Meteor/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXI

Wieczorem Camagueyno przeprasza Mr. Kettelringa, bo dręczą go kamienie żółciowe. Wyglądał naprawdę marnie i oczy miał z bólu głęboko zapadnięte. Pan Kettelring poszedł do ogrodu, aby wypalić cygaro. Pachniało tu muszkatem, akacjami i volkameriami, a wielkie ćmy nocne furkotały jak pijane. Na majolikowej ławeczce siedzi białe dziewczę z rozchylonymi ustami i wdycha to nieznośnie słodkie powietrze. Pan Kettelring ominął ją szerokim łukiem. Wie przecie, co wypada, a co nie wypada.
Ale nagle cygaro jego leci w gąszcz oleandrów. — Señorita — powiada Kettelring szybko i niemal szorstko — wstydzę się, okłamałem panią. Na wyspach, o które pani pytała, jest piekło i niech pani nie wierzy nikomu, że tam człowiek może pozostać człowiekiem.
— A pan tam wróci? — rzekła cicho. To noc tak tłumi głosy.
— Oczywiście. Gdzież indziej mógłbym pójść? — Zrobiła mu miejsce obok siebie. — Może pani wie już, że jestem bezdomny... Nie mam gdzie wracać, więc chyba tylko tam. — Machnął ręką. — Żałuję, że zniweczyłem pani wyobrażenie o raju. Ostatecznie nie jest tak źle. — Szukał w pamięci czegoś pięknego. — Pewnego razu widziałem motyla Morpho. O krok ode mnie strzygł swymi niebieskimi skrzydłami, ach cóż to była za piękność! Siedział na gnijącym szczurze, pełnym robaków.
Dziewczę z wykształceniem uniwersyteckim wyprostowało się surowo.
— Mr. Kettelring...
— Nie jestem żaden Mr. Kettelring. Na co, na co ciągle kłamać? Jestem nikim. Myślę, że człowiek, który nie ma imienia, nie ma też i duszy. Dlatego mogłem tam wytrzymać. Sabe?
I nagle już nie studentka uniwersytetu, ale mała Kubaneczka zaczyna mrugać współczująco długimi rzęsami. Ay de mi, cóż mu powiedzieć, cóż mu powiedzieć ładnego? Najlepiej chyba uciec do domu, bo taki jest dziwny. Przeżegnać się i wstać... Nie, tego amerykańskie dziewczę zrobić nie może, amerykańskie dziewczę będzie jego towarzyszką. Studiowało się przecie psychologię, można mu będzie jakoś radzić przy poszukiwaniu zgubionej pamięci i wyłanianiu potłumionych wyobrażeń. Najprzód trzeba zdobyć jego zaufanie. — Mr. Kettelring — albo nie tak — jak mam pana nazywać? — Amerykańskie dziewczę ujmuje go przyjaźnie za rękę.
— Nie wiem. Jestem tylko człowiek.
Ściska go za rękę, by go prowadzić. — Niech pan spróbuje, niech pan koniecznie spróbuje myśleć o swoim dzieciństwie. O czymś musi pan przecie pamiętać! Przynajmniej o matce, prawda? Prawda, że pan pamięta?
— Raz... miałem gorączkę. Było to na Barbudzie. Taka stara Murzynka robiła mi okłady z czarnego pieprzu gotowanego razem z angielskim zielem. Ułożyła moją głowę na swoich kolanach i wiskała mnie. Dłonie miała pomarszczone jak małpa. Wtedy miałem wrażenie, jakby to była matka.
Kubaneczka chce wyrwać palce z jego dłoni. Ta dłoń jest taka gorąca! Ale to zapewne nie wypada. Aż strach, jak dalece człowiek bywa niepewny w takich rzeczach. — A więc jednak pamięta pan matkę?
— Nie, nie wiem. Zdaje mi się, że wcale matki nie miałem.
Amerykańskie dziewczę jest zdecydowane pomóc mu. — Musi pan się trochę wysilać. Niech pan sobie przypomni cośkolwiek z czasów, gdy był pan chłopcem. Jakąś grę dajmy na to, przyjaciół, najdrobniejszą przygodę.
Kręci głową i jest niepewny siebie. — Nie wiem...
— Ale cośkolwiek! — nastawała. — Dziecko ma przecie takie mocne wrażenia!
Starał się uczynić, co chciała. — Zawsze gdy spoglądałem na horyzont, wyobrażałem sobie, że za nim musi być coś pięknego. To takie dziecinne uczucie, nieprawdaż?
— Czy pan to sobie wyobrażał w domu?
— Nie, tutaj na wyspach, ale przy tym wydawałem się sobie małym chłopcem. — Trzyma się jej ręki i odważa się iść dalej. — Niechże pani uważa: ukradłem piłkę.
— Jaką piłkę?
— Dziecięcą — mamrotał zakłopotany. — Było to w Port of Spain, koło portu. Przypatoczyła mi się pod nogi... Czerwono-zielona piłeczka. Musiałem niezawodnie mieć taką piłkę jako dziecko. Od tego czasu wożę ją z sobą...
Łzy rzuciły się jej do oczu. Boże, jaka jestem głupia. — No więc, widzi pan, panie Kettelring — odetchnęła z głębi wzruszenia — to się uda, będzie dobrze. Niech pan zamknie oczy i rozmyśla, dobrze? Niech pan bardzo mocno rozmyśla — ale trzeba koniecznie zamknąć oczy, żeby się skupić!
Posłusznie zamknął oczy i siedział bez ruchu, jakby i to było mu nakazane. Jest cicho, słychać tylko furkotanie pijanych ciem, a z dali dolatuje wysoki okrzyk Mulatki.
— Wspomina pan?
— Tak.
Kubaneczka powstrzymuje oddech, pochyla się ku jego twarzy. Jaki dziwny, jaka surowość jest w jego rysach przy tych zamkniętych oczach. Umęczony i straszliwy. Nagle w twarzy jego coś pofolgowało.
— Czy pan sobie coś przypomina?
Odetchnął głęboko z uczuciem ulgi. — Tu jest tak pięknie!
Musiała walczyć z bezsensownym wzruszeniem, ale wbrew jej woli wyrwało się z niej coś, czego właśnie powiedzieć nie chciała. — Tutaj... nie jest piekło?
— Nie, tu nie jest piekło — szeptał. Bał się ruszyć ręką albo otworzyć oczy. — To takie nowe dla mnie. Rozumie pani, ja ich nie kochałem.
Bóg raczy wiedzieć, kto to prędzej zrozumiał, czy dziewczę amerykańskie, czy mała Kubanka. Ale wyrwała mu rękę i poczuła na twarzy falę żaru. Co za szczęście, że tak ciemno!
— A przedtem... kochał pan kogo? — Miły Boże, jak ciemno!
Wzruszył ramionami.
— O tym powinien by pan przecie pamiętać... — To mówi dziewczę amerykańskie, bo Kubanka wie, że o takich rzeczach nie wypada mówić z obcym mężczyzną. Ale i duża amerykańska studentka jest zmieszana. Tam, na uniwersytecie dyskutowało się przecie o wszystkim. Nawet z młodzieżą męską można było rozmawiać o czymkolwiek... Bóg raczy wiedzieć, dlaczego tutaj staje się ta rzecz nagle taka trudna. Ochładza sobie twarz wierzchem dłoni i gryzie wargi.
— Mr. Kettelring?
— Słucham.
— Na pewno kochał pan jaką kobietę. Niechże pan wspomina!
Milczał oparty rękoma o kolana. Teraz jest ona znowu małą Kubanką, która niespokojnie mruga długimi rzęsami. — Nigdy nie przeżyłem czegoś takiego jak teraz. To wiem, to wiem na pewno.
Kubaneczka wstrzymuje oddech, a serce zakołatało jej tak mocno, aż zadrżały pod nią kolana. Więc tak, miłosierny Boże, i takie to piękne, że można by się rozpłakać. Ale mózg Amerykanki podchwycił natychmiast tę myśl i zmienił ją do gruntu. Ach, więc to tak. Poznałam to natychmiast, jak tylko rzekł do mnie: Señorita, okłamałem panią.
— Tak się cieszę — mówi i zęby szczękają jej troszeczkę — że... (Że co, właściwie?)... że się tu panu podoba. (Nie, nie o to chodzi, ale już wszystko jedno.) Ja tak lubię ten ogród i bywam tu co wieczór... (Boże, jak też głupio się to powiedziało!) Dziewczyna amerykańska próbuje wziąć górę. — Niechże pan uważa, panie Kettelring, pomogę panu wspominać, chce pan? Przecie to musi być straszne, gdy człowiek nie może sobie przypomnieć, kim jest. — Mr. Kettelring poderwał się jakby uderzony. — Chcę rzec — próbuje poprawić się dziewczę amerykańskie — że byłabym taka szczęśliwa, gdybym mogła panu dopomóc. Proszę, pana — dotknęła palcem jego rękawa. (Tylko kawalątko flirtu, zanim pójdę do domu. Żeby mi się ładnie szło!)
Wstał. — Pani raczy darować. Odprowadzę panią.
Stała przed nim tak blisko, jakby go trzymała za obie ręce. — Niechże mi pan przyrzeknie, że będzie pan wspominał! — Uśmiechnął się. W tej chwili wydał jej się taki piękny, że omal nie krzyczała z nadmiaru szczęścia.


∗             ∗

Wychyla się oknem w tę wonną noc. O piętno wyżej na balkonie żarzy się ogień cygara.
— Hallo, Mr. Kettelring!
— Słucham.
— Pan nie śpi?
— Nie.
— Ja także nie — komunikuje mu uszczęśliwiona i wychyla się białymi ramionami w noc. Weź, pogłaszcz, ściśnij mi ramiona, oto jestem. Dotknij, dotknij tutaj, jak mi bije serce.
Nie, ja nie patrzę, nie odważę się spojrzeć. Oto i cygaro rzucam w mrok, żeby nic nie było widać. Jakże mi szczękają zęby. Damn, Mary, nie głaszcz się po tych gładkich ramionach, bo wychodzi na to, jakbym je głaskał ja.
Nie wiem, ale to się czuje... Ma pan takie gorące ręce, jakby leżały na słońcu. Cóż to znowu, że palce drżą mi tak dziwnie? Przecie jestem spokojna, całkiem spokojna, wiedziałam, że to się stanie. Kiedym to spostrzegła? Pan chce wszystko wiedzieć! Zaraz gdy weszłam do pokoju, a pan wstał... Taki duży i nawet nie wie, co za jeden.
Człowiek na górnym balkonie westchnął.
O, Mr. Kettelring, please, niechże pan nie będzie taki dziecinny! To przecie jest w panu najładniejsze. Chciałoby się wziąć pana za rękę i rzec: Dear lil’ boy czyj ty jesteś? Byłabym pana od razu pocałowała, czy co? Pewno instynkt macierzyński.
Uprzejmie dziękuję.
Nie, niech pan w to nie wierzy. Ja się pana bałam. Takie to jakieś tajemnicze i straszne — jakby pan był zamaskowany. Ogromnie niepokojące. Omal nie uciekłam, gdy w ogrodzie odezwał się pan do mnie. Tak się przeraziłam!
Beg your pardon, ja właściwie nie chciałem...
Ale ja chciałam, żeby pan przyszedł. Nie wiedział pan o tym? Takie to głupie, te zwyczaje hiszpańskie, że nie możemy siedzieć razem przy obiedzie. Trzeba takie spotkanie po prostu ukraść i zaraz staje się wszystko takie dziwne. Serce bije, jakby to był grzech, czy co? Hallo, czy pan jeszcze jest?
Tak, jestem tu jeszcze. Niech pani nie patrzy, bo skoczę z balkonu, Maria Dolores!
Szybko okrywa sobie gołe ramiona szalem z frędzlą. Teraz jest znowu czarną Kubanką, która słodko mruga długimi rzęsami w ten nocny mrok i nie myśli o niczym, tylko czeka.
Pani rozumie, tam się spotyka tak mało białych kobiet, tam na wyspach. Nie pojmuje pani, co to za cud, gdy się nagle ma to straszne i piękne uczucie szacunku. To pragnienie, żeby uklęknąć i nie odważyć się podnieść oczu. Ay, señorita, co by to było, gdyby mi pani podarowała swoją chusteczkę! Upadłbym na kolana i do samej śmierci byłbym szczęśliwy.
Kubańska dziewczyna promienieje i powoli, powoli ześlizguje się jej mantón z jednego ramienia. Odsłania tylko kawałek matowego ciała, ale to znaczy więcej niż cokolwiek innego... Pewno owionął ją skrzydłem nietoperz w swym zygzakowatym locie, bo zadrżała, skrzyżowała ręce na piersi i uciekła.
No tak, już niedługo będzie świt, w ogrodzie zaćwierkała boża ptaszyna jakby przez sen. Amerykańska studentka cichutko podchodzi ku oknu i patrzy na balkon. Tak, i teraz jeszcze żarzy się tam czerwony ogieniek cygara, bez ruchu stoi tam człowiek i rękami ściska balustradę. I dziewczę westchnęło, bo szczęście boli. Potem jeszcze długo siedziała na krawędzi łóżka i w zachwyceniu uśmiechała się patrząc na swoje białe, smukłe nogi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.