Matka Boleściwa/Rozdział 1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Matka Boleściwa
Podtytuł Przygody w podróży.
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska Warszawa
Miejsce wyd. Częstochowa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział 1.
Fatima Marryah.

— Jesteś szalonym, effendi (urzędnik turecki), dziesięćkroć szalonym, stokroć szalonym, i nikt cię z tego szaleństwa uleczyć nie zdoła, jeżeli nie zaniechasz twego zamiaru. Czyż chcesz uczynić mą żonę wdową, a dzieci sierotami? Czyż mają twe żony (Turcy bogatsi mają po kilka i więcej żon) i dzieci utonąć w strumieniach łez? Jeżeli podróż tę podejmiesz, to w krótkim czasie znajdziemy grób nasz w żołądkach sępów, szakali i hyen.
— Nie mam żon ani dzieci, — odpowiedziałem — za mną nikt łez wylewać nie będzie.
— Allahi, Wallahi, Tallahi (zaszczytne przydomki u Arabów). I chociaż nikt za tobą płakać nie będzie, nie jest to jeszcze powodem, ażeby opłakiwano mą duszę! Wiesz, iż jestem mężem odważnym, ale iść pomiędzy tych Kurdów, znaczy tyle, co narażać się na śmierć niechybną!
— Więc pozostań w domu, tchórzu! — zawołał w gniewie mój mały, kochany Hadżi Halef Omar. — Mówisz, że jesteś odważnym, a serce kołacze ci z trwogi w ciele, jeżeli chcemy zboczyć z szerokiej drogi. Dano nam ciebie do obrony, a ty trzęsiesz się z przestrachu, skoro obcą ujrzysz flintę. Wstyd! Dalej naprzód, Sihdi (panie), jedźmy dalej, a tego tchórza pozostawmy tutaj.
Ale któż to jest, zapytają czytelnicy, ten Hadżi Halef Omar? Otóż towarzyszył mi on w dawnych mych podróżach, okazywał zawsze odwagę i przytomność umysłu w największych niebezpieczeństwach, był do mnie szczerze przywiązany, a ja go też z całego serca polubiłem. Po ostatniej naszej podróży udał się do Konstantynopola, ażeby tam żyć spokojnie. Żona jego Hanneh (Anna), „najmilsza pomiędzy córami tej ziemi“, przyjechała tam do niego. Mimo to Hadzi nie mógł wytrzymać w tem wielkiem mieście i powrócił z lubą swą żonką do Arabii. Wiele przyczynił się do tego Rih, prawdziwy ogier arabski, którego mu podarowałem. Koń ten wspaniały biedniał w mieście, był on dzieckiem puszczy i żyć też w niej powinien, — i tam go też Hadżi zaprowadził. Gdy później przybyłem razu pewnego do Kairu, opanowała mnie tęsknota za nim, postanowiłem więc poszukać go. Udałem się tedy kanałem Suezkim do Bureikah; wyszedłszy na ląd, wsiadłem na wielbłąda, ażeby ujrzeć tego najszczęśliwszego z mężów i koczowników. Radość jego była nie do opisania. Mówiliśmy naturalnie wiele o naszych przygodach doznanych w dawnych podróżach; zapragnęliśmy też wkrótce zajrzeć w oczy niebezpieczeństwom w innych miejscowościach. Miał on czas i ja go miałem, więc nie namyślając się długo, kazaliśmy konie okulbaczyć i dalej w drogę. Rih, skoro mnie ujrzał, poznał mnie natychmiast; musiałem wsiąść na niego, gdyż Hadżi uważał go za mą własność w czasie podróży, a sam wziął innego konia. Ruszyliśmy do Sindżaru, następnie do Mossulu, odwiedziliśmy Arabów ze szczepu Haddedihn, którego naczelnik darował mi tego ogiera; potem przybyliśmy do Kerkuku, gdzie stanęliśmy gościną u mutessarifa (wysoki urzędnik turecki), który gwałtem dal nam do posługi i obrony zbrojnego sługę, którego poznaliśmy na wstępie i którego Hadżi nazwał tchórzem. Nie miałem wprawdzie ochoty brać sobie na kark takiego nieużytecznego ciężaru, bo wiedziałem z góry, że nie on mnie, ale ja będę musiał go strzedz i bronić, ale mutessarif oświadczył mi, że bez tego człowieka zginę pomiędzy Kurdami, i napierał tak długo na mnie, dopóki nie zgodziłem się na tę przysługę, ażeby nie okazać się niewdzięcznym.
Co przewidywałem, stało się. Kasem, tak zwał się ów sługa, okazał się mężem o zajęczem sercu, który nie znał nawet dokładnie mowy kurdyjskiej. Gdybyśmy nie mówili biegle językiem Sazawów i Kurmandżidów, bylibyśmy musieli zaniechać naszej podróży. Na szczęście miał Kasem i dobre swe przymioty, które łagodziły jego tchórzostwo: miał dobre serce i przyjmował zarzuty, jakiemi go obsypywał Hadżi, tak spokojnie i z takim uśmiechem, jakgdyby go one wcale nie dotyczyły.
Z Kerkuku pojechaliśmy do Suleimaniah, a stąd do Rewandis i chcieliśmy właśnie dostać się na obszary perskie, ażeby dotrzeć do jeziora Urmiah. Nasz Kasem zaproponował nam, ażebyśmy w tym celu jechali wzdłuż mniejszej rzeki Sidaka, którą to drogą w krótszym czasie przejść mogliśmy granicę. Kasem nie chciał jechać tą drogą, bo obawiał się Kurdów szczepu Khosnaf, którzy w tym czasie rozbili namioty swe na brzegach Sidaki. Kurdowie ci słyną z łupiestwa i ślepej zagorzałości w swej wierze, ale takimi są wszyscy wogóle koczujący Kurdowie; dlatego też uparłem się na swojem i stąd to, jak to powiedziałem na wstępie, nazwał mnie Kasem szalonym, stokroć szalonym. Hadżi Halef poparł mnie, jak już powiedziałem, zarzucił Kasemowi tchórzostwo, i skierował na prawo, kędy płynęła rzeka Sidaka. Uczyniłem to samo; chcąc nie chcąc, musiał i Kasem jechać za nami, ale to nie przeszkadzało mu ciągle nas przestrzegać i na cały głos wołać:
— Zginiecie, jeżeli przestrogi mej nie usłuchacie. Znam dobrze tych rabusiów Kurdów. Panuje pomiędzy nimi wieczna zemsta za krew; mordują się i zabijają zobopólnie. Rozpadają się oni na dwa szczepy, na: Mir­‑Mahmalli i Mir­‑Yussufi, z których pierwsi pasą trzody swe po lewym brzegu rzeki, a drudzy po prawym. Te dwa szczepy prowadzą z sobą ciągłą wojnę; skoro zaś chodzi o to, ażeby złupić obcego, to łączą się razem. A więc cofnijcie się, cofnijcie, gdyż władza moja wobec nich nic nie znaczy.
Nie mów o władzy swojej! — rzekł Halef. — Władza mutessarifa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, nie boją się oni nawet padyszaha (sułtana tureckiego), więc jakąż ty chcesz mieć nad niemi władzę? Ciebie nie słuchają nawet w Kerkucie. Władza twoja równa się władzy komara, którego tchem mym odpędzam od siebie.
Rychło rano opuściliśmy Rewandis; posuwając się w górę rzeki, nie jechaliśmy równą drogą, gdyż jej nie było, konie nasze szły w szlamie, który pozostawiła wiosenna powódź po obydwóch stronach rzeki. Do szlamu tego dotykał tuż bór dębowy, wznoszący wysoko swe konary ku górze po obydwóch stronach. Jazda była nużąca dla zwierząt, ale później wjechaliśmy na dolinę rzeki, okrytą trawą, na której szły już lepiej konie. Czasami napotykaliśmy krzaki i przez nie musieliśmy się przedzierać.
Ja i Halef jechaliśmy przodem, Kasem spory kawał za nami. Miał bardzo kwaśną i przestraszoną minę. Ponieważ nie widziałem na trawie śladów ludzkich ani zwierzęcych, przeto nie sądziłem, że spotkamy się z Kurdami. Omyliłem się przecież, gdyż zapomniałem o tej okoliczności, że oba szczepy, które tu rzeka rozgraniczała, w ciągłej żyły z sobą wojnie. Wskutek tego nie spędzały też swych trzód do doliny rzecznej. Miały one swe obozy i namioty w lesie, a trzody w miejscach przerzedzonych, gdzie łatwiej było można nad niemi czuwać.
Przedzieraliśmy się właśnie przez gęstą krzewinę, gdy nagle przed sobą w oddaleniu usłyszałem głos, wołający, o ratunek. Był to głos niewiasty. Musiało jej widocznie grozić wielkie niebezpieczeństwo. Dałem koniowi ostrogi i popędziłem szybko przez krzaki. Halef pędził tuż za mną. Kasem, który usłyszał także ów głos, wstrzymał konia i pełen trwogi odezwał się do nas:
— Wstrzymajcie konie, wstrzymajcie! Effendi, proszę cię na Allacha, ukryj się tu w krzach. Niechaj tam wzywa o pomoc, kto chce. Kto rzuca się w widoczne niebezpieczeństwo, tego ono pożre z skórą i kośćmi!
Nie zważałem naturalnie na tę przestrogę i coraz szybciej pędziłem naprzód. Wołanie o pomoc stawało się coraz trwożliwszem i coraz wyraźniej je słyszałem. Gdy dobiegłem do brzegu krzewiny, ujrzałem brzeg przeciwległy i ciągnący się po za nim wąski pasek trawy, który otaczał z prawej strony bór, z lewej lesiste wzgórza, z przodu nizkie krzewy, które przebiegłem. Pas ten był może długi ośmset kroków. Niewiasta nie biegła, ale formalnie pędziła po nim co sił starczyło, wołając o pomoc, jakoby goniła ją jaka nieprzyjazna istota. A jednak, jak daleko sięgnąć mogło me oko, nic nie widziałem.
Niewiasta ta wybiegła z przeciwległych krzów i oddaliła się już może o jakie sto pięćdziesiąt kroków. Siły dodawał jej przestrach; zwróciła się wreszcie ku rzece, ażeby ją przebyć i ocalić życie. W tej chwili ujrzała mnie i Halefa, skierowała ku nam kroki, wołając ciągle o pomoc. Kasem ośmielił się zbliżyć ku nam aż do samego brzegu krzów, w których się ukrył. Ujrzał pędzącą niewiastę i śmiejąc się, odezwał się:
— Allahi, Wallahi, Tallahi! Niewiasta ta szalona, woła o pomoc, a nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
Ale wkrótce pokazało się, że przestrach jej nie był bez powodu, gdyż z krza, który za nią leżał, wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymiej wielkości, szare, kurdyjskie psy gończe z rasy, którą Kurdowie zowią tazi. Pies taki wysoki jest jak cielę, nie ma dobrego węchu, ale skoro wpadnie raz na ślad, już go nie straci, a tak jest tresowany, że tego, na kogo go puszczą, chwyta za gardziel i rozrywa ją. Niewiasta ta znajdowała się więc w jak największem niebezpieczeństwie. Gdyby ją psy dosięgnęły, nie byłoby dla niej ocalenia. Biegły, skacząc, jak pantera. Musiałem jej wiec szybko przybyć z pomocą i popędziłem, co koń wyskoczy.
— Wstrzymaj się, wstrzymaj, na Ałłaha! Psy ściągną cię z konia i rozedrą! — wołał na mnie Kasem.
Nie zważając na głos jego, pędziłem coraz szybciej, ażeby stanąć w miejscu, skądby strzał nie chybił; następnie zatrzymałem spienionego rumaka, sięgnąłem po mój karabin, koń mój, kiedy przyłożyłem kolbę, stanął jak mur; wiedział on, że chcę strzelać i nie ruszył się. Karabin mój, dający kilka strzałów raz po razie, znany był już na Wschodzie, drżeli przed nim ci, co mieli sposobność poznać go. Mogłem się na niego spuścić. Dałem z niego trzy strzały, a psy, które mogłem wziąć na cel, padły na ziemię, tarzając się w trawie. Niewiasta pędziła mimo to naprzód. W towarzystwie Halefa podjechałem ku niej, i gdy się ku niej zbliżyłem tak, że mogła usłyszeć głos mój, rzekłem do niej:
— Stój, jesteś ocalona! Psy zabite!
Wymówiłem te słowa w mowie Kurmandżi, która była jej ojczystą, gdyż mnie zrozumiała; stanęła i obejrzała się po za siebie i zawołała, ujrzawszy, że psy leżą na ziemi:
— Gheine Chodeh kes nehkahne — Bóg jest wszechmocny! Ocalił mnie, Jemu dzięki i cześć!
Mówiła szybko, co tchu starczyło. Kładąc obydwie ręce na piersi, usiłowała uspokoić się. Nie była już młodą, miała może lat czterdzieści, widać było bruzdy na jej twarzy, wyorane więcej zapewne przez kłopoty życia, aniżeli przez wiek. Biedny jej ubiór stanowiła długa, na kształt koszuli zrobiona suknia z biało­‑niebieskiej materyi. Na głowie miała starą chustę w zawój skręconą.
— Czyś psy podrażniła, albo czy je na ciebie puszczono? — zapytałem ją.
— Puścili je na mnie, —odpowiedziała, nie mogąc dotąd tchu dostać; — miały mnie rozszarpać.
— Do kogo one należą?
— Do Szir Saleka, naczelnika Mir Mahmalli, do tego rabusia i mordercy, który nikogo nie oszczędza, nawet biednej niewiasty.
— Czem tego człowieka obraziłaś?
— Obraziłam? On morduje, kogo schwyci, gdyż morderstwo sprawia mu przyjemność. Zaginęła mi koza, moje kochane zwierzę, z której żyjemy, gdyż jesteśmy biedni i mamy tylko to jedno zwierzę. Szukałam jej i przyszłam do rzeki. Właśnie chciałam ją zabrać ze sobą, gdy wtem nadszedł Szir Saleki, ten człowiek bez litości, ten najokrutniejszy zbójca z gromadą wojowników Mir Mahmalli. Prosiłam go o litość, gdyż my jesteśmy w wojnie z jego szczepem; wyszydził on mą prośbę i przebił oszczepem moją ulubioną kozę. Następnie naradzano się, co zrobić ze mną. Te potwory nie chciały wprawdzie broni swej zmazać krwią niewieścią, ale mimo to miałam śmierć ponieść. Postanowili zatem puścić na mnie psy i zaszczuć mnie niemi. Miałam zatem pobiedz w najbliższe krzewy; tyle bowiem pozwolili mi ubiedz naprzód drogi. Pobiegłam więc, a potem pędziłam coraz dalej, a dalej, wołając na głos o pomoc Boską. Usłyszał On mą prośbę i ocalił mnie przez ciebie, o panie. Imię Jego niechaj będzie błogosławione po wieki!
— Zdążają więc za tobą wojownicy?
— Tak jest, pędzą za mną, ażeby widzieć rozszarpane me ciało.
Przestała mówić, patrząc mimowoli poza siebie; dostrzegła gromadę jeźdźców, jadącą ku nam przez najbliższe krzaki, którzy, dostrzegłszy nas, stanęli na chwilkę.
— Tam są, tam! — krzyknęła z przestrachem. — Uciekaj, inaczej zginiesz.
Pobiegła w jak największym pędzie ku rzece, ażeby dostać się na drugi brzeg i w ten sposób życie ocalić. Kasem pozostawał zawsze zdala za nami, a teraz zaryczał formalnie ku nam:
— Ałłah niechaj się zlituje nad wami! Cofnijcie się, musimy uciekać, czemprędzej uciekać!
Kurdowie ujrzeli leżące psy na ziemi i popędzili ku nam, straszliwy podnosząc krzyk i bronią wywijając. Mój mały Halef zdjął z pleców swój dwururny karabin i odezwał się do mnie:
— Przecież uciekać nie będziemy, Sidhi?
— Nie! Odstąp tylko nieco odemnie i pal, jeżeli nie staną, ale strzelaj tylko do koni. Nie możemy pozwolić się otoczyć!
Włożyłem trzy nowe naboje do mego karabina w miejsce wystrzelonych i trzymałem go w pogotowiu. Kiedy zbliżyli się do nas na sto kroków, zawołałem na nich gromkim głosem:
— Stój! Ani krok dalej, bo strzelać będziemy!
— Dwunastu przeciw dwom! — zawołali, śmiejąc się szyderczo i popędzili ku nam. Siedmiu z nich, jak uważałem, mieli broń palną. Tych nie obawiałem się tak bardzo jak długich lanc, które miało pięciu i które ku nam skierowali.
— Pal do koni dwóch przodkowych jeźdźców z lancami! — zawołałem na Halefa.
Usłuchał on mego rozkazu, ja dałem trzy strzały. Pięć koni runęło na ziemię, jeźdźcy pospadali; dwa albo trzy następne konie obaliły się przez leżące na ziemi konie; cała gromada zatamowała się w swym biegu. Pozostali w siodle zatrzymali się na trzydzieści kroków od nas, podczas, gdy reszta to łatwiej, to trudniej stawała na nogi, klnąc i wyzywając.
Widok tych zbójów nie budził zaufania, ale uzbrojenie ich nie mogło mnie przestraszać. Lance ich nie mogły nam teraz szkodzić, a uzbrojeni w broń palną mieli stare flinty ze skałką, dwóch z nich nawet flintę z lontami bardzo dawnej konstrukcji. Co się tyczy ich ubioru, świecili wszystkiemi kolorami; Kurdowie lubią się stroić w wszelkie możliwe barwy. Jeden z nich, który trzymał w ręku pistolet, miał na głowie turban, mający w średnicy najmniej trzy stopy. Był to dowódzca, podjechał kilka jeszcze kroków ku nam i grzmiącym odezwał się do nas głosem:
— Ałłah niech gromy spuści na was! Czyście rozum postradali, iż ośmielacie się strzelać do nas? Coście za jedni? — psy!
— Jesteśmy cudzoziemcy, — odpowiedziałem, udając, że nie dosłyszałem ostatniego słowa.
— Rozumie się to samo przez się. Gdybyście byli tutejsi, tobyście nie byli się odważyli narażać się na widoczną śmierć. Dusze wasze pochłonie piekło. Gińcie przeklęte psy!
To rzekłszy, podniósł pistolet; ja wziąłem go na cel, wołając:
— Spuść broń na dół, bo inaczej kula moja roztrzaska ci łeb.
— „Głupi gaduło!“ zaśmiał się. — Toć wasze naboje wystrzelane!
— Mój karabin strzela zawsze; uważaj jeno!
To rzekłszy, dałem kilka strzałów, celując do jego konia. Biedne zwierzę runęło na ziemię, i naczelnik padł i stracił swą flintę.
— Ałłaha, Ałłaha, — zaryczał w wściekłości, podnoszą się z ziemi. — Skąd ty masz taką broń? Czy ukuł ci ją djabeł? Jak się nazywasz?
— Jestem chrześcijaninem z dalekiego kraju i nazywają mnie Kara Ben Nemsi effendi.
— Psie chrześcijański! Niechaj Ałłah spuści na cię gromy! Giń z mej ręki!
Porwał za karabin, aby zmierzyć do mnie, gdy wtem chwycił go za ramię jeden z mających lancę i zawołał do niego w jak największym przestrachu:
— Wstrzymaj się! Sprowadzisz na nas wszystkich śmierć! Broń tego chrześcianina daje sto, tysiąc kul jednę po drugiej, a nie potrzeba jej nabijać. Wystrzela on nas wszystkich, zanim my dotkniemy się naszej broni.
— Co, co mówisz? — zapytał naczelnik, spuszczając broń ku ziemi i patrząc jakby skamieniały i z otwartemi ustami na tego, co wyrzekł te słowa.
Ten opowiadał mu coś po cichu, iż nie mogłem go zrozumieć. Mówił on przez pewien czas do naczelnika i innych w wielkim zapale, wskutek czego mógł Halef włożyć do dwóch luf swego karabina nowe naboje. Kurdowie spoglądali na mówcę w zdumieniu, śledząc bacznie mą twarz i ruchy ciała, jakobym był ósmym nowo odkrytym cudem świata. Sam byłem ciekawy, gdzie ten człowiek mógł mnie poznać. Gdy przestał mówić, poczęli się Kurdowie naradzać po cichu, a potem odezwał się do mnie naczelnik:
— Panie, czyś nie przebywał niegdyś pomiędzy szczepem Zibar­‑Kurdami?
— Byłem pomiędzy nimi — odrzekłem.
— Byłeś gościem naczelnika tego szczepu?
— Zwykłem tylko stawać gościną u naczelników, — odrzekłem dumnie.
— Jesteś tym samym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Hoddedihin przez to, żeś zdołał zwabić podstępem do doliny Deradż trzy szczepy, które poddać się i broń złożyć musiały?
— Jestem tym samym cudzoziemcem.
— A ten mały człowiek, który ci towarzyszy, nie zowież się on Hadżi Halef Omar, który to wszystko wraz z tobą przebył?
— Jest on tym samym.
— Ponieważ jesteście tymi samymi, jesteśmy gotowi przebaczyć wam winy wasze, jeżeli uczynisz to, czego od ciebie żądamy.
— Powiedz, czego żądasz!
— Zapłacisz nam nasamprzód konie, któreś pozabijał.
— A może i psy? — rzekłem.
— Naturalnie! Powtóre dacie nam w upominku całą broń, którą macie z sobą.
— A po trzecie?
— Więcej nie żądamy. Jak widzisz, bardzo mało od was żądamy. Jeżeli zgodzisz się na te warunki, to będziesz mym gościem i przyjacielem i możecie pomiędzy nami tak długo żyć, jak wam się będzie podobało i tak bezpiecznie mieszkać, jakbyście do naszego szczepu należeli.
— A jeżeli nie przyjmę waszych warunków?
— To uważać będziemy was za wrogów śmiertelnych, a słońce dnia tego będzie ostatniem, które wam świeci w oczy. Radzę ci przyjąć me warunki.
— Nie wystarczają mi one, odrzekłem. — Dowiodę wam, że otrzymam od was jeszcze lepsze.
— Nie wierz w to, — odrzekł. — Kto dal ci prawo do zabijania psów moich?
— A czyż miały one rozszarpać biedną kobietę?
— Tak jest. Panuje zemsta za krew pomiędzy jej a naszym szczepem. Nadto jest ona przeklętą szyitką, która nawet mówi o Zbawicielu chrześcijan. Krew jej należy się psom. Nazywa się ona Fatima Marryah i wyć będzie w najgłębszej otchłani piekła.
A więc szyitką była ta niewiasta. Sunici nienawidzą szyitów, obchodzą się oni z nimi daleko gorzej, aniżeli z „niewiernymi“ (chrześcijanami). Mówi ona nawet o Zbawicielu. Mogłem się zatem podwójnie z tego cieszyć, że ocaliłem jej życie. Odpowiedziałem też naczelnikowi:
— Jestem chrześcijaninem; ona mówi o mym Zbawicielu, dlatego cieszę się bardzo, żem twe bestye zastrzelił. Gdybyś nie był ich puścił na tę biedną niewiastę, byłyby dotąd żyły. Sameś wiec winien swej stracie. A czyż konie mam zapłacić? Czyż nie kazałem wam stanąć? Czyż nie groziłem wam, że strzelać będę? Nie usłuchaliście, dlatego strzelaliśmy. Któż więc sprawcą śmierci waszych koni?
— Ty, a nie my, — odrzekł zapalczywie. — Kto dał wam prawo do strzelania?
— Dałem je sam sobie, — odpowiedziałem. — Podziękujcie Ałłahowi, żem jest chrześcijaninem. Gdybym był mahometaninem, to strzelalibyśmy nie do koni waszych, jeno do was. Broń naszą mieć chcecie? Ażebyście potem mogli nas pozabijać! Ani mi w głowie postało by gościem i przyjacielem człowieka, który każe psom rozszarpywać bezbronną niewiastę; niechaj hańba i zguba padnie na głowę twoją!
— Milcz! — zaryczał naczelnik. — Rzekniesz słowo jeszcze, a gryźć cię będą jutro robaki.
— Niemoc twoja nie pozwala ci wykonać groźby. Moja broń zabiła trzy psy i trzy konie, i twój koń otrzymał pięć strzałów. A czyś widział, abym tę broń nabijał? Czyż mam dwanaście razy jeszcze pociągnąć za cyngiel i porozbijać wam wszystkim czaszki!
— Sam dyabeł te broń ci zrobił! — zgrzytał zębami naczelnik, hamując wściekłość. — Któryż wyznawca Mahometa oprzeć się może dyabłu! A więc nie chcesz nam nic zapłacić?
— Ani grosza!
— I nie chcesz z nami iść?
— Ani myślę o tem.
— A dokąd chcesz jechać?
— Dokąd nam się podoba; nie potrzebujesz o tem wiedzieć. Nasamprzód zostaniemy tu jeszcze pięć minut. Bezpieczeństwo nasze wymaga tego, ażebyście się oddalili. Kto po upływie tego czasu nie oddali się, ten kulą w łeb dostanie.
— Żartujesz.
— Wcale nie żartuje, mówię prawdę!
— Musimy zabite konie odciągnąć, przynajmniej zdjąć z nich uprząż.
— W tym celu możecie przyjść później. Daję ci słowo, że ani jednej zgłoski do was nie przemówię. Co rozkażę, musi być spełnione. A więc precz z wami, bo strzelać będę!
Skierowałem lufę mego karabinu ku naczelnikowi, a Hadżi poszedł za mym przykładem. Strach przed mym karabinem poskutkował. Kurdowie rzucili na mnie dzikim wzrokiem, nie śmieli się jednak oprzeć. Poszeptali pomiędzy sobą i poszli ku domowi, jedni pieszo, drudzy na koniach. Gdy przybyli do krzewiny, z której nadbiegli, obrócił się ku nam naczelnik, podniósł groźnie w górę swa flintę i zawołał:
— Krew jest czerwona; strzeż się wężów!
Była to nieostrożność z jego strony, gdyż zdradził się z swym zamiarem; wypowiedział dość otwarcie, że ścigać nas będzie tajemnie, by pomścić się. Musieliśmy więc mieć się na baczności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.