludzi silnych: cechą tą była cierpliwość. Opóźniał chwilę przedstawienia się publiczności, ponieważ szanował zarówno publiczność, jak i samego siebie. Chciał stanąć przed czytelnikami dostatecznie przygotowany, czując już pod sobą mocny grunt. Nie myślał s:ę ubiegać o tanią, efemeryczną popularność, zdobytą drogą arlekinady i ugruntowaną na ignorancji innych. Nie przekraczając granicy dobrego smaKku i zdrowego sensu, dążył w swych pracach literackich do doskonałości. Nie chciał śpiewać na nutę fałszywą. Wolał, by nikt go nie słyszał, aż do chwili, gdy będzie miał głos dobrze postawiony, gdy się już będzie mógł pokusić o zaśpiewanie pięknej symfonji na nutę zarówno narodową, jak i klasyczną.
Paparriqopoulus miał umysł jasny. Inteligencję jego cechowała przejrzystość, wolna od wszelkich mglistości. Myślał czysto po kastylijsku, bez tych strasznych zawiłości w myśleniu, które cechują ludzi z północy, bez dekadenckiego sposobu myślenia, którego się uczy na bulwarach paryskich. Myślał czysto po kastylijsku; tem się tłumaczy solidność i głębia jego myśli. Miał oparcie w duszy narodu, któremu zawdzięczał swoją inspirację twórczą.
Mgły hiperboliczne były według jgo zdania dobre dla tych, którzy piją piwo, lecz nie dla Hiszpanów, którzy rozkoszują się zdrowem i jasnem Valdepenas[11] tak jasnym, jak jasne, jest niebo Hiszpanii. Jego filozofja pod tym względem zbliżała się do filozofji niefortunnego Becerro de Bengoa. Nazwawszy Schopenhauer’a, biednym głuptasem, utrzymywał, że głuptas ten, nigdyby się nie stał pesymistą, gdyby zamiast piwa, pił Valdepenas. Paparriqopoulus uważał także, że człowiek staje się neurastenikiem wtedy, kiedy zaczyna mieszać swoje trzy grosze tam, gdzie nie należy i że można się wyleczyć z neurastenji, jedząc świeżą sałatę.
Będąc przekonany, że w sumie wszystko jest formą, formą mniej lub więcej wewnętrzną, że nawet wszechświat jest kalejdoskopem poszufladkowanych jedna w drugą form, że dla formy żyją wszystkie wielkie zdarzenia historyczne, które ocalają wieki ubiegłe od zapomnienia, Paparriqopoulus pracował nad językiem, który miał się stać ozdobną szatą jego przyszłych dzieł, pracował nad językiem ze starannością i pilnością, cyzelując każde słowo, niby mistrz renesansowy.
Miał odwagę oprzeć się wszystkim nowinkom neoromantycznego sentymentalizmu i modnym kwestjom socjalnym. Według niego, kwestja socjalna, tutaj, na tym padole płaczu nie będzie nigdy mogła być rozwiązana. Zawsze będą bogaci i biedni i wszystko, czego można oczekiwać: to miłosierdzie i litość ze stromy pierwszych i rezygnacja ze strony drugich. Uciekając od dysput, które do niczego pożytecznego nie prowadzą, przenosił się duchem w świat czystej sztuki, gdzie nie dochodzi wrzawa ludzkich namiętności, gdzie jest jedyne refugjum od rozczarowań życiowych.
Paparriqopoulus nienawidził jednak tego bezpłodnego kosmopolityzmu, który jest rozsadnikiem jałowych słów i anemicznych, wysilonych utoipij. Kochał Hiszpanję, która była jego bóstwem i która tem większa podlega kalumnjom, im większa liczba jej dzieci nie zna jej zupełnie. Kochał Hiszpanję, która się miała stać pierwszą materją jego prac późniejszych, prac, rozsławiających jego imię na świecie.
Z niebywałą energją pracował Paparriqopoulus nad źródłami i przyczynkami, odnoszącemi się do przeszłości naszego narodu. Była to praca zarówno poważna, jak i bezinteresowna. Chciał powołać na nowo do życia całą tę przeszłość, chciał ni mniej, ni więcej, jak tylko postawić przed oczami współczesnych mu rodaków teraźniejszość ich przodków. Nauczony błędami tych, którzy przystąpili do podobnej pracy, zaufawszy zbytnio swej fantazji, Paparriqopoulus poszukiwał ciągłe wszelkiego rodzaju pamiętników, grzebał się bez przerwy w starych foljałach, myszkował w bibliotekach, aby na niewzruszonych podstawach dźwignąć później imponujący gmach swej historycznej wiedzy. W jego oczach każde najdrobniejsze historyczne zdarzenie, pozbawione dla innych wszelkiego znaczenia, miało niesłychaną wagę.
Wiedział, że trzeba się nauczyć patrzeć na wszechświat, zawarty w kropli wody, wiedział, że paleontolog rekonstruuje zwierzę na podstawie jednej kości, że archeolog odnajduje całą cywilizację starożytną w uchu od garnka... Wiedział także, że nie należy patrzeć na gwiazdy przez mikroskop, lub przez lupy teleskopu, gdyż wówczas widzi się na opak, tak, jak widzą humoryści!
Aczkolwiek genjalnemu archeologowi do odtworzenia sztuki antycznej wystarcza jedno ucho od dzbana, Papariqopoulus, nie uważając się w swej skromności za genjusza, wolał mieć zawsze dwa ucha, niż jedno ucho, albo lepiej jeszcze cały dzban z uchem
„Co się zyskuje na rozciągłości, traci się na intensywności“ — było jego ulubioną maksymą.
Papariqopoulus dobrze wiedział, że w pracy najbardziej specjalnej, w najdrobniejszym przyczynku zamknąć można całą filozofję. Był jednak zwolennikiem jaknajwiększej specjalizacji i zróżniczkowania wiedzy, uznając ogromne zasługi, położone na niwie naukowej przez legjony bezimiennych pracowników, którzy przez całe życie badają odwłoki pająków, ustalają końcówki accusativus ów, lub kłócą się zawzięcie o jedną datę historyczną.
Paparriqopoulus‘a pociągały przedewszystkiem trudne zagadnienia historyczne, chociaż w ostatnich czasach, przeżywszy, jak mówią, tragedję miłosną, poświęcił się wyłącznie studjom nad kobietami hiszpańskiemi w wiekach ubiegłych.
W tych małych monografikach i szkicach krytycznych było tyle finezji, tyle zdrowego sensu, tyle zadziwiającej intuicji historycznej, tyle bystrości i przenikliwości krytycznej!!! Trzeba umieć oceniać te przymioty w związku z rzeczami konkretnemi i żywemi, a nie w związku z abstrakcją i teorią czystą. Trzeba go było widzieć przy pracy...
Każda rozprawa była wykładem intuicyjnej logiki, była tak monumentalnym i zadziwiającym gmachem wiedzy, jak dzieło de Lionet‘a o gąsienicy na wierzbie, a przedewszystkiem zaś wykazywała, co to jest miłość prawdy.
Uciekał od wszelkiej nieścisłości i blagi, jak od morowej zarazy, ponieważ sądził, że gdy się nauczymy szanować boską prawdę w najmniejszych szczegółach i detalach, będziemy także umieli w całości wyznawać jej kult.
Przygotował popularne wydanie bajek Calila i Dimma, upatrzone wstępem o wpływe literatury indyjskiej na średniowieczną literaturę hiszpańską. Nieszczęście chciało, że nigdy nie opublikował tej pracy. Położyłaby ona bowiem kres alkoholizmowi wśród ludu, a także zapobiegłaby niebezpiecznym doktrynom o przyszłem zbawieniu ekonomicznem.
Dwa wielkie dzieła, które projektował Paparriqopoulus miały się odnosić do życia i prac pisarzy mało znanych, to znaczy, tych, którzy nie figurują w historjach literatur, lub też tych, których pracę zbywa historja literatury paroma słowami. Chciał w ten sposób wynagrodzić niesprawiedliwość, którą popełniono ongiś, niesprawiedliwość, nad którą ubolewał i której się obawiał, w stosunku do samego siebie.
Jedno z tych dzieł miało mówić o pisarzach, których dzieła są nam zupełnie nieznane, ponieważ zaginęły, czyli o pisarzach, znanych nam tylko z imienia. Paparriqopoulus chciał także napisać historję tych, którzy nosili się z zamiarem pisania, lecz nigdy, dla tych, czy innych powodów, zamiaru tego nie uskutecznili.
Nabiwszy sobie dobrze głowę naszą substancjalną literaturą narodową, przeszedł Paparriqopoulus do literatur zagranicznych. Było to połączone z wielkiemi trudność ami, ponieważ nie miał żadnych zdolności do języków. Nauka języków wymaga czasu, a czas ten był zajęty innemi, ważniejszemi studjami. Pappariqopoulus ratował się wybiegiem, którego nauczył go jego sławny profesor.
Zaprenumerował sobie najważniejsze, zagraniczne czasopisma literackie. Nie czytał dzieł autorów, czytał o autorach. Pochłonąwszy pisma uczonych krytyków, zbywał autora jednym rzutem oka, przerzucał kartki w jego książce, dla spokoju sumienia... a przerzuciwszy je, był już formalnie w porządku z obowiązującą krytyka skrupulatnością, mógł przeto swobodnie kopjować sądy innych.
Widzimy, że S. Paparriqopoulus nie należał do tych młodych pisarzy, którzy włóczą się bezładnie tam i sam po obszarach myśli, zadawalając się w swojej włóczędze tem, że umysł ich od czasu do czasu rozjaśni się przelotną błyskawicą. Myśl jego ujęta była w karby surowego rygoru. Paparriqopoulus wiedział czego chce i dokąd dąży. Gdybyż opatrzność dała Hiszpanji wielu Anatoinów S. Paparriqopoilus‘ów! Ukazaliby nam oni całe bogactwo naszej tradycji narodowej, nauczyliby cenić to, czego jeszcze cenić nie umiemy.
Paparriqopoulus starał się więc (...i jeszcze ciągle się stara, ponieważ żyje, przygotowując coraz to nowe, wielkie dzieła), aby lemiesz jego pługa wchodził w ziemię choćby o centymetr głębiej, niż lemiesze pługów, które przedtem przeszły przez pole. Chciał mieć żniwa bogatsze, chciał patrzeć, jak żyto rośnie, juk dojrzewają pełne kłosy. Z kłosów tych będą mieli Hiszpanie lepszy chleb duchowy!
Powiedzieliśmy, że Paparriqopoulus pracuje ciągle, przygotowując do druku swoje dzieła. August usłyszał, że uczony poświęcił się ostatnio studjom nad kobietą — była to prawda, ale dzieło było dopiero rozpoczęte, nie mogło więc jeszcze pojawić się w druku.
Nie brakowało erudytów, którzy przejrzawszy wartość Paparriqopoulus’a, zazdrościli mu przyszłej sławy... Jest to uczucie erudytom właściwe. Starali się na wszelki sposób pomnie, szyć jego wartość i zasługi. Któryś z nich twierdził, że Paparriqopoulus jest lisem, który chytrze zaciera swoje ślady, aby w błąd wprowadzić myśliwego i ujść ze zdobyczą.
Tymczasem sprawa się miała wprost odwrotnie... Paparriqopoulus’owi można było właśnie uczynić zarzut, że nie niszczył rusztowania po ukończeniu budowy wieży... Rusztowanie to przeszkadzało podziwiać arcydzieło budownictwa! Inny erudyta wyrażał się o nim z lekceważeniem „frazesowicz“, tak, jakby piękny frazes, będący w tym wypadku synonimem pięknego i głębokiego zdania nie świadczył dostatecznie o wysokiej sztuce Paparriqopoulus’a.
Jeszcze inny zarzucał mu, że wprost tłumaczy, lub parafrazuje ideje, zaczerpnięte z literatur zagranicznych; oskarżając, zapominał jednak, że Paparriqopoulus ubiera te ideje w wspaniałą szatę hiszpańskiego stylu, dzięki czemu stają się hiszpańskie i jego własne, tak jak Gil Blas Lesage’a stał się własnością P. Isla.
Inni mieli do niego pretensję, że wśród powszechnej ignoracji, zbyt jest w sobie zadufany, że zbytnio polega na swych siłach, zapominali jednak, że wiara góry przenosi. Oczywista, że wszystkie te zarzuty były wyssane z palca! Zazdrość jest złym doradcą, a w tym wypadku zazdrość ta była tem mniej usprawiedliwiona, że Paparriqopoulus nic nikomu złego nie zrobił... i że dotychczas nie opublikował jeszcze ani jednej książki. Wszyscy polegali na plotkach. To i owo obiło się o uszy. Wiedziano, że dzwonią, lecz nie wiedziano w którym kościele.
August zwrócił się do Paparriqopoulus’a, ponieważ usłyszał, że erudytasStudjuje kobietę, oczywiście kobietę w książkach. Jest to najmniej niebezpieczny sposób poznawania kobiety. Najlepiej, oczywiście, studjować kobiety wieków ubiegłych, te są jeszcze mniej niebezpieczne od kobiet dzisiejszych... Paparriqopoulus obawiał się kobiet żyjących, i mszcząc się nad niemi za swoją własną nieśmiałość, studjował je w księgach.
Do tego więc samotnego erudyty, Anatolin’a Paparriqopoulus’a udał się August po radę. Zaledwie zdążył powiedzieć o co mu chodzi, gdy erudyta wykrzyknął:
— Ach, jakże mi pana żal, panie Perez! Chce pan prowadzić studja nad kobietą? Ho, ho... ależ to otchłań pracy, prawdziwa otchłań pracy!... Nie zazdroszczę panu!
— Przecież pan także studjuje...
— Ale ja się umiem pracy poświęcać. Zdobywanie wiedzy, powolne, cierpliwe, krok za krokiem zdobywanie wiedzy — to moja racja istnienia. Jestem skromnym wyrobnikiem myśli ludzkiej. Gromadzę i porządkuję dokumenty, z których będą korzystać ci, którzy przyjdą po mnie. Każde dzieło ludzkie jest kolektywne. Tylko to, co kolektywne, jest solidne i trwale.
— A dzieła wielkich genijuszów? Boska Komedja, Eneida, tragedje Szekspira, obrazy Velazquesa?
— Wszystko kolektywne, bardziej kolektywne, niżby sądzić można. Boska Komedja była poprzedzona przez...
— Tak... tak... wiem! — Co się zaś tyczy Velazques‘a... ale a propos. Co pan sądzi o monografji Juisti‘ego?
Dla Anatolin‘a Papamqopoulus‘a arcydzieła sztuki istniały tylko po to, aby je komentowano i omawiano krytycznie. Wielcy artyści i myśliciele: poeci, malarze, muzycy, filozofowie przychodzą na świat po to, aby któregoś pięknego dnia erudyta napisał ich biografję, a krytyk komentarz do ich dzieł. To, czy inne zdanie “wielkiegc“ pisarza zaczyna nabierać znaczenia dopiero wówczas, gdy erudyta się na nie powoła, zacytuje je i opatrzy przypiskiem, że figurowało w tej, a tej książce, i że książka ta wydana została tam i tam, w tym, a tym roku.
Paparriqopoulus należał do tej kategorji krytyków, którzy, gdyby Homer zmartwychwstał nagle, i śpiewając, wkroczył do ich gabinetu, wyrzuciliby go natychmiast siłą za drzwi, aby im nie przeszkadzał w pracy nad martwemi tekstami jego dzieł.
— A więc, co pan sądzi o psychologii kobiecej? — zapytał August.
— W kwestjach tak ogólnych, oderwanych nie mogę mieć dokładnego, wyrobionego zdania. Nie jestem genjuszem, drogi panie Perez, i nie chcę nim być.
— Nie chciałby pan być genjuszem?
— Nie! To marny fach! Powracając do psychologii kobiecej, powtarzam, że nie mam wyrobionego zdania, Należałoby, zanim odpowiem...
— Tak... oczywiście... zrobić tak, jak jeden z pańskich kolegów, który, pisząc książkę o psychologji narodu hiszpańskiego, sam będąc Hiszpanem i mieszkając w Hiszpanji, nie znalazł nic ciekawego do powiedzenia i ograniczył się do cytat... powstała w ten sposób jeszcze jedna bibljografja...
— Ach... bibljografja... tak... tak...
— Przepraszam, że panu przerywam... chciałbym się jednak zapytać, czyby pan mógł... ot... tak w czterech słowach powiedzieć mi, co pan myśli o psychologji kobiecej?
— Należałoby przedewszystkiem postawić pytanie: „czy kobieta ma duszę“?
— Ależ...
— Tutaj „ależ“ nie wystarcza...
August pomyślał: „A czy on, Paparriqopoulus, ma duszę“? i, zwracając się do uczonego, rzekł:
— A więc co pan sądzi o tem, co kobiecie zastępuje duszę?“
— Zanim odpowiem musi mi pan przyrzec, panie Perez, że pan zachowa tajemnicę... Zresztą... nie jest pan przecież erudytą...
— Co pan chce powiedzieć przez to?
— Że pan nie czatuje na słowo, usłyszane od kogoś, że pan nie kradnie słów z ust innych, aby później utrzymywać, że pan je wypowiedział.
— Więc wy, erudyci?...
— Erudytą, drogi panie Perez, z natury rzeczy musi być złodziejaszkiem, mówię to panu ja, ja, który jestem erudytą. Erudyci wydzierają sobie wzajemnie owoce dociekań ze strachu, by ich nie ubiegli laicy.
— Rozumiem! Ten, który ma sklep, czuwa lepiej nad towarem, niż ten, który ten towar wyrabia. Trzeba uważać na wodę w studni, nie na wodę w strumieniu!...
— Racja! Jeżeli więc pan przyrzeknie mi, że pan nie wyjawi sekretu, powiem panu, że odkryłem w literaturze holenderskiej w XVIII pewnego, zupełnie nieznanego autora, który wygłasza bardzo ciekawe teorję o duszy kobiecej...
— Słucham...
— Pisarz ten, piszący po łacinie, mówi, że, gdy każdy mężczyzna ma swoją, własną duszę, to kobiety mają jedną duszę, rozdzieloną między nie wszystkie, to jest duszę zbiorową, coś, jak „czynna inteligencja“ Averrhoes’a,[12] która obdziela swemi cząstkami miljony kobiet. Pisarz holenderski dodaje następnie, że różnice w sposobie odczuwania i myślenia wśród kobiet wypływają z różnicy fizycznej kompleksji, a różnicę tę wywołały wpływy rasy, klimatu i odżywiania się. Dlatego też różnice te są bardzo nieznaczne. Kobiety, mówi ten autor, są ogromnie do siebie podobne. Tłumaczy się to tem, że mają jedną i tę samą duszę.
— Acha, teraz rozumiem, dlaczego zakochawszy się w jednej kobiecie, zacząłem momentalnie podkochiwać się we wszystkich.
— To zupełnie naturalne! A ten gineko-psycholog holenderski, tak niesłusznie zapomniany, mówi jeszcze, że kobieta ma więcej indywidualizmu, ale mniej osobowości, niż mężczyzna.
— Tak... tak... zaczynam teraz pojmować...
— Jeżeli się pan poświęca studiom nad kobietą, wyjdzie na jedno, czy pan będzie studjował tę, czy inną. Chodzi tylko o to, aby jedną dobrze zgłębić.
— Czy nie byłoby lepiej wziąć dwie, albo i więcej, celem studjów porównawczych? Wie pan, że porównania są teraz w modzie?
— Istotnie: nauka także jest porównaniem, ale jeżeli chodzi o kobiety, to porównywać nie trzeba. Ten, który zna jedną, zna wszystkie, zna „kobietę“. Zresztą już pan wie: „Co się zyskuje na rozciągłości, traci się na intensywności!
— Racja! I dlatego pragnę się poświęcić intensywnym studjom nad kobietą. Potrzebne mi będą jednak dwie... przynajmniej dwie.
— Nie, dwie nigdy! Jeśli już panu jedna nie wystarcza, co mojem zdaniem byłoby najlepsze, niechże pan weźmie przynajmniej trzy. Dualizm nie wyczerpuje sprawy.
— Jakto, nie wyczerpuje sprawy?
— Oczywiście! Dwiema linjami nie zamknie pan przestrzeni. Najmniejszym kawałkiem przestrzeni, ograniczonej trzema linjami, jest trójkąt.
— Ale najprostszym czworokątem jest kwadrat... a więc najmniej cztery!...
— Dobrze! Tylko nie dwie, dwie nigdy! Jeżeli pan chce wznieść się ponad jedną, niech pan weźmie trzy... chociaż lepiejby było, gdyby pan jedną dobrze zgłębił.
— I ja tak myślę — rzekł August, żegnając się z erudytą.

XXIV.

Pożegnawszy się z Paparriqopoulos‘em, August rozmyślał, idąc ulicą: „Konkluzja jest taka, że albo powinienem zerwać z obydwiema, abo też poszukać sobie jakiejś trzeciej. Do tych studjów psychologicznych mógłbym wziąć Liduvinę, jako środek pośredni, jako czysto abstrakcyjny środek porównawczy. Wówczas miałbym trzy: Eugenję, która przemawia do mózgowej wyobraźni, Rosario, która przemawia do serca i Liduvinę, przemawiającą do żołądka. Głowa, serce i żołądek są trzema władzami duszy, które inni zowią: inteligencją, uczuciem, wolą. Myśli się głową, czuje sercem, a kocha żołądkiem. To zupełnie jasne!... A teraz“...
„A teraz, rozmyślał August dalej, oto idea wspaniała, idea genjalna! Będę udawał, że jeszcze staram się wciąż o rękę Eugenji, aby się przekonać, czy zgodzi się wyjść za mnie? Potrzebne mi to będzie do potwierdzenia moich eksperymentów psychologicznych. Jestem pewien, że mnie odrzuci! Po tem wszystkiem, co zaszło, po tem, co mi powiedziała podczas naszej ostatniej rozmowy, jest niemożliwe; aby się zgodzić mogła! Sądzę, że jest to kobieta z zasadami!
Czy jednak kobiety mają zasady? Czy kobieta, ta kobieta przez duże K., która duszą swą obdziela miljony pięknych lub mniej pięknych kobiecych ciał, jest wogóle zobowiązaną dotrzymywać swego słowa?
Dotrzymywanie słowa jest raczej rzeczą męską! Nie, nie, Eugenja nie może się zgodzić, gdyż mnie nie kocha. Nie kocha mnie, a jednak przyjęła mój podarunek. Że przyjęła mój podarunek i że z niego korzysta, to jeszcze nie dowód, aby mnie kochać miała!
A jednak, jeśli mimo wszystko, powie tak, jeśli zgodzi się wyjść za mnie? Trzeba być przygotowanym na wszystko. Wszystkie możliwości wziąć pod uwagę. Jeżeli się zgodzi zostać moją żoną, pomiesza mi to zupełnie szyki. Uwikłałbym się wtedy we własne sieci! Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada!
Nie, nie, to zupełnie niemożliwe! A jednak, jeżeli tak będzie? Wówczas należałoby zrezygnować?
Zrezygnować? Tak, zrezygnować! Trzeba umieć rezygnować, a ta rezygnacja ze szczęścia jest sztuką najtrudniejszą. Czy Pindar nie mówi, że wszystkie nieszczęścia Tantala wypłynęły stąd, że nie mógł on znieść swego szczęścia!? Trzeba umieć znosić swoje szczęście!
Takie kobiety, jak Eugenja, nie ustępują nigdy, ani na krok. Kobieta, rywalizująca z mężczyzną, co do stanowczości swoich zamysłów, jest zdolna do wszystkiego.
Nie, nie zgodzi się nigdy!“.
— Rosario czeka na pana!
— Temi słowami przerwała Liduvina rozmyślania swego chlebodawcy.
— Powiedz mi Lidovino, czy wy, kobiety przypisujecie jakąkolwiek wagę do sóow, któreście powiedziały wczoraj? Czy umiecie dotrzymywać słowa?
— To zależy...
— Nie powtarzaj wiecznej piosenki swego męża. Odpowiedz mi wprost, nie tak, jak wy, kobiety, macie zwyczaj odpowiadać... Odpowiadacie bardzo rzadko na to, o co się was zapytano, odpowiadacie raczej na wyimaginowane zapytania...
— O co się pan mnie chciał zapytać?
— Czy umiecie dotrzymywać danego słowa?
— To zależy od „słowa“.
— Jakto, zależy od słowa?
— Bardzo poprostu: są słowa, które się daje, aby je dotrzymywać i są słowa, o których się wie z góry, że się ich nigdy nie dotrzyma. Nikt o to nie ma pretensji — ponieważ jest to powszechnie przyjęte.
— Dobrze, już dobrze. Powiedz Rosario, że może wejść.
— Jak sądzisz Rosario, czy kobieta powinna dotrzymać raz danego słowa?
— Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek dała panu jakieś słowo!
— Nie o to chodzi! Interesuje mnie tylko dylemat: powinna, czy nie powinna?
— Ach, Pan myśli o tamtej kobiecie...
— Wszystko jedno o kim myślę... Odpowiedz...
— Nie znam się zupełnie na tych rzeczach... ale myślę, że najlepiej wcale nie dawać słowa...
— A jeśli się już je dało?
— Lepiejby było, gdyby się nie dało...
„Widzę, pomyślał August, że jej nie wyprowadzę z tego błędnego koła. Skoro jednak już jest tutaj, puszczę w ruch psychologję i zbogacę swoje doświadczenie...“
— Chodź do mnie, siadaj... I August wskazał na swoje kolana.
Dziewczyna zbliżyła się posłusznie, jakby chodziło o rzecz zupełnie naturalną i zdawna przewidzianą.
August przeciwnie zmieszał się bardzo, nie wiedząc od czego zacząć eksperyment psychologiczny.
Nie mając nic do powiedzenia, działał: przyciskał Rosario do piersi, pokrywał jej twarz pocałunkami i jednocześnie myślał: „Wydaje mi się że tracę zimną krew, którą należałoby zachować przy analizach psychologicznvch...
Nagle August uspokoił się, odsunął od siebie Rosario i zapytał się jej nieoczekiwanie.
— Czy nie wiesz, że kocham inną kobietę?
Rosario milczała, wzruszając ramionami.
— Czy nie wiesz o tem? — powtórzył.
— Co mnie może to obchodzić w tej chwili?
— Jakto? Nie obchodzi cię?
— W tym momencie zupełnie nie. Teraz wydaje mi się, że to mnie pan kocha!
— Mnie się także tak wydaje... ale...
Wówczas stało się coś niezwykłego, coś, co August pominął zupełnie w swych przewidywaniach, w programie swych eksperymentów psychologicznych. Rosario gwałtownym ruchem zarzuciła mu na szyję ramiona i zaczęła go ściskać z całych sił.
Biedny August pomyślał: „Teraz eksperymentują nademną. Ta. mała gotowa jest czynić studja nad psychoilogją męską“.
August zdziwił się, ujrzawszy, że jego ręce gładzą łydki Rosario.
Później August podniósł się, uniósł Rosario w górę i rzucił ją na kanapę. Rosario nie broniła się. Twarz jej zalała się rumieńcem. Ściskając ją rękami za ramiona, stał nad nią, wpatrując się uporczywie w jej oczy.
— Nie zamykaj swych oczu, Rosario, nie zamykaj ich na miłość Boską! Otwórz je, tak, jeszcze szerzej, pozwól, abym się w nich przejrzał...
I ujrzawszy odbicie własne w tem żywem zwierciadle, August uczuł, że pierwsze podniecenie mija.
— Pozwól, abym się w nich przejrzał... Dopiero, gdy zobaczę swoje odbicie w oczach kobiety. przekonam się kim jestem.
Zwierciadło spojrzało na niego w dziwny jakiś sposób.
Rosario pomyślała: „Jemu chyba brak piątej klepki“!
August puścił ją, oddalił się od niej i zawołał:
— Przebacz mi Rosario!
— Co mam panu przebaczyć?
W głosie Rosario był teraz lęk. Najchętniej uciekłaby stąd... „Ten człowiek, gdy wpadnie w furię, gotów mnie jeszcze zabić“.
W oczach dziewczyny błysnęła łza...
— Widzisz teraz sama — rzekł August — widzisz sama! Tak! przebacz mi Rosario, przebacz mi! Nie wiedziałem, co robię.
— „Nie wiedział, co robi, a przecież nic nie nie zrobił“ — pomyślała.
— A teraz idź już, idź...
— Wypędza mnie pan?
— Nie, nie, tylko chcę się przed tobą obronić. Nie wypędzam cię, niech Bóg broni, jeżeli chcesz zostań tutaj, a ja sobie pójdę, abyś nie myślała, że ci się chciałem pozbyć...
Rosario pomyślała: „Ani chybi, że ma źle w głowie... żal mi go nawet“!
— Idź już, idź i nie zapominaj o mnie!
Schwycił ją za podbródek, z głupkowatym wyrazem twarzy.
— Nie zapomnij o mnie, nie zapomnij o biednym Auguście! Złączył usta z jej ustami w długim, pożegnalnym pocałunku.
Rosario wychodząc, rzuciła na niego z pod oka spojrzeniem, pełnem tajemniczej trwogi. Zaledwie wyszła, August pomyślał:
„Ona mną gardzi, niema dwóch zdań, że mną pogardza. Byłem śmieszny, bardzo śmieszny, ale czy ona może się znać na tych rzeczach? Co ona tam rozumie z psychologji?
Gdyby bidany August mógł czytać w duszy Rosario, byłby jeszcze bardziej zrozpaczony.
August był prawdziwie wściekły na samego siebie. Zawołał Liduviny, lecz ujrzawszy jej spokojne, pogodne, uśmiechnięte oblicze, krzyknął ze złością: „Idź sobie, idź sobie“.
Po chwili złapał kapelusz i laskę i wyszedł na ulicę. To wyjście uspokoiło go — tłum jest przecież jak las, w którym się zagubić można!
„Czy ja nie mam przypadkiem źle w głowie? Wydaje mi się, że idę po ulicy, jak człowiek normalny, że ludzie patrzą na mnie obojętnie, gdy tymczasem mam wygląd idjoty, czy warjata, a ludzie przyglądają mi się ze współczuciem i śmieją się ze mnie. Czyżbym był warjatem? Każdy człowiek wrażliwy i uczuciowy jest poniekąd warjatem. Tylko głupcy, idjoci i hultaje są normalni. Nie znaczy to jednak, aby głupcy, idjoci, czy hultaje nie mogli dostać pomieszania zmysłów.
„To, co zrobiłem z Rosario, było śmieszne, bardzo śmieszne. Ciekaw jestem, co ona pomyślała o mnie? Zresztą czy mi może zależeć na opinji jednej głupiej dziewczyny?
„Jest to istota fizjologiczna, tylko i wyłącznie fizjologiczna, pozbawiona zupełnie psychologji.
Z równem powodzeniem mógłbym wziąć do swoich eksperymentów psychologicznych świnkę indyjską lub żabę.
Czy jednak psychologja kobiety nie jest czemś więcej, jak psychologią? Psychologja fizjologiczna.
Czy kobieta ma duszę? Nie pracowałem nigdy w laboratorjach; brak mi przyrządów, a psycho-fizjologja takich właśnie przyrządów wymaga...
August wrócił do domu.

XXV.

August poszedł w odwiedziny do Wiktora, aby nacieszyć się jego synkiem, który narodził się tak późno. Chciał zapomnieć o swej samotności w szczęśliwej atmosferze domu rodzinnego, a jednocześnie zdać swemu przyjacielowi sprawę ze swego wewnętrznego stanu.
— Jak tam stoją sprawy z „nivolą“, którą pisać zacząłeś? Przypuszczam, że po narodzeniu syna, nie masz już chęci, ani czasu na pisanie?
— Wprost przeciwnie! Zostawszy ojcem, przelewam teraz na papier wszystkie moje radosne uczucia ojcowskie.
— Czybyś nie zechciał przeczytać mi jakiegoś ustępu?
Wiktor przyniósł cały stos kartek i zaczął czytać na chybił trafił!
— Nie poznaję cię, Wiktorze! — zawołał August.
— Dlaczego?
— Zajmujesz się pornografją? To wszystko trąci pornografją, gorzej, niż pornografją!
— Pornografją? Ależ, mylisz się mój drogi!
Jest w tem dużo surowej, nagiej prawdy, ale nie ma pornografji. Piszę o ludziach nagich, nie o ludziach w negliżu! Realizm, realizm, mój drogi!
— Tak, realizm i...
— Cynizm — nieprawdaż?
— Tak, ale cynizm nie jest przecież pornografją! Surowość mego pióra pobudza imaginację, i prowadzi ją na egzamin. Niech wyobraźnia wykaże się ze znajomości świata rzeczywistego. To jest surowość pedagogiczna.
— I nieco przytem groteskowa!
— Nie przeczę! Lubię wszelką bufonadę.
— Błazeństwo w gruncie rzeczy jest zawsze smutne!
— Lubię błazeństwa ponure. Karawaniarskie dowcipy! Śmiech, jako śmiech, napełnia mnie melancholją. Każdy śmiech jest przygotowywaniem się do tragedji.
— Tak, ale ja osobiście mam lęk przed temi smutnemi błazeństwami.
— Ponieważ żyjesz samotnie, Auguście, bardzo samotnie! Ja je rzucam na papier, aby się od nich uwolnić, uleczyć z nich. Bawią mnie te błazeństwa na papierze, a jeśli będą bawiły i tych, którzy je czytać będą, będę miał wielką satysfakcję. Może dzięki nim uda mi się uzdrowić jakiegoś samotnika, samotnika na obraz i podobieństwo twoje, samotnika, który cierpi na samotność podwójną.
— Podwójną?
— Tak. Samotność duszy i samotność ciała.
— Trafiłeś w sedno sprawy!
— Wiem już, z czem przyszedłeś do mnie! Chciałeś mi zdać sprawę ze swego psychicznego stanu, który od pewnego czasu zaczyna być niepokojący i groźny. Nieprawdaż?
— Tak!
— Odgadłem zatem! A więc żeń się, Auguście, żeń się jak najprędzej!
— Z którą mam się ożenić?
— Acha! Więc masz kilka objektów do wyboru?
— Skąd wiesz o tem?
— To bardzo proste. Gdybyś się zapytał: „Z kim mam się ożenić“? — wiedziałbym, że jest tylko jedna istniejąca, czy nawet nieistniejąca. Ale gdy pytasz: „z którą“? — dośpiewać sobie można w duszy: „z którą z tych dwóch, trzech, czy dziesięciu?“
— To prawda!
— Ożeń się, mówię ci jeszcze raz. Ożeń się z którąkolwiek, z tą, którą masz pod ręką! Nie namyślaj się, nie rezonuj! Widzisz przecież, że ja ożeniłem się, nie zastanowiwszy się wcale, ożeniłem się, ponieważ musiałem się ożenić!
— Pragnąłbym obecnie rozpocząć studja nad kobiecą psychologją!
— Tylko człowiek żonaty może prowadzić takie studja! Jako kawaler nigdy nie będziesz mógł poznać psychiki kobiecej. Jedynem laboratorjum psychologji kobiecej, albo gineko-psychologji jest małżeństwo!
— Ale z tego laboratorjum niema już wyjścia!
— Żadnego doświadczenia nie zdobywa się łatwo! Człowiek, który chce zgłębić jakiś problem, nie może się zadowolnić pływaniem po powierzchni, lecz musi dać nurka na dno — w przeciwnym razie nic nigdy nie będzie wiedział. Psycholog, traktujący po łebku problemy psychologiczne nie jest psychologiem, lecz dyletantem psychologji.
Nie mam zaufania do chirurgów, którzy nie czynili operacyj na własnem ciele, nie mam także zaufania do psychjatrów, którzy nie byli warjatatami. Jeżeli chcesz zgłębić psychologję musisz się ożenić!
— Z tego wynikałoby, że kawalerowie...
— Psychologja kawalerów nie jest psychologią, lecz metafizyką, to znaczy jest czemś poza fizyką, poza stanem naturalnym.
— A więc gdzie jest ta psychologja?
— Mniej więcej tam, gdzie ty się znajdujesz!
— Ja się znajduję w metafizyce? Ależ zaręczam ci, Wiktorze, że jestem nie tyle ponad stanem natury, ile właśnie w samym tym stanie.
— To jest jedno i tosamo!
— Jakto, jedno i tosamo?
— Naprzykład być ponad przestrzenią, to to samo, co być w tej przestrzeni. Spójrz na tę linję — i Wiktor narysował linję na papierze. Przeciągnij jej krańce w nieskończoność, a one spotkają się ze sobą. Zamkną się w nieskończoności, tam, gdzie wszystko się spotyka i wiąże. Każda prosta jest krzywą, obwodem nieskończonego promienia. A więc to właściwie wszystko jedno, czy się jest ponad stanem, czy w stanie natury. To jasne, nieprawdaż?
— Przeciwnie, jak dla mnie bardzo ciemne!
— Ponieważ to jest tak:e niejasne i mgliste, więc się ożeń!
— Tak... ale mam tyle wątpliwości!
— Tem lepiej, mój Hamlecie, tem lepiej! Wątpisz, więc myślisz, myślisz, więc jesteś!
— Tak, wątpić, to myśleć.
A myśleć, to wątpić! Wierzy się, wyobraża się sobie coś, zna się na czemś, i do głowy ani na chwilę nie przychodzą zwątpienia. Wiara, poznanie, wyobraźnia nie dopuszczają wątpliwości, a jednak zwątpienia niszczą je! Wątpliwość wnosi niespokojną, żywą dynamikę w statyczny, martwy i spokojny świat wiary i poznania.
— A imaginacja?
— I ona nie jest wolna od powątpiewań. Wyobrażać sobie, to przecież powątpiewać! Nigdy nie jestem pewien, co mam kazać mówić lub robić protagonistom mego romansu, czy „nivoli“. Gdy się już na coś zdecyduję, zaczynam wątpić, czy zrobiłem aby dobrze, czy to, co czynię i mówię, będzie odpowiadać ich wewnętrznej prawdzie psychologicznej.
Gdy August i Wiktor toczyli tę rozmowę romantyczną, ja, autor tej powieści, którą teraz czytasz czytelniku, uśmiechałem się zagadkowo i sarkastycznie, widząc, że moi protagoniści zaczynają się mną interesować, a nawet pozwalać sobie na osądzanie mojego postępowania.
Dalecy są oczywiście od myśli, że poza obręb mojej osobowości wyjść nie są w stanie, że usprawiedliwiają tylko to, co ja z nimi czynię. Gdy człowiek stara się usprawiedliwić samego siebie, nie czyni nic innego, jak tylko usprawiedliwia Boga. A ja przecież byłem i jestem bogiem dla tych biednych głupców powieściowych.

XXVI.

August poszedł do Eugenji, aby spróbować ostatecznego, definitywnego eksperymentu psychologicznego.
Spotkał ją na schodach. Schodziła właśnie, udając się na miasto.
— Pan tutaj, don Auguście?
— Tak, ponieważ jednak pani wychodzi, więc przyjdę innym razem.
— Mój wuj jest w domu.
— Chciałbym pomówić nie z pani wujem, lecz z panią. Może więc jutro...
— Nie, nie pójdę z panem na górę! Trzeba kuć żelazo póki gorące.
— Jeżeli jednak wuj jest obecny?
— Anarchista przeszkadzać nam nie będzie! On przeszkadza tylko mojej ciotce!
August wszedł za Eugenją do mieszkania... Dumny, pewny siebie, eksperymentator, robił teraz wrażenie żaby, nad którą miano eksperymentować. Gdy się znaleźli w salonie, Eugenja nie zdejmując palta i kapelusza, zawołała: „Niech pan mówi, co pan miał do powiedzenia“.
— Właściwie.. to jest... chciałem powiedzieć.. bełkotał August.. to jest...
— Więc co?
— Chciałem powiedzieć, że mnie mam chwili spokoju, że tysiąc razy powracam myślą, do tego, o czem mówiliśmy ostatnim razem i mimo wszystko nie mogę zrezygnować. Ni, nie mogę zrezygnować, nie mogę się pogodzić z myślą:...
— Nie rozumiem, o co panu chodzi?
— Nie mogę się pogodzić z myślą, że mamy być tylko przyjaciółmi dla siebie..
— Tylko przyjaciółmi? Czyby pan chciał, don Auguście, abyśmy byli dla siebie mniej, niż przyjaciółmi?..
— Skądże znowu.. panno Eugenjo!
— Więc?
— Och, jak mnie pani męczy.
— To pan sam siebie męczy!
— Nie mogę zrezygnować!
— Czego pan chce?
— Abyśmy się stali mężem i żoną!
— Może i skończy się na tem!
— Tak, ale trzebaby wreszcie zacząć!
— A słowo, które mi pan dał?
— Nie wiedziałem, co mówiłem.
— A ta Rosario?
— Na miłość boską, Eugenjo, niech mi pani nie przypomina o niej..
Eugenja zdjęła kapelusz, położyła go na stoliku, później usiadła i rzekła z uroczysta miną:
— Ponieważ pan, który jest bądź co bądź mężczyzną, nie czuje się zobowiązany do dotrzymania danego słowa, więc tembardziej ja, jako kobieta, mogę go nie dotrzymać. Pragnę pana oswobodzić raz na zawsze od wszelkich Rosarit. To, czego nie mogła dokonać wdzięczność za pańską wspaniałomyślność, ani gniew i złość, po zerwaniu z Maurycym, dokonywa się teraz, dzięki współczuciu, które mam dla pana.
Tak, panie Auguście, martwi mnie pan swoim stanem, bardzo mnie pan martwi. I Eugenja mówiąc te słowa, uderzyła go lekko ręką po kolanie...
— Eugenjo! I August otworzył ramiona, jakby ją chciał zamknąć w uścisku.
— Tylko spokojnie — zawołała, uchylając się na stronę — tylko spokojnie! Człowiekowi, który jest przyjacielem, tylko przyjacielem, można pozwolić na pewne małe poufałości, ale narzeczonemu?... to zupełnie co innego!
— Nie rozumiem!
— Gdy się pobierzemy, wytłumaczę to panu, a teraz proszę siedzieć spokojnie.
„Masz ci los“ — pomyślał August, który czuł, że staje się całkowicie żabą, czy też świnką indyjską.
— Pójdę teraz zawołać wuja — rzekła Eugenja wstając.
— Po co?
— Trzeba go przecież zawiadomić.
— Racja.
Don Firmin stanął na progu.
— Wuju, rzekła Eugenia, pan August Perez poprosił o moją rękę. Przyjęłam go.
— To świetnie, moja droga, doskonale! — zawołał don Firmin — doskonale, chodź, niechże cię uściskam!
— Czy wujaszka zaskoczyła ta wiadomość?
— Nie, nie, jestem tylko zachwycony, że zdołaliście dojść do ładu, tak, we dwoje, bez pośredników!...
Niech żyje anarchja! Niestety, moje dzieci, chcąc zrealizować swoje projekty, musicie się udać do władz kościelnych i świeckich.. przypuszczam, że zrobicie to jednak „pro formuła“, tylko „pro formuła“.
Wiem, ze już teraz czujecie się jak mąż i żona. Na wszelki wypadek, ja, anarchista, w tej chwili łączę was węzłem małżeńskim. To wystarczy! Doskonale, świetnie! Od dzisiejszego dnia, Auguście mój dom jest twoim domem.
— Czy dopiero od dnia dzisiejszego?
— Racja.. ten dom, w którym mieszkam, mój dom zawsze był twoim domem, jak i domem wszystkich moich braci. Ale od dzisiaj, rozumiesz?
— Rozumiem, mój wuju!
W tym momencie zadzwoniono do drzwi. Eugenja rzekła:
— To pewnie ciocia!
Donia Ermelina zobaczywszy czułą scenę, zawołała:
— Ach nareszcie, nareszcie! Wiedziałam, że się tak stanie.
August pomyślał: „Żaba doświadczalna“. Złapali mnie, nie ma co gadać, złapali mnie“!
— Zostanie pan dziś z nami na obiedzie.. musimy uczcić ten dzień uroczysty — rzekła ciotka Ermelinda.

— Ależ oczywiście, oczywiście — odpowiedziała biedna żaba.

XXVII.

Dla Augusta zaczęło się nowe życie. Prawie całe dnie przebywał u swej narzeczonej, studiując nie tyle psychologję, ile estetykę.
A Rosario? — Rosario już się nie pokazała. Bieliznę odniosła Augustowi jakaś inna, nieznajoma dziewczyna. August nie śmiał się zapytać, dla czego Rosario nie przyszła. Pocóż zresztą miał pytać, skoro się domyślał. Wzgardziła nim, tak, napewno nim wzgardziła, zdawał sobie z tego jasno sprawę.
Miał przecież na nowo Eugenję. A Eugenja powtarzała ciągle: „Proszę się uspokoić! Proszę ręce trzymać przy sobie!“ — Nie wolno było przejść przez granicę konwencjonalizmu towarzyskiego.
Eugenja pozwalała mu patrzeć na ciebie, tylko patrzeć, a to podniecało jego pragnienia. Pewnego razu rzekł: „Mam wielką chęć napisać wiersz o twoich pięknych oczach“. Odpowiedziała: „Napisz“.
— Dobrze! Ale musisz zagrać na — daninie! Muzyka mnie inspiruje! — Wiesz przecież, Auguście, że od czasu, gdy dzięki twej wspaniałomyślności, przestałam udzielać lekcyj, nie dotknęłam już pianina, którego nienawidzę. Muzyka mnie nudzi!
— Zagra, zagraj Eugenjo, zagraj, proszę cię!
— Dobrze więc! Ale tylko jeden jedyny raz!
Eugenja usiadła przy pianinie i podczas, gdy grała, August pisał:
„Dusza moja błądziła zdaleka od ciała,
Dusza moja, idea we mgle zagubiona,
Zbłąkana w tych melodjach, które z światów łona
Dobywa ręką Stwórcy!.. Me samotne ciało,
Oddzielone od duszy, śmierci bliskie było.
„Sprzęgnięci od narodzin przeznaczenia siłą Mieli żyć razem, razem.. a jednak nie żyli
Pierwsze było materją jeno, drugie duchem,
Darmo umysł materję dopełnić się sili,
O słodka Eugenjo!.. Lecz wówczas twe oczy
Rzuciły zdroje światła na mą mroczną droge,
Owładły duszę moją, stały się łańcuchem
Łączącym niebo z ziemią! Tak, iż oto mogę
Rozpocząć nowe życie od tego momentu.
Oczy twe: rozpalone gwoździe firmamentu
Przykuły duszę moją do mojego ciała,
Myśl oblokła się w ciało, krew w żyłach zawrzała.
Żyję poczuciem pełni!.. lecz gdy światło zgaśnie,
Mój duch gotów z materją dawne zacząć waśnie,
Zatracę się w niebieskich mgłach, lub w otchłań mroku
Runę na zatracenie!....
— Jak ci się podoba? zapytał August, przeczytawszy Eugenji wiersze.
— Wiersze te są tak mało muzykalne, jak pianino...
Ten zwrot „słodka Eugenjo“, to tak jakby ktoś gwóźdź wbijał..
— Jakto? Ty masz być gwoździem?
— W tym wierszu tak.. Wszystko to jest zbytnio, zbytnio...
... bardzo nivolistyczne, nieprawdaż?
— Co to znaczy? — Ach nic, to żart mój i Wiktora!
— Gdy się pobierzemy, zapamiętaj to sobie, Auguście — żadnych fars, żadnych żartów, żadnych psów!
Musisz coś zrobić z Orfeuszem!
— Ależ Eugenjo! Gdybyś wiedziała w jaki soosób go znalazłem. Orfeusz jest moim powiernikiem! On słucha wszystkich moich monologów!
— Gdy będę twoją żoną, monologi nie będą już potrzebne, pies także nie!
— Litości Eugenjo! Przynajmniej do czasu, gdy będziemy mieli dziecko!
— Jeżeli wogóle będziemy mieli!
— Oczywiście, jeżeli wogóle będziemy mieli! A jeżeli nie, to niech będzie chociaż pies! O psie, powiedziano wszak, że jest najlepszym przyjacielem człowieka. Jestem pewien, że gdyby miał pieniądze...
— Gdyby pies miał pieniądze, zaręczam ci, że przestałby być przyjacielem człowieka.
Jeżeli nim jest, to tylko dlatego, że pieniędzy nie ma.
Któregoś dnia Eugenja rzekła do Augusta:
— Muszę cię zawiadomić o czemś bardzo ważnem, ale poproszę cię zgóry abvś się nie gniewał, abyś mi wybaczył to, co powiem...
— Mów, mów Eugenjo..
— Wiesz... ten mój były narzeczony...
— Tak. Maurycy..
— Czy wiesz, dlaczego zerwałam z tym bezwstydnikiem?
— Nie chcę o tem wiedzieć!
— To dobrze o tobie świadczy, że nie chcesz wiedzieć... A więc musiałam zerwać z tym próżniakiem, z tym ladaco, ale on..
— Niepokoi cię jeszcze?
— Tak!
— Już ja go nauczę!
— Nie, nie Auguście... nie wiesz, o co mi chodzi! Maurycy nie daje mi spokoju... ale tutaj chodzi o zupełnie inne sprawy...
— Nie rozumiem!
— Nie martw się Auguście! Bądź zupełnie spokojny! Maurycy nie gryzie, on tvylko szczeka.
— Wiesz co mówi przysłowie arabskie: „Gdyby się chciało przystawać w drodze, ilokrotnie jakiś pies zaszczeka, nigdyby się nie doszło do celu“. Zbyt wiele zachodu, aby rzucać kamieniami. Jedyna rada: nie zwracać zupełnie uwagi!
— Sądzę, że jest jeszcze lepszy sposób.
— Jaki?
— Nosić w kieszeni na wszelki wypadek skórki od chleba, i rzucać je psom, które szczekają, ponieważ szczekają z głodu.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Maurycy nie daje mi spokoju, ponieważ szuka posady, jakiegokolwiek stanowiska.
Mówi, że gdy go znajdzie, usunie się z moich oczu... jeżeli nie, to...
— To?
— Grozi, że mnie skompromituje.
— Łotr! Bandyta!
— Nie unoś się, Auguście! Sądzę, że najlepiej będzie pozbyć się go stąd. Trzeba mu wyszukać jakąś posadę na prowincji. Poza tem, mam dla niego trochę współczucia...
— Masz rację, Eugenjo! Nie wiem jednak, czy mi się uda. Pomówię jutro z jednym z moich przyjaciół, i może znajdziemy coś dla Maurycego.
Po kilku dniach, August zawiadomił Eugenję, że Maurycy może objąć posadę w jednem z miast prowincjonalnych.

XXVIII.

August zdziwił się któregoś dnia bardzo, gdy Liduvina zawiadomiła go, że Maurycy Blanco-Clara czeka na niego w salonie. W pierwszej chwili pomyślał, że najlepiej będzie nie przyjąć go... później zdecydował jednak inaczej. Maurycy interesował go, choćby dlatego, że był on narzeczonym Eugenji, że był człowiekiem, którego Eugenja kochała, człowiekiem, który znał jego przyszłą żonę, zapewne lepiej, niż on sam, człowiekiem.... Jednak coś ich kiedyś łączyło.
— Przychodzę — zaczął Maurycy pokornym głosem — aby podziękować panu za usługę, którą pan mi oddał, dzięki wstawieniu się za mną panny Eugenji.
— Nie ma pan za co dziękować, prosiłbym tylko, aby na przyszłość pozostawił pan w spokoju kobietę, która ma zostać moją żoną!
— Nie narzucam się wcale pannie Eugenji ze swoją osobą.
— Jednakże...
— Odkąd panna Eugenja zerwała ze mną — a trzeba przyznać, że zrobiła słusznie, ponieważ nie jestem wcale materjałem na męża — starałem się pocieszyć, to prawda, ale jeżeli chodzi o decyzje Eugenji, to ją umiałem uszanować. Czy panna Eugenja mówiła coś panu?..
— Proszę, aby pan zechciał łaskawie przestać się interesować kobietą, która będzie moją żoną. Niech pan się pociesza, jak pan chce, a nas zostawi w spokoju.
— Dobrze! Jeszcze raz dziękuję za wyrobienie tej posady. Zajmę się pracą... myślę także o pewnej młodej dziewczynie...
— Co mnie to może obchodzić?
— Wydaje mi się, że pan ją dobrze zna?...
— Jakto?
— Nazywa się Rosario i pracuje, jako prasowaczka w pewnej pralni. Zdaje się, że odnosiła panu bieliznę? August zbladł. „Czy ten człowiek wie o wszystkiem“ — pomyślał zmieszany.
Opanował się natychmiast i zawołał: „W jakim celu mówi ma pan o tem?“
— Ci, którymi wzgardzono, winni się pocieszać zkolei między sobą, rzekł Maurycy, jakby do siebie.
— Co pan chce przez to powiedzieć, do czego pan zmierza? — zawołał August, który w tej chwili gotówby był rzucić się na tego człowieka, aby go zadusić.
— Niech się pan nie unosi, don Auguście! Nie miałem żadnej ukrytej myśli. Ona... ta, której nazywać już nie będę, wzgardziła mną, odepchnęła mnie... Wówczas spotkałem tę małą, którą pan wzgardził i...
August nie mógł już zapanować nad sobą, zbladł, zaczerwienił się, schwycił Maurycego za bary, rzucił go na kanapę i zaczął go dusić kolanem. Maurycy, leżąc na sofie, rzekł z zimnym spokojem:
— Niech się pan przejrzy w moich oczach, don Auguście, zobaczy pan, jaki pan jest mały!
Biedny August czuł, że słabnie. Ręce opadły mu bezwładnie. Pokój napełnił się mgłą i zawirował mu w oczach. „Czy ja śnię“?
Po chwili ujrzał chytry uśmieszek Maurycego.
— Proszę mi wybaczyć moje zachowanie się... sam nie wiem co się stało... nie zdałem sobie sprawy...
— Dziękuję, jeszcze raz dziękuję! Dziękuję panu i... jej!
Zaledwie Maurycy wyszedł, August zawołał Liduwiny.
— Powiedz mi Liduvino, kto to był u mnie?
— Pewien młody człowiek!
— Jak on wyglądał?
— Chyba ja nie potrzebuję panu mówić o tem?
— Więc naprawdę był ktoś u mnie?
— Przysięgnij mi, że był tu u mnie młody człowiek, którego rysopis ci podaję:... Wysoki blondyn, dość tęgi... z orlim nosem.
— Czy pan jest chory don Auguście?
— Więc to nie był sen?
— W takim razie i ja musiałabym śnić!
Niech pan będzie spokojny! Ten młody człowiek był tutaj!
— A co powiedział, wychodząc?
— Wychodząc, nic nie mówił... nie widziałam go, gdy wychodził.
— Czy wiesz Liduvino, kto on jest?
— Wiem... był narzeczonym...
— Tak, tak!... A teraz, czy wiesz, kto do niego należy?
— Skądże mam wiedzieć.
— Wy kobiety, wiecie przecież wiele rzeczy, o których wam nigdy nie mówiono, których was nie uczono...
— A z drugiej strony nie umiemy się nauczyć tego, czegoby mężczyźni chcieli, abyśmy się nauczyły.
— Powiedz mi całą prawdę, Liduvino... Czy wiesz, kto teraz należy do Maurycego?
— Nie wiem, ale domyślam się już!
— Zawołaj teraz Dominika.
— Po co?
— Chcę się dowiedzieć, czy jeszcze śnię, czy ty jesteś Liduviną, żoną Dominika i czy...
— ...i czy Domingo także przypadkiem nie śni? Przypuszczam, że lepiej będzie, gdy się pan poradzi Orfeusza!
— Dobrze... sprowadź Orfeusza!
Po chwili Orfeusz wpadł do pokoju, machając z radości ogonem.
— Chodź do mnie, Orfeuszu — rzekł August. Mój biedaku! Nie długo już będziemy razem! Ona nie życzy sobie, abym trzymał psa w domu. Dokąd ja cię poślę? Co zrobię z tobą? Co się z tobą beze mnie stanie? Będziesz jeszcze gotów zdechnąć. Pies zawsze zdycha bez pana. A ja byłem więcej niż twoim panem, byłem ojcem, byłem bogiem dla ciebie! Ona chcę cię oddalić odemnie. Zapewne przeszkadzałbyś jej tutaj, jako symbol wierności... Kto wie? Może psy podchwytują najbardziej sekretne myśli tych osób, z któremi żyją... Wiedzą o wszystkiem, chociaż milczą.
„Muszę się ożenić, muszę się koniecznie ożenić, ponieważ w przeciwnym razie nie wyszedłbym z zaklętego kręgu snów.
„Dlaczego patrzysz na mnie tak, Orfeuszu? Wydaje mi się, że płaczesz, bez łez. Czy nie chciałbyś mi powiedzieć czegoś? Widzę, że bardzo cierpisz, nie mogąc mówić. Och, Orfeuszu! Ludzie mogą być ludźmi dlatego, że na świecie są psy, koty, konie, owce, woły, zwierzęta różnego rodzaju, a przedewszystkiem zwierzęta domowe. Gdyby nie zwierzęta domowe, na których spoczywa cały ciężar zwierzęcości życia, czyżby człowiek doszedł kiedy do ludzkiego stanu? Gdyby człowiek nie oswoił konia, zapewne jedna połowa naszego rodzaju, nosiłaby drugą połowę na ramionach.
Tak, tak, tylko wam zawdzięczamy naszą cywilizację. Zawdzięczamy ją także kobietom. Czy jednak kobieta nie jest także czemś w rodzaju zwierzęcia domowego? Gdyby nie było kobiet, czyż mężczyźni byliby mężczyznami? Orfeuszu! Bądź wyższy od tej, która cię wypędza z mego domu!!“

August przycisnął Orfeusza do piersi, a pies polizał go po twarzy... Miał takie smutne oczy, jakby mu się naprawdę płakać chciało!

XXIX.

Wszystko było już gotowe do ślubu. August życzył sobie, aby ślub był cichy i skromny, ale przyszła małżonka chciała nadać ślubowi więcej uroczystego charakteru.
W miarę, gdy dzień upragniony się zbliżał, August zaczął sobie pozwalać na malutkie poufałości, ale Eugenja trzymała się w coraz większej rezerwie.
— Przecież niedługo będziemy należeli do siebie...
— Właśnie dlatego powinniśmy się zacząć szanować!
— Szacunek.. szacunek! Szacunek wyklucza czułość!
— To chyba tylko według pana.
August zauważył jakiś przymus, jakąś sztuczność w swojej narzeczonej. Niejednokrotnie wydawało mu się, że unika jego spojrzeń. Przypominał sobie swoją matkę, swoją najdroższą matkę i jej gorące pragnienie, aby jej syn ożenił się dobrze. Teraz w chwili, gdy się miał żenić, ciągle myślał o tem, co mu mówił Maurycy o swoim zamiarze połączenia się z Rosario. Odczuwał zazdrość i wściekłość, że stracił okazję, że okazał się śmieszny wobec tej dziewczyny.
„Napewno śmieją się teraz ze mnie“ — a on śmieje się podwójnie, ponieważ sprzatnął mi z przed nosa Rosario. Często przychodziła mu do głowy myśl, żeby zerwać z narzeczoną i odbić Rosario Maurycemu.
— A z tą młodą dziewczyną, z Rosario co się stało? — zapytała Eugenja na kilka dni przed ślubem.
— Dlaczego mi teraz o tem przypominasz?
— Jeżeli ci to wspomnienie sprawi... przykrość...
— Nie... nie, lecz...
— Przerwała nam kiedyś rozmowę... Czyś nic już o niej nie słyszał? — i Eugenja spojrzała na niego badawczo.
— Nie, nie słyszałem.
— Ciekaw jestem kto się teraz koło niej kręci.. do kogo teraz należy?
Dziwne przeczucia przeszły Augustowi przez myśl. „Wydaje mi się, że ona wie coś nie coś“
— Czy wiesz coś?
— Ja? — zapytała z udaną obojętnością, patrząc na niego z pod oka. Dlaczego tak uporczywie powracasz do tego tematu?
— Czy ja wiem? Mówmy zresztą o czemś innem...
— Ciekaw jestem co myśli mężczyzna, gdy mu drugi mężczyzna zabierze kobietę, o którą tamten się starał, której asystował...
Krew uderzyła Augustowi do głowy, gdy to usłyszał. Chciał w tej chwili polecieć na poszukiwanie Rosario, odnaleźć ją, zdobyć z powrotem i przyprowadziwszy ją do Eugenji, powiedzieć: „Oto ona, ona, która należy do mnie, a nie do twego Maurycego“.
Było to na trzy dni przed ślubem. August wyszedł od narzeczonej z głową, nabitą myślami. W nocy nie mógł zasnąć.
Nazajutrz rano Liduvina weszła do pokoju z listem w ręku.
— Przynieśli list do pana. Wydaje mi się, że to od panny Eugenji.
— List od niej? List? Połóż go na stoliku!
Liduvina wyszła. Złe przeczucie owładnęło Augustem. Przypomniał sobie Rosario i Maurycego.
Spojrzał na kopertę z przestrachem. Wstał z łóżka, ubrał się, umył, zażądał śniadania, które połknął z pośpiechem. „Nie nie będę tutaj czytał“ — pomyślał.
Wyszedł na miasto, wszedł do najbliższego kościoła i zmieszawszy się tam z tłumem wiernych, którzy słuchali mszy, otworzył list. „Tutaj będę musiał panować nad sobą“ — rzekł półgłosem.
List brzmiał następująco:
Drogi Auguście! Gdy pan będzie czytał te słowa, ja będę już daleko. Wyjeżdżam z Maurycym do Cordoby, gdzie dzięki pańskim staraniom otrzymał posadę. Jego zarobki, oraz moja renta pozwolą nam na spokojne życie. Nie proszę pana, aby pan mi przebaczył, gdyż po tem co zaszło, uświadamia pan sobie chyba już jasno, że ani ja pana nie mogłabym uczynić szczęśliwym, ani pan mnie. Gdy pan ochłonie z pierwszego wrażenia, napiszę list obszerniejszy, wyjaśniając powody, które mnie do tego kroku skłoniły. Maurycy chciał, abyśmy uciekli w sam dzień ślubu, zaraz po mojem wyjściu z kościoła, ale ten plan był zbyt skomplikowany i zbyt okrutny. Sądzę, że pozostaniemy przyjaciółmi.

Życzliwa
Eugenja Domingo del Arco.

P. S. Rosario nie wyjeżdża z nami.
August bezwładnie upadł na ławkę.
Wyszedłszy z kościoła, udał się do mieszkania Eugenji. Biedny don Firmin i biedna Ermelinda zupełnie potracili głowy. Eugenja zakomunikowała im swoją decyzję listownie.. Później nie pojawiła się na noc. Wyjechali wieczornym pociągiem. August przejrzał rozkład. Pociąg odchodził o dziesiątej. O dziewiątej tego samego dnia rozmawiał jeszcze z swoją narzeczoną.
— Co będziemy teraz robić? — spytała donia Ermelindą.
— A cóż możemy robić wogóle? — odpowiedział August. Musimy się uznać za pokonanych i zrezygnować:
— To hańba, hańba! — zawołał don Firmin. Należałoby ją odpowiednio ukarać!
— I to pan mówi don Firminie, pan, anarchista?
— To nic nie ma wspólnego z anarchizmem! Nie wolno w ten sposób oszukiwać człowieka.
— Tamtego nie oszuka, ani nie zdradzi — rzekł August zimno.
— Oszuka go, oszuka, niech pan będzie pewien!
August odczuł szatańską rozkosz na myśl, że Eugenja w końcu zdradzi Maurycego.
„Zdradzi, ale nie ze mną“ — powiedział cicho, tak cicho, że zaledwie siebie dosłyszał.
— Ubolewam bardzo nad tem, co się stało, zwłaszcza, gdy pomyślę o pannie Eugenji, ale cóż robić?
Sytuacja stawała się niejasna. August wyszedł.
Był przerażony tem, co się z nim stało, a raczej tem, co się z nim nie stało. Ten pozorny chłód, z którym przyjął cios zdrady, ten martwy spokój, kazał mu zwątpić znów o swem istnieniu.
„Gdybym był człowiekiem takim jak inni, gdybym miał serce i duszę, gdybym istniał naprawdę, czyżbym mógł być teraz tak straszliwie spokojny?“. Uderzył się ręką po czole, uszczypał się w bok, aby się przekonać, czy jeszcze coś wogóle odczuwa. Orfeusz pociągnął go za nogawkę od spodni. Ujrzawszy psa, ucieszył się ogromnie.
„Ciesz się Orfeuszu, ciesz się, cieszmy się obaj. Teraz już cię nikt z domu nie wypędzi, nie rozłączy cię ze mną. Nie rozłączymy się już nigdy! Będziemy razem do śmierci! Niema zła bez domieszki dobra, a dobra bez domieszki zła. Jesteś wierny, Orfeuszu, jesteś bardzo wierny! Przypuszczam, że niejednokrotnie oglądasz się za suką. Jednakże nigdy nie uciekasz z domu, nie przestajesz być wierny dla mnie. Sprowadzę ci tu sukę, abyś nie potrzebował z domu wychodzić, tak, sprowadzę ci sukę. Nikt nas już nigdy nie rozdzieli!“
Gdy August został sam, opadła z jego duszy maska udane i obojętności i burza rozszalała się na dobre. Odczuwał naprzemian smutek, gorycz, zazdrość, wściekłość, trwogę, nienawiść, miłość, współczucie, wzgardę, a przedewszystkiem wstyd, piekący wstyd i świadomość, że jest śmieszny!
— Zabiła mnie! — rzekł do Liduviny.
— Kto pana zabił?
— Ona!
August zamknął się w pokoju. Obraz Rosario stanął mu na oczach. Rosario, Maurycy i Eugenja śmieli się i drwili z niego. Później przypomniał sobie matkę.
Rzucił się na łóżko i gryząc poduszkę, wybuchnął spazmatycznym łkaniem.

XXX.

August siedział wgłębiony w fotel, z oczami, wbitemi w ziemię.
— Co ci się stało? — zapytał Wiktor, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Nie wiesz, co mi się stało?
— Wiem o faktach, które zaszły w świecie zewnętrznym, wiem, co zrobiła ona. Nie wiem jednak, co się dzieje w twojem wnętrzu... dlaczego jesteś taki osowiały i przybity?...
— Nie mogę jeszcze w to uwierzyć!
— Jedną miłość djabli wzięli?! Nazwijmy ją A. Czy ci nie zostaje jeszcze do wyboru miłość B, C czy X?
— Nie mam teraz głowy do żartów!
— Właśnie należałoby pożartować!
— Cierpię nietyle z powodu odtrąconej miłości, ile z powodu ośmieszenia mnie! Zadrwiono sobie ze mnie! Wykpiono mnie, chciano mi widocznie dowieść, że nie istnieję...
— Quel boinheur!
— Nie naigrawaj się ze mnie, Wiktorze...
— A dlaczegóż miałbym się nie naigrawać? Chciałeś robić mad nią eksperymenty, traktować ją jak zwierzę z laboratorjum, tymczasem to ona zrobiła z ciebie żabę. Wskocz więc do bagna, zacznij skrzeczeć i kumkać, i niech ci się dobrze dzieje!
— Jeszcze raz cię proszę...
— Prosisz, abym nie żartował? Mam ochotę na żarty! Żarty stworzone zostały właśnie dla podobnych sytuacyj...
— Ale twój żart rani i kąsa...
— Trzeba cię gryźć, kąsać i ranić, abyś przestał mylić pojęcia: mieszać sen z jawą, złudzenie z rzeczywistością, prawdę z kłamstwem... Żart, który nie rani, jest do niczego! Dziecko śmieje się z tragedii, starzec płacze, słuchając komedji. Chciałeś eksperymentować, a sam stałeś się objektem eksperymentów.
Eksperymentuj więc dalej na sobie samym...
— Tak, chciałbym popełnić samobójstwo!
— Byłoby to rozwiązanie kwestji, tak dobre, jak każde inne, ale nie najlepsze.
— A możeby ich zabić?
— Zabijać, aby zabijać, to chybia celu! Można jednak popełnić mord, chcąc się wyzwolić od nienawiści, która paczy duszę. Zły czyn rodzi się ze złych myśli, a prawo częstokroć wiedzie do bezprawia, zbrodni i grzechu.
— Co mam robić?
— Na tym naszym, kochanym świecie trzeba albo pożerać innych, albo pozwolić, aby ciebie pożerano.
Oszukiwać i drwić z innych, albo samemu padać pastwą drwiny i oszustwa.
Jest jeszcze trzecia alternatywa: pożerać samego siebie. Pożeraj się więc! Ten, kto pożera, odczuwa rozkosz, a wiedząc, że rozkosz będzie miała swój kres, staje się pesymistą; ten, którego pożerają, cierpi, ale wierząc, że cierpienie skończyć się musi, staje się optymistą.
Przyjemność pożerania zneutralizuje się z bólem, płynącym z tego, że jesteś pożerany. Dojdziesz w ten sposób do idealnej równowagi duchowej, do ataraksji — staniesz się dla samego siebie aktorem.
— I to ty, Wiktorze, mówisz mi takie rzeczy?
— Tak, ja, Auguście!
— Dawniej nie byłeś taki złośliwy.
— Dawniej nie byłem ojcem.
— Co ma jedno do drugiego?
— Ojcostwo budzi w człowieku rzecz najstraszniejszą: odpowiedzialność. Można oszaleć, rozmyślając nad tajemnicą ojcostwa! Ciesz się więc, Auguście, że zerwała z tobą, że uniknąłeś możności zostania ojcem. Mówiłem ci, żeś się powinien ożenić, ale nie mówiłem że powinieneś zostać ojcem. — Małżeństwa jest próbą psychologiczną... ojcostwo już wchodzi w zakres patologji...
— Ona mnie zrobiła ojcem, Wiktorze!
— Ciebie zrobiła ojcem?
— Tak, ojcem samego siebie. Urodził się ze mnie człowiek, człowiek dla śmierci i cierpienia.
— Po raz wtóry rodzimy się zawsze dla cierpienia, rodzimy się, aby zyskać świadomość tej śmierci, na którą bezprzestannie umieramy. Jeżeli jednak stałeś się ojcem samego siebie, to również musiałeś się stać swoim własnym synem?
— Nie jestem teraz w nastroju, abym mógł słuchać spokojnie twoich paradoksów i makabrycznych facecyj. Daremnie starasz się mnie rozerwać! Wściekły jestem na samego siebie!
— Gramy komedję, Auguście, gramy komedię przed sobą, na wewnętrznej naszej scenie, na szarlatańskiem proscenium świadomości. Jesteśmy jednocześnie aktorami i widzami! Na smutnej scenie gramy bolesne role i oburzamy się, gdy się komuś na śmiech zbierze. Ból jest komedją...
— A jeżeli ta komedja bulu pcha kogoś do samobójstwa?...
— Samobójstwo jest także komedją.
— Jeżeli jednak samobójca umiera?
— Komedja!
— Cóż więc jest prawdziwe, rzeczywiste, istotne?...
— Czyż mówiłem, że ta komedja nie jest prawdziwa, rzeczywista, istotna?
— Jeżeli tak, to tamci grają ją teraz doskonale!
— Ty także grasz doskonale! Czy byłeś dla siebie kiedykolwiek tak interesujący, jak teraz? Czy człowiek zdaje sobie sprawę, że posiada ten czy inny członek, dopóki go ten członek nie boli?
— Co mam teraz robić?
— Robić... robić! Chciałbyś się zaraz stać bohaterem dramatu, lub romansu. Możebyś się tak zadowolił... nowelą, jeśli łaska! Robić... robić! Wydaje ci się, że mało robimy, rozmawiając z sobą? Manja działania! Akcja jest pantomimą! Mówi się, że w dramacie jest dużo akcji, gdy aktorzy gestykulują, chodzą tam i z powrotem po scenie, pojedynkują się: pantomina! Wszystko to jest pantomimą! „Mówią za dużo“ — powie ten i ów z widzów. Tak, jakby mówienie nie było działaniem.
Na początku było słowo i słowo stało się przyczyną wszystkiego. Gdyby naprzykład w tej chwili, gdy tak rozmawiamy z sobą, jakiś pisarz ukrył się za tą szafą i odstenografował naszą rozmowę, czytelnicy powiedzieliby, że się nic nie dzieje, gdy tymczasem...
— Zaręczam ci Wiktorze, że, gdyby mnie mogli zobaczyć na mej scenie wewnętrznej, napewno nie powiedzieliby tego.
— Na scenie wewnętrznej? Czyjej scenie? Twojej? Mojej? My nie mamy wnętrza! Dusza protagonisty dramatu, czy romansu ma tylko takie życie wewnętrzne, jakie mu nadaje...
— Autor...
— Nie, czytelnik!
— ...Pożeram się, pożeram! Zacząłem Wiktorze, jako cień, jako fikcja. Przez dwa lata tułałem się po świecie jako mara, jako majak, błądzący we mgle. Wyobrażałem sobie, że jestem jakąś fantastyczną postacią, stworzoną przez tajemniczego, ukrytego genjusza, który mnie zrodził dla swojej igraszki; ale teraz, po tem, co ona ze mnie zrobiła, teraz po tym okrutnym żarcie, czuję, że istnieję, nie wątpię już w moje rzeczywiste istnienie.
— Komedja, komedja, komedja!
— Jakto?
— W komedji ten, który gra rolę króla, ma wrażenie, że się staje królem naprawdę.
— Do czego zmierzasz?
— Chcę cię rozerwać trochę. Zresztą mówiłem ci już, że gdyby się tu ukrył jakiś powieściopisarz i spisał to wszystko, o czem mówimy, to chciałby on, aby jego czytelnik, czytając powieść, zaczął powątpiewać choćby na chwilę o swem własnem istnieniu, wierząc, że jest tylko osobą powieściową, tak, jak my!
— Sztuka niesie nam ulgę, ponieważ dzięki niej zapominamy, że istniejemy. Zagłębiamy się w lekturę książek, aby zapomnieć o swych cierpieniach.
— Lub uczyć się wątpić we własne istnienie.
— Co to znaczy właściwie: istnieć?
— To pytanie dowodzi, że już zaczynasz przychodzić do zdrowia. „Być, albo nie być“ powiedział Hamlet, jedna z tych postaci, które wynalazły Szekspira.
— Dla mnie Wiktorze to „być, albo nie być“ było zawsze pompatycznem głupstwem.
— Nie ma większej głębi, jak głębia studni, która nie ma dna. Zdania są o tyle puste, o ile są głębokie. Jaki aksjomat wydaje ci się najprawdziwszy?
— „Myślę, więc jestem“.
— Nie jest to nic innego, jak A = A.
— W takim razie nie znaczyłoby nic?
— Właśnie dlatego jest takie prawdziwe, że nic nie znaczy. Czy ta brednia Kartezjuszowska wydaje ci się taka niewzruszona, niewątpliwa?
— Tak mi się zdaje.
— Czy Kartezjusz ją powiedział?
— Ależ, tak!
— Otóż właśnie, nie! Kartezjusz był istotą fikcyjną, wymysłem historji... ani nie istniał, ani nie myślał!
— Któż to więc powiedział?
— Nikt nie powiedział, ale to się mówi samo przez się!
— A więc istotą, która istniała i myślała, była sama myśl...
— Oczywiście! Mówiąc inaczej, będzie to znaczyło, że istnieć to myśleć, a ten, kto nie myśli, nie istnieje.
— To prawda!
— Nie myśl więc, Auguście, nie myśl. A jeśli już zdecydujesz się myśleć...
— To co?
— To pożeraj samego siebie.
— To znaczy, że powinienem się zabić?
— Nie chcę wchodzić w twe prywatne sprawy! Żegnam cię.
Wiktor wyszedł, zdając Augusta na pastwę sofistyce.

XXXI.

Burza, która rozpętała się w duszy Augusta, zmieniła się wreszcie w straszliwy spokój. August postanowił odebrać sobie życie, aby skończyć z sobą, jako ze źródłem swoich cierpień. Lecz zanim wykonał swój zamiar, przyszła mu do głowy myśl, aby się naradzić ze mną, autorem tego opowiadania.[13] August czytał jeden z moich artykułów, który przelotnie mówi o samobójstwie, i ta lektura sprawiła tak wielkie na nim wrażenie, że przed śmiercią chciał mnie jeszcze koniecznie poznać i pomówić ze mną choćby przez chwilę. Wybrał się więc w podróż do Salamanki[14], gdzie mieszkam już od lat dwudziestu.
Gdy mnie zawiadomiono o jego wizycie, uśmiechnąłem się sarkastycznie i kazałem poprosić go do mego gabinetu. Wsunął się jak cień; spojrzał na mój portret olejny, który wisi nad szafą bibljoteczną i na znak dany mu przezemnie, usiadł w fotelu.
Zaczął mówić o mych pracach literackich, bardziej, lub mniej filozoficznych. Mówił o mej twórczości z głębokiem znawstwem, nie omieszkał także pochwalić mnie; później zaczął opowiadać o swem życiu i swych nieszczęściach.
Przerwałem mu, nadmieniając, że trudzi się niepotrzebnie, ponieważ znam lepiej od niego historję jego życia i n?a dowód, opowiedziałem mu kilka najintymniejszych szczegółów.
Spojrzał na mnie z przestrachem, jakby się znalazł oko w oko z jakąś nadprzyrodzoną istotą. Zbladł, zmienił się na twarzy, zaczął drżeć febrycznie.
— To nie do wiary — powtarzał — to nie do wiary! Uszom swoim nie wierzę! Nie wiem, czy to jawa, czy sen?
— Ani jawa, ani sen — odpowiedziałem mu.
— Nie rozumiem, nie rozumiem! Ponieważ jednak wydaje mi się, że pan wie o mnie tyle, ile ja sam wiem o sobie, więc odgaduje pan prawdopodobnie także moje zamiary?
— Tak, mój drogi — zacząłem, zwracając się do niego przez „ty“, i wymawiając to „ty“ tonem arbitralnym — zdruzgotany swemi nieszczęściami, powziąłeś szatański zamiar odebrania sobie życia.
Biedny August trząsł się, jak epileptyk. Spróbował podnieść się z krzesła, prawdopodobnie po to, aby rzucić się do ucieczki, ale siły odmówiły mu posłuszeństwa.
— Nie ruszysz się stąd — powiedziałem rozkazującym tonem.
— Ależ... ja... bełkotał August.
— Nie zabijesz się, nie będziesz mógł się zabić, choćbyś nie wiem jak tego chciał.
— Jakto? — wykrzyknął, jakby mi chciał zaprzeczyć.
— Czego potrzeba na to, aby ktoś mógł sobie odebrać życie? — zapytałem.
— Odwagi — odpowiedział.
— Nie! Przedewszystkiem ten, który ma sobie odebrać życie, musi być człowiekiem żyjącym.
— Naturalnie!
— A ponieważ ty nie żyjesz!
— Jakto, nie żyję? Czyżbym już umarł? I August instynktownie jął dotykać ręką swego ciała.
— Nie, nie o to mi chodzi. Przed chwilą powiedziałem, że ani śnisz, ani nie śnisz, teraz dodaję, że nie jesteś ani żywy, ani martwy!
— Może mi pan nareszcie raz po wszystkie razy wytłumaczy, o co panu chodzi? Na miłość Boską, niech pan przestanie igrać ze mną! — błagał August. Dzisiejszego rana słyszałem tyle, że mi się już miesza w głowie i obawiam się, abym nie zwarjował...
— Prawda polega na tem, mój Auguście — rzekłem słodkim głosem — że nie możesz się zabić, ponieważ nie istniejesz.
— Ja nie istnieję? — wykrzyknął.
— Istniejesz tylko jako osoba fikcyjna, jesteś wyrazem mojej imaginacji i imaginacji czytelników, którzy czytają o twych przejściach i przygodach, spisanych przezemnie. Jesteś tylko bohaterem noweli, czy też nivoli. Teraz poznałeś już zagadkę swego istnienia.
Usłyszawszy te słowa, biedny człowiek spojrzał na mnie spojrzeniem, od którego oczy w słup idą, później nagie opanował się, uspokoił, oparł łokcie na poręczy fotela, uśmiechnął się i rzekł, cedząc powoli słowa:
— Czy przypadkiem nie myli się pan, don Miguelu? Czy nie mamy tu do czynienia z czemś wręcz przeciwnem?
— Z czemś wręcz przeciwnem?... nie rozumiem!
— Może to pan, a nie ja, drogi don Miguelu, może to pan jest właśnie istotą fikcyjną, istotą, która w świecie rzeczywistym nie istnieje... może pan jest tylko pretekstem, potrzebnym na to, aby moja historja mogła się pojawić na świecie?...
— A to sobie dobre! — krzyknąłem ze złością w głosie.
— Niech się pan nie obraża, panie de Unamuno, niech pan siedzi spokojnie. Wyraził pan wątpliwość co do mego rzeczywistego istnienia.
— Nie mam żadnych wątpliwości... mam pewność absolutną, że istniejesz tylko w mojej twórczości powieściowej.
— W takim razie niech się pan nie gniewa, że ja z kolei mogę wątpić nietyle w swoją, ile w pańską egzystencję. Czy to nie pan, nie pan, don Miguelu, powtarzał kilkakrotnie, że Don Quichote i Sancho Pancha są nie tylko rzeczywiści, ale bardziej rzeczywiści, niż Cervantes.
— Nie przeczę... ale moją ideą, gdy to mówiłem... było...
— Pozostawmy pańskie idee na stronie i przejdźmy do innej rzeczy. Gdy człowiek leży w łóżku i śni o czemś, co będzie istniało przedewszystkiem, według pana: jego sen, czy też jego świadomość, która śni?
— A jeżeli ten, który śni, śni, że istnieje? — wtrąciłem.
— W tym wypadku, drogi don Miguelu, proszę się zastanowić, w jaki sposób on by istniał? Czy jako człowiek, który śni, czy też, jako sen sam w sobie, sen, sam przez się? Proszę także zważyć, że rozpocząwszy dyskusję ze mną, już przez to samo dał pan dowód, że uznaję pan, iż istnieję, zupełnie niezależnie od pana.
— Nie, nie, odpowiedziałem z pośpiechem. Ja muszę dyskutować! Nie mógłbym żyć bez dyskusji. Gdy niema nikogo, ktoby mógł dyskutować ze mną, lub mnie przeczyć, wymyślam kogoś w mojej duszy! Moje monologi są dlatego dialogami.
— I odwrotnie, dialogi, które pan fabrykuje, są tylko monologami.
— Możliwe! Ale mówię ci i powtarzam po raz setny, że poza mną nie istniejesz...
— A ja ucieram się, że pan istnieje tylko w zależności odemnie i od tych typów, o których pan sądzi, że pan je stworzył. Jestem przekonany, że don Firmin, don Avito Carrascal, czy Wiktor są tego samego zdania!
— Nie mów mi teraz o nich!
— Dobrze! Zmieńmy temat rozmowy. Co pan myśli o mojem samobójstwie?
— Ponieważ istniejesz tylko w mojej wyobraźni, ponieważ możesz myśleć i robić tylko to, co mi się podoba i ponieważ nie podoba mi się, abyś się miał zabić, więc nie zabijesz się! Zrozumiano?
— Ten sposób mówienia: „ponieważ mi się tak podoba“ jest bardzo hiszpański, ale bardzo mało uprzejmy, don Miguelu.
Przypuśćmy nawet, że pan ma rację, że ja w istocie nie istnieję, że jestem tylko istotą fikcyjną, wytworem pańskiej fantazji romantycznej, to jeszcze wcale nie dowód, abym się miał stosować do pańskich kaprysów i widzimisię, abym miał ulegać we wszystkiem pańskiej imaginacji. Istoty fikcyjne mają także swoją logikę wewnętrzną...
— Tak, tak... znam tę piosenkę!
— Romansopisarz, czy dramaturg nie mogą czynić tego, co im się podoba z osobą, stworzoną przez siebie. Także i fikcyjna istota powieściowa nie może, według reguł sztuki, uczynić ze sobą tego, co jej przyjdzie raptem do głowy... musi się liczyć z czytelnikami, którzy spodziewają się i oczekują pewnych rzeczy, a pewnych nie!
— Tak... fikcyjna istoto z powieści... to możliwe!...
— A więc?
— Ale nie fikcyjna istota z „nivoli“!...
— Pozostawmy te błazeństwa, które mnie obrażają! Wiem, że mam swój charakter, swoją indywidualność, swoją logikę wewnętrzną i nie wchodząc w to, czy mam to wszystko od pana, czy nie od para, stwierdzam, że moja logika wewnętrzna prowadzi mnie do samobójstwa.
— Mylisz się:
— Dlaczego miałbym się mylić? Na czem polega mój błąd? Ponieważ najtrudniejszą sztuką jest sztuka poznania samego siebie, więc możliwe zresztą, że się mylę, że samobójstwo nie będzie najlogiczniejszem w tym wypadku rozwiązaniem... ale proszę mi tego dowieść, proszę dowieść!!!
— Jeżeli poznanie samego siebie jest sztuką, tak trudną, to sztuką jeszcze trudniejszą, jest...
— Co?
August uśmiechnął się drwiącym uśmiechem i rzekł powoli, akcentując każde słowo:
— Sztuką jeszcze trudniejszą, jest dla romansopisarza, czy dramaturga poznanie protagonistów, których tworzy, a raczej o których jest przekonany, że ich tworzy!
Zaniepokoiły mnie trochę te polemiczne racje Augusta. Zacząłem tracić cierpliwość.
— Gdyby pan mi nawet dał to życie fikcyjne, o którem pan mówi, nie będzie pan w stanie przeszkodzić teraz memu samobójstwu. Że się panu to nie podoba — to jeszcze mało: Nie będę się liczył z pańskiemi kaprysami!
— Dosyć tego! — krzyknąłem, uderzając pięścią w stół. Milcz! Nie będę słuchał dłużej twoich impertynencyj. Rozpanoszyłeś się zabardzo! Znudziłeś mi się już; zresztą nie wiem, co mam dalej robić z tobą? Życia sobie nie odbierzesz, natomiast ja ciebie zabiję! Umrzesz wkrótce, umrzesz za kilka dni.
— Co takiego? — wrzasnął August, zrywając się na równe nogi. Pan chce, abym umarł, pan chce mnie zabić?
— Tak zrobię, tak, że umrzesz!
— Nigdy, nigdy, nigdy! — zawołał z uniesieniem.
— Ach, więc! — rzekłem, spoglądając na Augusta z wściekłością i politowaniem zarazem — chciałbyś odebrać sobie życie, a nie chcesz, abym ja cię zabił?
— Tak, gdyż to nie jest jedno i to samo.
— Istotnie, słyszałem o faktach analogicznych: pewien kandydat na samobójcę, uzbrojony w rewolwer wyszedł nocą z domu, z zamiarem odebrania sobie życia. Napadli na niego złodzieje. Jednego z nich zabił, pozostałych zmusił do ucieczki, i widząc, że kupił swoje życie za cenę innego życia, zrezygnował ze swoich projektów.
— To zupełnie zrozumiale! Istotą rzeczy było odebrać życie komukolwiek, zabić kogoś, a ponieważ taki ktoś się znalazł, więc pocóż kandydat na samobójcę miał jeszcze mordować samego siebie? Większość samobójców to niedoszli mordercy. Zabijają samych siebie, ponieważ brak im odwagi do zabicia innych.
— Teraz rozumiem cię, Auguście! Gdybyś miał odwagę zabić Eugenję, lub Maurycego, nie myślałbyś o popełnieniu samobójstwa... nieprawdaż?
— O nich nie myślałem...
— A więc o kim?
— O panu!
— Co takiego? — wrzasnąłem, podnosząc się z krzesła. Co takiego? Masz zamiar zabić mnie? Ty, ty? Ty chcesz mnie zabić?
— Niech pan siada i zachowuje się spokojnie. Czy pan sądzi, że to poraz pierwszy istota fikcyjna, jak mnie pan nazywa, chce zabić tego, kto dał jej to życie fikcyjne?...
— Ach, tego już nadto... wykrzyknąłem, przechadzając się po gabinecie... to przechodzi wszelkie granice... to...
— ..Zdarza się tylko w powieściach — dodał August z nonszalancją.
— Zamilcz! Przybywasz do mnie po radę, a zaczynasz od dyskusji na temat mojego istnienia... Powtarzam ci, że mogę uczynić z tobą, co mi się będzie podobało, tak, co mi się będzie podobało.... co mi...
— Niech pan nie będzie tak bardzo Hiszpanem, don Miguelu!
— Idjota! Właśnie, że jestem i będę Hiszpanem, Hiszpanem z urodzenia, wychowania, z ciała, z ducha, z języka, a nawet z profesji; nadewszystko i przedewszystkiem Hiszpanem. Moją religją jest kult Hiszpanji, niebo, w które wierzę, jest nieśmiertelnem niebem Hiszpanji, a moim Bogiem, jest Bóg hiszpański, Bóg Don Quichota, Bóg, który powiedział po hiszpańsku: „Niech się stanie światło!“.
— Więc cóż z tego? — rzekł August, sprowadzając mnie do rzeczywistości.
— Mówisz, że chcesz mnie zabić? Ty, ty chcesz mnie zabić? Ja mam umrzeć zabity przez jednego z moich tworów? Żeby poskromić twoje zuchwalstwo, żeby zniweczyć w zarodku te anarchistyczne, rozkładowe teorję, które wygłaszasz, postanawiam, że masz umrzeć. Powróciwszy do domu, umrzesz.
Umrzesz, mówię ci, umrzesz!
— Na miłosierdzie Boskie — wykrzyknął August, błagalnym głosem. Stracił pewność siebie i zbladł ze strachu.
— Twoje błagania nie zdadzą się na nic! Umrzesz!
— Ale ja chcę żyć, don Miguelu, chcę żyć!
— Czy nie miałeś zamiaru odebrania sobie życia?
— Jeżeli o to chodzi, to gotów jestem przysiąc panu, że się nie zabiję, że nie odbiorę sobie tego życia, które mi dał Bóg i pan... Przysięgam! Teraz, gdy pan chce mnie zabić, pragnę żyć!!!
— Ech... takie tam życie! — wykrzyknąłem.
— Jakiekolwiekby było! Chcę żyć... gdyby mnie nawet jeszcze raz oszukano, gdyby jakaś inna Eugenja znowu mi rozdarła serce. Chcę żyć, chcę żyć!...
— To niemożliwe!
— Chcę żyć, chcę żyć i być sobą!!!
— To niemożliwe, powtarzam!
— Zaklinam pana, dom Miguelu, zaklinam pana na miłość pańskich dzieci, na miłość pańskie; żony, zaklinam na wszystko, co jest panu drogie! Niech pan sobie wyobrazi, że pan, to nie jest pan... że pan ma umrzeć!...
Rzucił się przedemną na kolana, błagając:...
„Don Miguelu! Ja chcę żyć, chcę żyć!!...“
— To niemożliwe, Auguście — rzekłem biorąc go za rękę, aby go podnieść, — to niemożliwe: Już o tem napisałem, a to, co napiszę jest zawsze nieodwołalne. Nie wiem zresztą, co miałbym zrobić z tobą? Bóg, gdy nie wie, co z nami począć, zabija nas. I nie zapominaj, że miałeś zamiar zabić mnie...
— Ależ, dom Miguelu!...
— Dość! Wiem, co mówię! Obawiam się, że w istocie, gdybym ci prędko życia nie odebrał, gotów byłbyś mnie zgładzić!
— Czyśmy się jednak nie zgodzili, że...
— To niemożliwe, Auguście, niemożliwe! Twoja godzina wybiła! Napisałem już o twojej śmierci i nie myślę niczego zmieniać. Umrzesz!
— Lecz... na miłość Boga...
— Niema tutaj żadnego „lecz“... Idź już sobie...
— A więc, nie? — rzekł August. A więc, nie? To jest pańska odpowiedź ostateczna? Nie chce pan, abym był sobą, abym się wyłonił wreszcie z mgły mego życia, nie chce pan, abym żył, czuł, myślał?
Mam umrzeć, jako istota fikcyjna? A więc dobrze, mój panie de Unamuno!...
Ale pan także umrze, pan także obróci się się w proch, z którego pan powstał... Bóg przestanie pana śnić! Umrze pan, tak, umrze pan, choćby pan nie chciał umierać. Umrą także wszyscy ci, którzy będą czytali tę historję... wszyscy, wszyscy umrą... i żaden nie pozostanie.
Oni wszyscy są także istotami fikcyjnemi, tak, jak ja.
Wszyscy umrą, wszyscy. Mówię to panu ja, August Perez, istota fikcyjna, fikcyjna tak, jak pan. Ponieważ pan don Miguelu, pan, mój twórca, jest także tylko istotą powieściową, istotami powieściowemi są pańscy czytelnicy, i ja August Perez pańska ofiara, jestem istotą powieściową.
— Moja ofiara?
— Tak, pańska ofiara! Stworzył mnie pan, aby mnie później zabić! Pan także umrze! Ten, który tworzy, tworzy siebie, a ten, który tworzy siebie, umiera! Umrze pan, don Miguelu, umrze pan. Umrą wszyscy ci, którzy mnie tworzą w swoje] myśli. Skore już tak trzeba, to chodźmy umierać!

Wypchnąłem go lekko za drzwi. Zszedł po schodach z pochyloną głową. Później dotknął się instyktownie rękami, jakby się chciał upewnić, czy jeszcze żyje? Osuszyłem ukradkiem łzę, która błysnęła w mem oku...

XXXII.

Jeszcze tej nocy August opuścił Salamankę. Wyjechał z wyrokiem śmierci w sercu, przekonany, że nie będzie mógł popełnić samobójstwa, choćby i próbował odebrać sobie życie. Przypominając sobie moje postanowienie, chciał biedaczek jaknajbardziej odwlec chwilę powrotu do domu, lecz jakaś tajemnicza siła pchała go naprzód.
Podróż miał nieszczególną. Siedząc w pociągu liczył upływające minuty... jedna, druga, trzecia... Wszystkie jego nieszczęścia, smutny sen miłości do Eugenji i Rosorio, historja tragikomiczna niedoszłego małżeństwa zatarły się w jego pamięci, a raczej zlały się w jakąś mgłę.
Zaledwie czuł ciężar swego ciała, zaledwie czuł, że dotyka miękkich poduszek wagonu, na których spoczywał.
„Czy to prawda, że ja w istocie nie istnieję? — mówił. Czy ten człowiek miał jakąkolwiek podstawę do twierdzenia, że jestem tylko wytworem fantazji, Istotą idealnie fikcyjną?“ Jego życie było ostatnio jenem pasmem cierpień i smutków, lecz jeszcze smutniej było mu, na myśl, że wszystko to może być tylko snem. Nicość wydawała mu się straszliwszą od cierpienia, śnić, że się żyje... to jeszcze ujdzie... lecz jeśli to ktoś inny śni nasze życie?
„A dlaczegóż właściwie miałbym nie istnieć? — mówił. Dlaczego? Przypuśćmy nawet, że ten człowiek mnie stworzył, że śnił o mnie we śnie swojej wyobraźni — czyż w takim razie nie żyję już w fantazji tych wszystkich, którzy czytają opowieść o mojem życiu? Dlaczego wyłaniając się z kart tej książki, w której opisane jest moje życie fikcyjne, albo raczej wyłaniając się z umysłowości tych wszystkich, którzy tę książkę czytają, dlaczego nie mógłbym istnieć, jako dusza nieśmiertelna i nieśmiertelnie zbolała? Dlaczego?“
Biedny August nie miał chwili spokoju. Za oknem wagonu pustynia kastylijska... lasy dębowe, lasy sosnowe... śnieżne szczyty sierras... wszystko to migało w zawrotnym pędzie. August czuł, że zbliża się do śmierci!
Zadzwonił do drzwi swego mieszkania. Liduvina, ujrzawszy go, zbladła.
— Co się stało Liduvino? Czemuś się tak przestraszyła?
— Jezus Marja! Wygląda pan, jak żywy nieboszczyk! Wygląda pan, jakby pan wrócił z tamtego świata!
— Wracam z tamtego świata, Liduvino! Ani nie umarłem, ani nie jestem żywy!
— Czy panu się w głowie pomieszało? Domingo, Domingo!!!
— Nie wołaj swego męża, Liduvino! Nie jestem warjatem, zaręczam ci. Nie jestem nieboszczykiem, chociaż mam wkrótce umrzeć... nie znaczy to jednak, abym miał być człowiekiem żyjącym! Mówię, że nie istnieję, Liduvimo, że nie istnieję, że jestem istotą fikcyjną, jako bohater romansu!
— Ech, tam z temi historjami z książek! Niech pan co zje, żeby się trochę pokrzepić, w nocy niech się pan dobrze okryje kołdrą, no i zapomni jaknajprędzej o tych głupstwach!
— Czy jesteś pewna, Liduvino, że ja istnieję?
— A niechże pan da święty spokój! Proszę zjeść kolację i położyć się zaraz do łóżka. Jutro będzie się pan czuł lepiej.
— Myślę, więc jestem — rzekł August, dodając natychmiast: Wszystko, co myśli, jest, a wszystka, co jest, myśli.
— „Jeżeli wszystko, co jest, myśli, tedy jestem, ponieważ myślę“.
Nie miał wcale apetytu na kolację, ale ulegając prośbom wiernej Liduviny, zgodził się wreszcie zjeść dwa jajka sadzone. Dwa jajka sadzone, nic więcej! Lecz w miarę tego, jak jadł, czuł, że dostaje nadzwyczajnego apetytu, straszliwego apetytu. Pożarłby wszystko i jeszcze więcej. Zażądał jeszcze jajek sadzonych, później befszytka.
— Doskonale, doskonale — mówiła Liduvina — tylko niech pan je! Wszystko to płynie z wycieńczenia. Ten, kto nie je, umiera.
— A kto je, także umiera, Liduvtno, zaobserwował smutno August.
— Tak, umiera, ale nie z głodu!
— Czy to nie wszystko jedno: umrzeć z głodu, czy umrzeć na jakąś chorobę?
Później August pomyślał: „Ależ ja nie mogę umrzeć. Umrzeć może tylko ten, kto żyje, ten, który istnieje; ponieważ ja nie istnieję, więc nie mogę umrzeć“.
„Jestem nieśmiertelny... Żadna nieśmiertelność nie może się równać z nieśmiertelnością tych, którzy ani się nie narodzili, ani nigdy nie istnieli. Istota fikcyjna jest ideą, a idea jest zawsze nieśmiertelną.
„Jestem nieśmiertelny, jestem nieśmiertelny!“ — wrzasnął August.
— Czego pan chce? — zawołała Liduvina, biegnąc w podskokach.
— Przynieś mi... czyja wiem... przynieś mi boczek, zimne mięso, wątróbkę, przynieś wszystko, co masz w kuchni. Czuję straszliwy apetyt.
— Bardzo się cieszę, proszę pana! Niech pan je, niech pan je. Kto ma dobry apetyt, ten jest zdrów, o kto jest zdrów, ten żyje.
— Ja nie żyję Liduvino!
— Co pan tam gada!
— Naturalnie, że nie żyję, my nieśmiertelni nie żyjemy, ja nie żyję, ja ponad — żyję, jestem ideą, ideą!
August zaczął pożerać boczek! „Skoro jednak jem — mówił — jak to być może, abym nie żył?
„Jem, więc istnieję! Niema wątpliwości! „Edo, ergo sum“. Czemu mam zawdzięczać ten potworny apetyt?“ Wówczas przypomniał sobie, że skazani na śmierć w ostatnich godzinach przed wykonaniem wyroku zwykle jedzą bez opamiętania. „Nigdy tego nie mogłem zrozumieć! Byłoby w takim razie prawdą, to co mówi Renan w „Abesse de Jouarre“... Jest rzeczą zrozumiałą, że para skazańców, dla instynktu samozachowawczego, dla instynktu przetrwania, spółkuje ze sobą... Ale... jeść???... Tak, tak, to ciało, które się chce obronić. Gdy dusza zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że umrze, staje się smutna, lub wesoła, ale ciało, jeżeli jest tylko zdrowem ciałem, zaczyna odczuwać wściekły apetyt. Ciało także zdaje sobie sprawę! Tak, tak, to jest moje ciało, moje ciało, które się broni; jem bez opamiętania, a więc muszę umrzeć“.
Przynieś mi, Liduvino, sera, kruchych ciastek i owoców...
— Wydaje mi się proszę pana... że to już trochę zawiele. Może zaszkodzić panu!...
— Czy nie mówiłaś, że ten, który je, żyje?
— Tak, ale nietyle, nietyle! Przecież pan wie, że Avicenna uleczył wielu ludzi, ale obżarstwo jeszcze więcej ludzi zabiło.[15]
— Ta kolacja nie może mnie zabić!
— Dlaczego?
— Ponieważ ja nie istnieję, nie żyję... już ci mówiłem o tem zresztą.
— Liduvina poszła do kuchni i rzedła do Domingo: „Wydaje mi się, że nasz pan zwarjował... Mówi takie dziwne rzeczy... czy ja wiem!!!...“
— Co się panu stało? — spytał Domingo, wchodząc do jadalni.
— Ach, Domingo — odpowiedział August zbolałym głosem... mam taki lęk przed położeniem się do łóżka...
— Więc niech się pan nie kładzie.
— Kiedy z ledwością trzymam się na nogach.
— Powinien się pan trochę przejść, aby ułatwić trawienie. Za dużo pan zjadł.
August podniósł się z trudem.
— Widzisz przecież, Domingo, że stać nie mogę.
— Gdy ktoś tak sobie nabił żołądek...
— Spójrz na mnie! Wydawało ma się, gdy jadłem, że każdy kęs spada w jakąś otchłań bez dna. „Kto je, żyje!!“ Liduvina miała rację. Lecz ten, który je, tak, jak ja jadłem z rozpaczy — nie istnieje! Ja nie istnieję!
— Niech pan nie opowiada takich rzeczy! Proszę się napić filiżankę czarnej kawy... Później zrobimy mały spacerek...
— Ależ ja nie mam sił! Chodź! Oprę się na tobie. Chciałbym, abyś dzisiejszej nocy spał razem ze mną. Połóż materac koło mego łóżka. Chcę, żebyś czuwał nademną.
— Będzie lepiej, jeżeli się wcale nie położę. Usiądę tam w fotelu!
— Nie, nie, chcę, abyś się położył i spał... Chciałbym słyszeć, jak chrapiesz!
— Jak pan chce!
— A teraz przynieś mi kawałek papieru. Muszę napisać tekst telegramu. Podasz depeszę, gdy umrę.
— Jezus! Marja!
— Zrób to, co ci mówię.
— Domingo przyniósł papier i kałamarz. August napisał:
„Salamanka

(Don Miguel de Unamuno)

Jednak udało się panu. Umarłem.

August Perez“.
— Wyślesz po mojej śmierć: — rozumiesz?

— Rozumiem, odpowiedział Domingo.
Udali się do sypialni. Biednemu Augustowi tak drżały ręce, że nie mógł odciąć guzików.
— Rozbierz mnie — rzekł do Domingo.
— Co się z panem dzieje? Jest pan kredowo blady, ręce ma pan zimne, jak lód. Może zawołać doktora?
— Nie, nie, nie trzeba.
— Ogrzeję panu łóżko.
— Rozbierz mnie zupełnie... chce być tak nagi, jak wówczas, kiedy mnie matka na świat wydawała. Choćbym się i nigdy nie był narodził... wszystko jedno...
— Pan się nigdy nie narodził?
— Połóż mnie teraz do łóżka. Widzisz przecież, że się ruszać nie mogę.
Domingo, okropnie przerażony, spełnił rozkaz swego pana.
— A teraz odmów szeptem modlitwy: Ojcze Nasz“, „Zdrowaś Marja“ i „Salve“. Tak, tak... szeptem... szeptem... August powtarzał w myślach słowa modlitw. — Weź mnie teraz za prawą rękę, potrząśnij nią; wydaje mi się, że to nie jest moja ręka, wydaje mi się, że już ją utraciłem. Pomóż mi przeżegnać się... tak... tak... Zobacz, czy puls jeszcze bije? Teraz spróbuję zasnąć... ale okryj mnie dobrze... okryj mnie.
— Niech pan śpi — rzekł Domingo, okrywając Augusta kołdrami. Gdy się pan wyśpi, będzie pan innej myśli.
— Tak... tak... Ale czyż ja przez całe życie nie spałem i nie śniłem? Czy wszystko nie jest tylko mgłą?
— Dobrze, już dobrze! To są historję z książek, jak mówi Liduvina.
— A co nie jest historją z książek? Czy istniało coś, dopóki nie było myśli i słowa? I czy cośkolwiek istnieć będzie, gdy się myśl skończy? Historję z książek! Historję z książek! Ten, co nie istnieje, istnieje tylko w książkach. Czy znasz Miguela de Unamuno?
— Tak, czytałem o nim coś kiedyś w gazetach. Jest to podobno jakiś stary dziwak... Wygłasza prawdy, któremi się nikt nie interesuje.
— Czy go znasz?
— Skądże znowu?
— Tak, to prawda! Ponieważ Unamuno jest także postacią fikcyjną. Wszyscy jesteśmy takiemi postaciami. On także umrze, umrze z pewnością, choćby nie chciał... umrze, umrze! To będzie moja zemsta. Nie zgodził się na to, abym żył? Umrze, umrze, umrze!!!
— Niech pan zostawi tego pana w spokoju! Umrze, kiedy Bóg będzie chciał, a pan niech teraz śpi.
— Spać... spać... śnić...
Umierać... spać... snąć... śnić... może!
„Myślę więc jestem, jestem, więc myślę... Ja nie istnieję?... Matka... Eugenja... Rosario... Uoamuno...“
Po chwili obudził się... Wbił rozszerzone przez strach źrenice w mroczną mgłę „Eugenjo, Eugenjo“ — wykrzyknął. Domingo jednym susem przypadł do łóżka, August schylił głowę na piersi i wyzionął ducha.

Doktór w pierwszej chwili myślał, że chory żyje jeszcze. Mówił o puszczeniu krwi o synopizmach, lecz wkrótce przekonał się o smutnej prawdzie.
— Zmarł na atak serca — rzekł doktór.
— Umarł z przejedzenia się. Jadł bez umiarkowania, jadł, jak dotychczas nigdy nie jadł, jakby...
— Jakby chciał sobie powetować to, że dotychczas jadał mało. Może miał w głębi duszy przeczucie śmierci?
— Myślę, że choroba zaczęła się od głowy — rzekła Liduvina. Jadł dużo, to prawda, ale nie zdawał sobie także sprawy, że robi i mówi głupstwa.
— Jakie głupstwa? — zapytał doktór.
— Twierdził, że nie istnieje...
— Głupstwa, głupstwa? — zamruczał doktor pod nosem, jak gdyby mówił do samego siebie. Kto może wiedzieć, czy istnieje, czy nie istnieje?... Istniejemy w pojęciu innych... dla innych. Sami nic o swojem istnieniu nie wiemy.
Później dodał głośno:
— Serce, żołądek i głowa stanowią jedną i tą samą rzecz.
— Tak, gdyż tworzą części ciała — rzekł Domingo.
— A całe ciało jest jedną i tą samą rzeczą.
— Oczywiście!
— Żołądek przygotowuje soki, z których tworzy się krew, serce odżywia krwią głowę i żołądek, aby mogły funkcjonować, podczas, gdy głowa kieruje działalnością serca i żołądka. Oto dlaczego August umarł na serce, żołądek i głowę jednocześnie.
— Ja sądzę — przerwała Liduvina — że mój pan wbił sobie myśl do głowy, że musi umrzeć.
A kto wbije sobie do głowy, myśl że umrze, ten naprawdę umiera.
— Sądzę, że mój pan odebrał sobie sam życie. Kto je, tak, jak on jadł, ten popełnia samobójstwo.
— ...Może przeciwności życiowe...
— Tak, panie doktorze! Przeciwności, przeciwności... kobiety.
— Rozumiem! Ale teraz nic już nie poradzimy. Musicie się zająć pogrzebem.
Domingo płakał.

XXXIII.

Otrzymawszy telegram z zawiadomieniem o śmierci Augusta i dowiedziawszy się później o wszystkich szczegółach, zamyśliłem się głęboko. Zapytywałem samego siebie, czy postąpiłem dobrze, mówiąc mu to, co mu powiedziałem tego dnia, gdy przybył do mnie.
Zacząłem odczuwać wyrzuty sumienia, że go zabiłem. Pomyślałem, że miał rację, i że powinienem był mu pozwolić, odebrać sobie życie. A możeby go tak powołać do życia z powrotem?
— Tak, tak, trzeba będzie talk zrobić, aby zmartwychwstał. Niech później robi, co chce, niech się zabija, jeżeli mu się tak podoba! I z tą myślą, usnąłem.
August ukazał mi się we śnie. Był blady, blady, jak śnieg, na który padają promienie zachodzącego słońca. Spojrzał na mnie i rzekł:
— Oto przychodzę raz jeszcze!
— Czego chcesz odemnie?
— Pragnę się pożegnać z panem, don Miguelu, przed rozstaniem się naszem na wieczność. Rozkazuję panu także, rozkazuję, nie proszę, aby pan napisał powieść o moich przejściach.
— Powieść tę już napisałem.
— Wiem! O wszystkiem pan już napisał. Chciałbym tylko zwrócić panu uwagę, że pański pomysł powołania mnie do życia z powrotem, poto, abym sobie później sam życie odebrał, jest absurdem, niemożliwością...
— Jakto, niemożliwością? — rzekłem.
— Wówczas, gdyśmy rozmawiali ostatni raz w pańskim gabinecie, powiedziałem panu, że my, istoty fikcyjne, jak pan nas nazywa, mamy swoją własną logikę, a ten, który nas stworzył nie może robić z nami tego wszystkiego, co mu się podoba. Przypomina pan sobie?
— Oczywiście!
— A teraz, chociaż pan jest Hiszpanem... to podoba mi się, lub nie podoba“ — nie jest zgoła groźne — nieprawdaż don Miguelu?
— Tak, ponieważ we śnie nie odczuwam nic, ani niczego nie pragnę.
— Kto śni, nie odczuwa żadnych pragnień. Ale pan, jak i wszyscy ludzie, śpiąc, śni. Śnicie, że macie jakieś pragnienia, podczas, gdy w istocie...
— Masz szczęście, że śpię — rzekłem do niego — w przeciwnym razie...
— W przeciwnym razie byłoby to samo. Podołanie mnie do życia z powrotem jest niemożliwe. Nic pan nie może, choćby pan nie wiem, jak chciał, albo śnił, że chce....
— Jakto?
— Może pan wydać na świat, może pan także zabić istotę fikcyjną, może pan, ją zabić, jako człowieka z krwi i ciała. Lecz skoro pan ją raz zabije, już jej pan nie odrodzi! Wydać na świat człowieka śmiertelnego, człowieka z krwi i ciała, to jest rzecz łatwa, bardzo łatwa, aż za łatwa, niestety! Zabić człowieka śmiertelnego jest także łatwo, aż za łatwo, niestety. Ale odrodzić go, to niemożliwe.
— To prawda — rzekłem — to prawda!
— Zupełnie to samo odnosi się do istot, które pan nazywa fikcyjnemi. Łatwo jest nas stworzyć, łatwo nas zabić! Ale kazać nam zmartwychwstać? Nikomu nie udało się jeszcze odrodzić istoty fikcyjnej, która naprawdę umarła. Czy pan sądzi, że mógłby pan powołać do życia Don Quichote’a?
— Tak, to niemożliwe!
— Stosuję się to do wszystkich istot fikcyjnych.
— A jeżeli zacząłem śnić ciebie na nowo?
— Nie można śnić dwa razy jednego snu. Ten, którego pan śnić teraz zaczyna, to już nie ja, to jakaś inna istota. A teraz, kiedy pan śpi i śni, teraz kiedy ja sam uznaję, że jestem tylko cieniem, powtórzę panu słowa, które pana kiedyś tak zirytowały: Niech pan się dobrze zastanowi, drogi panie de Unamuno. Niech się pan dobrze zastanowi! Może to pan jest tą fikcyjną istotą, która w rzeczywistości nie istnieje? Może pan jest tylko pretekstem, potrzebnym na to, aby moja historja, historja innych typów, jako też pańska własna historja mogły się pojawić na świecie? Gdy pan umrze, dusza pańska będzie żyła tylko dzięki nam... Nie, nie, niech się pan nie niepokoi... Śpi pan i śni, to prawda, ale jeszcze pan żyje! Żegnam pana!
August zniknął za czarną zasłoną mgły.
Śniło mi się później, że umieram. Obudziłem się w momencie, kiedy wydawałem ostatnie tchnienie. Obudziłem się z nieznośnym ciężarem na piersiach.

Tak skończyła się historja Augusta Perez.

ORACJA ŻAŁOBNA PSA ORFEUSZA ZAMIAST EPILOGU.

Jest powszechnie przyjęte, że, gdy główny bohater romansu umrze lub się ożeni, autor opowiada jeszcze czytelnikom przy końcu książki, co się stało z innemi osobami.
My jednakże nie zastosujemy się do powszechnie przyjętych zwyczajów i zachowamy milczenie o dalszych losach Eugenji, Maurycego, Rosario, Liduviny, Domingo, don Firmina, Ermelindy, Wiktora i tych wszystkich, których autor skupił około postaci Augusta. Nie powiemy także jakie wrażenie sprawiła na nich tajemnicza śmierć głównego bohatera. Jedyny wyjątek zrobimy dla psa, Orfeusza, jako dla tego, który odczuł najgłębszy i najszczerszy ból.
Orfeusz stał się sierotą! Gdy, wyskoczywszy na łóżko i powąchawszy swego pana, odgadł jego śmierć, mroczny tuman padł na jego duszę. Wiedział już, że śmierć istnieje. Wąchał już nieraz ścierwa zdechłych psów, kotów i szczurów, lecz o swym panu miał przekonanie, że jest on nieśmiertelny. August był dla niego nieśmiertelny! Gdy odkrył straszną prawdę, zachwiała się w jego umyśle wiara w życie i w świat, w sercu zapanowała pustka i ruina.
Zwinąwszy się w kłębek u nóg trupa, zaczął rozmyślać:
„Biedny mój pan! Umarł! Umarł dla mnie! Wszystko umiera, wszystko mnie zdradza! Gorzej jest zostawać w żałobie po śmierci drogiej nam osoby, niż umierać samemu. Ten, który tutaj leży, biały, zimny i sztywny, który zacznie wkrótce gnić, rozsiewając woń rozkładu, nie jest chyba moim panem? Tak, to nie jest on. Gdzie poszedł ten który mnie pieścił i mówił do mnie, dokąd odszedł mój pan?
„Jakże dziwnem zwierzęciem jest człowiek! Pieści nas wówczas, gdy najmniej na pieszczotę zasługujemy, w chwili zaś, gdy gotowi jesteśmy oddać mu się zupełnie, na śmierć i życie, odtrąca nas lub karze. Niema sposobu dowiedzieć się, czego właściwie chce? Zawsze robi wrażenie, że myśli o czem innem, niż to, o czem myśli, że nie obchodzi go to, co go dotyczy. Możnabv sądzić, że dla człowieka istnieje jakiś inny świat. Jeżeli ten drugi świat istnieje, to ten istotnie nie wchodzi w rachubę.
Człowiek mówi, to jest, szczeka w bardzo dziwny sposób. Oduczyliśmy się skowyczeń i nauczyliśmy się szczekać, aby go naśladować, ale i teraz nie możemy się porozumieć. Rozumiemy się dopiero wtedy, kiedy i on skowyczyć zaczyna.
Gdy skowyczy, krzycząc na nas, lub nam grożąc, my, zwierzęta, rozumiemy go. Ato on także na swój sposób szczeka, to znaczy mówi, a mowa służy mu, do stwarzania tego, czego niema. Gdy nada już jakiejś rzeczy nazwę, gdy nalepi jej etykietę, nie widzi już tej rzeczy... tylko nazwa istnieje dla niego. Język służy mu do tego, aby kłamał, zmyślał, mieszał fałsz z prawdą, a złudzenie z rzeczywistością. Wszystko dla niego jest tylko pretekstem do rozmów z innymi i rozmowy z samym sobą. I nas, psy, zaraził tą epidemją. Bezwątpienia jest to chore zwierzę. Ciągle na coś cierpi! Wydaje się, że jest zdrów tylko wówczas, kiedy śpi i to nie zawsze, ponieważ gada przez sen. „Ciągle nas obraża! Czyn nieludzki, nazywa czynem psim — nasze obyczaje są dla niego, hipokryty w każdym calu — bezwstydne i cyniczne! Z nas, psów chciałby zrobić hipokrytów, komików i błaznów. Z nas, psów, którzyśmy przyszli do niego nie pod przymusem, jak naprzykład koń lub wół, lecz dobrowolnie, zaproponowawszy mu polowanie. Wskazujemy mu zwierzynę — zabija ją, a my mamy udział w łupie.
Dzięki temu kontraktowi socjalnemu narodziła się nasza spółka.
„Odwdzięczył się nam, prostytuując nas i obrażając. Chciał zrobić z nas małpy, błaznów, psy — mądre.
Nazywa tak te psy, które nauczył chodzić na dwóch łapach, lub stawać na łapach przednich i cofać się zadkiem. Psy mądre! Dla nich, ludzi, widocznie na tem mądrość polega: chodzenie na dwóch łapach i robienie głupich kawałów.
„Oczywiście, pies, stający na dwóch łapach pokazuje z całym bezwstydem i cynizmem to, co zwykle mamy zwyczaj ukrywać. Człowiek, gdy poraz pierwszy wyprostował się, stając na dwóch łapach, odczuł odrazu wstyd. Słyszałem, jak kiedyś czytali w Biblji, że pierwszy człowiek, ten, który zaczął chodzić na dwóch nogach, nie śmiał stanąć tak wobec wieczności. Wynaleźli ubrania, aby ukryć swą płeć. Ubierali się z początku jednakowo i trudnoby ich było rozróżnić, gdyby nie ich wstrętne przywary, wady... i obyczaje, które ośmielali się nazwać psiemi i cynicznemi. A jednocześnie nas zepsuli do szczętu, zrobili z nas cyników i zarazili swoją hipokryzją. W psie cynizm jest hipokryzją, tak, jak w człowieku hipokryzia jest cynizmem.
Z początku mężczyźni i kobiety ubierali się jednakowo, później musieli wymyślić różnice w ubraniu, tak, aby te ubrania były już oznaką płci. Spodnie są konsekwencją tego, że człowiekowi zachciało się chodzić na dwóch nogach.
„Biedny mój pan! Wkrótce już zakopią go w miejscu, które jest na to przeznaczone. Ludzie starają się zachować swoich zmarłych, magazynują ich, nie chcąc, aby psy lub kruki pożarły drogie im ciała. A jednak mimo tej troskliwości, w krótkim przeciągu czasu zostaje z nich tylko to, co zostaje z każdego zwierzęcia na ziemi: kości. Magazynują swoich zmarłych! Człowiek jest więc zwierzęciem, które mówi, ubiera się i magazynuje trupy. Biedny człowiek!
„Mój biedny pan! Był człowiekiem, tylko człowiekiem, ale był także moim panem. Zawdzięczał mi dużo, chociaż nie wiedział o tem. Ileż wskazówek dałem mu wówczas, gdy milczałem, łasząc się u jego nóg, wówczas, gdy on gadał i gadał bez przerwy.
„Czy mnie rozumiesz? — zapytywał. Ależ naturalnie, naturalnie, rozumiałem go bardzo dobrze, gdy mówili do mnie, mówiąc z sobą samym. Zwracał się do mnie, mówiąc z sobą samym, zwracał się do tego psa, który w nim istniał.
„Smutne życie, prawdziwie psie życie! Ci dwoje w stosunku do niego zachowali się także po psiemu.
Biedny mój pan!
„A teraz oto leży zimny i biały, nieruchomy sztywny, i milczący. Nie masz już nic do powiedzenia Orfeuszowi? Orfeusz także już ci nic wyrazić nie może przez swoje milczenie.
„Biedny mój pan! Co się z nim stało? Gdzie teraz może być ten, który w nim mówił i śnił?
„Czy przebywasz tam, wysoko, w świecie czystym, o którym pisze Platon, a który ludzie zowią boskim?
Tam za sklepieniem niebieskiem, skąd spadają drogocenne kamienie, gdzie żyją ludzie oczyszczeni i czyści, pijąc powietrze i oddychając eterem!
„Żyją tam także psy czyste, psy św. Huberta, myśliwego, psy św. Dominika z pochodnią w pysku i psy św. Rocha. Tam, w tym czystym, platońskim świecie zrealizowanych idej spotkać można psa idealnego, prawdziwie cynicznego psa! „Czuję, że mój duch oczyszcza się, dzięki zetknięciu się z tą śmiercią, oczyszcza się za przykładem ducha mego pana... Zbliża się do mnie tuman tej mrocznej mgły, z której mój pan się kiedyś wynurzył i w której zniknął na wieki“.
Orfeusz wskoczył na łóżko, na którem leżał zmarły, podwinął ogon i skulił się w kłębek.
„Biedny pan! Biedny mój pan“.
Domingo i Liduvina znaleźli obok trupa Augusta, martwego Orfeusza; był oczyszczony, wydoskonalony, tak, jak jego pan i tak, jak jego pan, otoczony mroczną mgłą. Biedny Domingo rozczulił się i rozpłakał. Nie wiadomo, czy opłakiwał tak śmierć Augusta, czy też śmierć psa. Wzruszył go prawdopodobnie ten zadziwiający przykład psiej wierności i oddania. Domingo rzekł:
„A później mówią, że ból nie zabija“.

KONIEC




  1. Bohater dramatu Calderona „Le vida es sueno“.
  2. Maestro Pedro w słynnym epizodzie Don Quichote’a pokazuje marjonetki.
  3. Victor Gori, przyjaciel Unamuna, który w swej przedmowie do jednej z książek autora „Mgły“ mówi o tajemniczej śmierci swego znajomego, Augusta Perez. Wszystkie postacie „Mgły“ nie wyłączając Paparrigopolus’a są więc portretami ludzi rzeczywiście istniejących.
  4. Tytuły dzienników madryckich.
  5. Historja ta opowiedziana jest w książce Unamuna: „Amor y pedagogia“.
  6. Po hiszpańsku „novela“ oznacza powieść. Unamuno dla mistyfikacji, pragnąc wprowadzić w błąd krytyków, a zarazem podkreślić, że „Mgła“ jest destrukcją rodzaju literackiego, t. j. powieści, przezwał swą książkę „nivola“. Żart udał się znakomicie. W jednej, czy też dwóch „Historiach współczesnej literatury hiszpańskiej“ figuruje Unamuno, jako odkrywca rodzaju literackiego „miola“. „Nivola“ słowo w języku hiszpańskim nie istniejące.
  7. Manuel i Antonio Machado dwaj słynni współcześni poeci hiszpańscy. Manuel Machado zwany Fritz‘em Unruhem, lub Heinem hiszpańskim, pełen nostalgii i tęsknoty za śmiercią, głosi w swem głównem dziele „Ars moriendi“ ucieczkę od życia i sztukę umierania. Obaj poeci są członkami Hiszpańskiej Akademji literatury.
  8. Odnośny ustęp w oryginale brzmi: „Pero eso no es soneto!“ „No, senor — le contesté Machaó, — no es soneto, es sonito“. Żart ów znany jest także w literaturze francuskiej. Poeta Malherbe, gdy mu Racan zarzucał pewne usterki w wersyfikacji, odpowiedział ze spokojem: „Eh bien, monsieur si n‘est un sonnet, c‘est une sonette“.
  9. Słowo niemożliwe do przetłumaczenia „fogueteiro“.
  10. W oryginale „lazarilla“, osoba, która prowadzi ślepca. Słowo to pochodzi od protagonisty powieści „El Lazarilio de Tormes“. „Łazik z Tormesu“, który w swej młodości był przewodnikiem ślepca.
  11. Valdepsnas — wyższy gatunek wina hiszpańskiego.
  12. Averrhoes — Ibn Rożd — filozof arabski, ur. 1126 w Kordobie, zm. 1198, słynny komentator Arystotelesa, rozwija w swych rozprawach pogląd, według którego rozum ludzki jest jeden i ten sam we wszystkich ludziach, ten jeden rozum jest emanacją Boga.
  13. Cały ten rozdział dowodziłby wpływu twórczości Pirandella na twórczość Unamuna. Jednakże „Mgła“ jest chronologicznie wcześniejsza od „Sei personaggi in cerca d’autore“. Powieść powstała w r. 1914, t. j. wówczas, kiedy Pirandello, jako autor bajek i nowel był jeszcze bardzo mało znany.
  14. Małe, średniowieczne miasto hiszpańskie. Unamuno był profesorem literatur klasycznych na uniwersytecie w Salamance, a także przez lat kilka rektorem tego uniwersytetu
  15. Przysłowie hiszpańskie „Mas mató la cena, que sanó Avicena“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Unamuno i tłumacza: Edward Boyé.