Marzyciel (Junosza, 1896)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Marzyciel
Pochodzenie Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pokoik był mały, akurat dla kawalera.
Siedem kroków wzdłuż, cztery na szerokość, jedno okno, jedne drzwi wprost z kurytarza, jeden piec. Okno wychodziło na podwórze, kwadratowe, zabudowane ze wszystkich czterech stron.
Umeblowanie pokoju odznaczało się wielką prostotą. Łóżko żelazne, stół do pisania, trzy krzesełka wyplatane, szafka do rzeczy, mały stolik, na nim maszynka naftowa do gotowania herbaty, dzbanek, miednica oto i wszystko. Możnaby mniemać, że jest to cela dla mnicha, gdyby nie fotografia znajdująca się na stole. Fotografia duża, formatu gabinetowego, oprawna w ramki pluszowe, przyozdabia stół, a przedstawia pannę Teofilę.
Mówią, że fotografia to bardzo dobra, ale o tyle o ile.
Bezduszny, martwy aparat odtworzy z dokładnością drobiazgową wszystkie fałdy sukni, najdrobniejszy deseń koronkowej zarzutki, ale nie uchwyci i nie odda blasku źrenic, uśmiechu, nie odtworzy tej siły magnetycznej, która przyciąga do oryginału.
Ostatecznie wszyscy znajomi zgadzają się na to, że ta fotografia zła nie jest i niby tak. Taka sama twarz, takiż nosek cokolwiek zadarty, grzywka nad czołem, bródka zaokrąglona, drobne ładnie zarysowane usta, ale do oryginału jej daleko.
Niezawodnie podczas fotografowania sprawiało pannie Teofili pewien kłopot wielkie, szklane oko maszyny, uparcie w nią wpatrzone, żenował ją też zapewne i sam fotograf, zalecający zachowanie się spokojne.
Zabawny człowiek! On sobie wyobraża, że to bagatela siedzieć przez pół minuty nieruchomo, z oczami utkwionemi w jeden punkt, nie zmieniając ani wyrazu twarzy, ani uśmiechu. Zdaje mu się, że to nic!
Taką sztukę potrafiłby zapewne wykonać wujaszek Marceli, poważny rachmistrz i kasyer fabryki odlewów metalowych, albo też ciotka Weronika, mająca sklepik norymberski na Hożej ulicy. Chociaż i za ciotkę ręczyć nie można, ta bowiem co chwila czegoś zapomina i co moment coś sobie przypomina, przez co twarz jej jest w nieustannym ruchu; maluje się na niej to obawa i zakłopotanie, to znowuż radość. Przytem ciotka Weronika nieustannie mówi i ma taki zwyczaj, że myśli swe wyraża nie tylko za pomocą głosu, ale i przez nader żwawą gestykulacyę, więc nie wiadomo czyby się fotografia udać mogła.
Panna Teofila bo przemogła się, musiała to uczynić dla bardzo wielu przyczyn. Portrecik jej pragnęli mieć rodzice, wuj Marceli, ciotka Weronika, no... i ten pan się przymawiał. Niepodobna było odmówić. Oprócz tego i sama chciała mieć swój wizerunek.
Przyjaciółki jej i rówieśniczki: Józia, Stefcia, Helenka, fotografowały się już kilkakrotnie a jej tak jakoś schodziło, że jeszcze ani razu nie miała tej przyjemności. A rzeczywiście to jest przyjemność, zwłaszcza, gdy fotografia dobra. Figuruje w albumach, znajomi oglądają, nieznajomi zapytują: „kto jest ta śliczna, młoda osoba?” przyjaciółki zaś zazdroszczą.
Nic nie szkodzi, od tego jest przyjaźń.
Było z owem fotografowaniem się nie mało kłopotu, przez kilka dni panna Teofila nie mogła się namyśleć jak należy się ubrać; nie zasięgała rady przyjaciółek, bo w takim ważnym wypadku żadna nie odpowie szczerze, i słusznie można się obawiać podstępu, nie pytała o zdanie matki, ta albowiem była bardzo zajęta i nie odznaczała się wyrobionym gustem, trzeba się było udać o pomoc do ciotki Weroniki.
Ta przecież powinna się znać. Panie nabywające w jej sklepie woalki, wstążki, wstawki i rozmaite drobiazgi toaletowe, zwykle zasięgają jej rady i proszą o pomoc w wyborze, a chociaż zwykle odmieniają nabyte przedmioty po kilka razy, jednak są przekonane najmocniej, że pani Weronika zna się na wszystkiem wybornie. Oczywiście, gdzie można nabrać więcej praktyki i doświadczenia aniżeli w takim sklepie. Ileż to tam w ciągu dnia można wysłuchać traktatów z dziedziny estetyki!
Panna Teofila wybrała się do cioci przed południem, kiedy mniej kupujących w sklepie bywa. Pani Weronika porządkowała towary na półkach, przy pomocy dziesięcioletniej dziewczynki, Zośki, odbywającej przy niej nowicyat handlowy, w charakterze tak zwanego „popychadła.”
Ujrzawszy wchodzącą, ciocia zręcznie zeskoczyła z drabinki i obsypała zarumienioną twarzyczkę panny Teofili gradem pocałunków.
— Ach, jak się masz, Filciu! Ślicznie zrobiłaś żeś przyszła. Właśnie myślałam o tobie, ba... masz tobie zapomniałam! Czekajże... zaraz. Zośka! proszę poukładać natychmiast te podwójne szpilki. Skaranie Boże z tą dziewczyną! aha, przypomniałam sobie. Jakże się ma twoja mama.
— Dziękuję cioci, dobrze.
— Dobrze! to bardzo dobrze. Ja bo niedomagam, ciągle niedomagam.
— Cóż cioci jest?
— Zagniewałam się na Zośkę. Ta dziewczyna nieraz doprowadza mnie do rozpaczy, a jak wrócę do domu, to znów muszę się gniewać na Maryannę, bo niema dnia, żeby jakiej szkody nie zrobiła. Coś chciałam ci powiedzieć... nawet wybierałam się do was z tą nowiną umyślnie. Aha! nic nie wiecie jeszcze...
— Nie.
— Marceli się żeni!
— Wuj Marceli? Niepodobna!
— Ciekawam dlaczego? Mężczyzna choćby nawet stuletni, ma jeszcze głupstwa w głowie.
— Ciociu! alboż małżeństwo..
— Głupstwo... możesz mi wierzyć. Jestem wdowa i powiadam, że to także głupstwo.
— Ale wracając do wuja Marcelego, trudno uwierzyć, przecieżby nam coś o tem powiedział.
— A nie, sekret. U nich zawsze sekret!
— U kogo?
— No, u nich, u mężczyzn, to już widać familijne.
— I kogóż to wujaszek chce uszczęśliwić swoją ręką?
— Przedewszystkiem ciebie.
— Mnie?
— Naturalnie, bo jak się ożeni, to ci nic nie zapisze, a zdawało się. Ach, zapomniałam. Chciałaś wiedzieć kto będzie twoją wujenką. Słowo ci daję, nie wiem, sekreta, same sekreta! Jeszcze będzie wielka łaska, jeżeli na ślub zaprosi, ale mniejsza o to. Nie, to nie.
— W każdym razie dowiemy się. Moja kochana ciociu. Ja bo tu przyszłam z prośbą.
— Co chcesz? Cały sklep jest na twoje rozkazy. Jeżeli bagatelka, dostaniesz darmo, jeżeli większa rzecz, po cenie kosztu. Tylko na kredyt, wybacz, ale nie dam; już mi te rachunki kością w gardle stoją. Zośka! byłaś dziś u tej pani z przeciwka?
— Byłam — odezwała się dziewczynka.
— I cóż?
— Powiedziała, że sama przyjdzie po południu i zapłaci.
— Zawsze jesteś niezdara i nigdy nic nie załatwisz jak trzeba.
— Kochana ciociu — wtrąciła panna Teofila.
— Aha... przypominam sobie. Chciałaś coś kochaneczko, ależ proszę cię bardzo, cały sklep jest do twojej dyspozycyi.
— O co innego chodzi. Mam zamiar fotografować się.
— Nic słuszniejszego. Ślicznie robisz. Fotografia to pamiątka. Widziałaś tę moją z przed lat dwudziestu? Co?
— Widziałam. Bardzo a bardzo...
— Chcesz powiedzieć, żem była przystojna.
— O tak.
— Nieboszczyk mój mąż zawsze to mówił. Głupstwo! Wszystko przemija, ale czasem miło wspomnieć. Więc jakże to? bo zapomniałam, aha! fotografować się chcesz? Doskonale, tylko proszę nie zapominaj o ciotce, jeden egzemplarz musisz mi dać. Będzie w albumie, wiesz w tym ponsowym, bo zielony ma inne przeznaczenie. Pamiętajże.
— Ależ, owszem cioteczko, tylko niech mi ciocia poradzi, jak się mam ubrać.
Ciotka zrobiła minę bardzo poważną i po namyśle odrzekła:
— Widzisz, tak, na poczekaniu trudno. Rzecz jest bardzo ważna i wymaga namysłu. Nic łatwiejszego jak strzelić bąka. Zostaniesz u mnie na obiedzie i naradzimy się.
— Rodzice czekać będą.
— Nic nie szkodzi, zresztą od czego Zośka, pobiegnie i da znać. No, słyszysz mała, idź i zaraz wracaj.
Jeszcze pani Weronika mówić nie skończyła, jak dziewczyna, trzasnąwszy drzwiami, wybiegła na ulicę.
— Jedno z dwojga — rzekła sentencyonalnie ciotka, — albo będzie z niej kobieta pełna energii, albo dwunastej próby latawiec.
— Kto ciociu?
— Ano... jakże ją... zapomniałam. Ach tak... naturalnie, Zośka.
— Dobre jakieś dziecko.
— To też właśnie trzymam ją krótko, żeby się nie popsuła. Wczoraj wytargałam ją za uszy.
— Ach ciociu, jakżeż można!
— Trudno, jeżeli chce zostać kiedyś sklepową, to niech się uczy za młodu.
Panna Teofila została na obiedzie i odbyła długą naradę z ciotką. Stanęło na tem, że będzie uczesana po grecku, że włoży suknię czarną cokolwiek wyciętą, a na ramiona białą koronkową zarzutkę; postanowiono też że fotografia ma być w formacie gabinetowym, ponieważ zwyczajny jest stanowczo za mały i nie można na nim uwydatnić dostatecznie rysów twarzy.
Fotograf zalecił pannie Teofili, aby zachowywała się spokojnie i starała się mieć twarz pogodną i uśmiechniętą. Skutek był taki, że młoda osoba podczas pozowania poruszyła się trzykrotnie i tyleż razy zdążyła zmienić wyraz twarzy.
Fotograf wyszedł do ciemnego pokoju a po chwili wrócił i oświadczył, że wszystko na nic. Trzeba było powtórzyć eksperyment, niestety z takim samym rezultatem.
— Niema sposobu — rzekł — zdejmę portret pani błyskawicznie, proszę uważać i patrzeć w ten punkt — dodał, wskazując portret jakiejś poważnej damy.
Panna Teofila była pewna, że na szerokiem obliczu matrony ukaże się zaraz błyskawica, zrobiła więc mimowiednie minkę uśmiechniętą i zaciekawioną.
— Dziękuję pani, już — rzekł fotograf.
— Już? — zapytała ździwiona.
— A tak, to właśnie jest sposób momentalny, czyli błyskawiczny; nieoceniony gdy się ma do czynienia z osobą tak żywego temperamentu jak pani.
Po upływie kilku dni fotografie były gotowe i dwanaście egzemplarzy trzeba było rozdać, prawie na poczekaniu.
Rozchwytano je, przedewszystkiem jednę wzięli rodzice, drugą ciotka Weronika, trzecią wuj Marceli, chociaż nie zasłużył na to, bo się wszystkiego wyparł i zapewniał, że ciotka sieje tylko plotki; Józia, Stefcia, Helenka także dostały po jednej, kilka zabrali znajomi i jednę ten pan.
Z tym panem tu jest cała historya, z której jak twierdzi ciotka Weronika, powinnoby coś wyniknąć. Od czasu do czasu bywa on w domu rodziców panny Teofili, niekiedy asystuje na spacerach, lub towarzyszy do teatru, często zamyśla się, ale wyraźnie zamiarów swoich nie zdradza.
Wizyty jego nie rażą i nie dziwią, jest bowiem kuzynem panny Teofili ze strony matki. Co prawda kuzynowstwo to bardzo dalekie i nie stanowiłoby przeszkody do małżeństwa, ale zawsze kuzynowstwo. Panna Teofila mówi, że nie wiele sobie robi z wizyt kuzyna, ale jeżeli go przez tydzień nie widać, to jej smutno, bo w samej rzeczy, dlaczegóż nie przychodzi?
Czy się obraził? Czy też może znalazł sobie milsze towarzystwo. I niechby znalazł, ale to jeszcze nie racya, aby zapominać o dawnych znajomych, a zwłaszcza o krewnych: Bądź-co-bądź, takie postępowanie nie zasługuje na pochwałę, i panna Teofila przyrzeka sobie w duszy, że przy pierwszej sposobności zrobi kuzynowi wymówkę, lecz gdy on przyjdzie już jest rozbrojona, wraca jej humor, wesołość i zapomina o postanowieniu.
Czy kocha go? Nie wie; nie zadawała sobie pytania tego dotychczas, prawdopodobnie nie kocha, ale gdyby ją zapytano jakie jest najpiękniejsze imię męskie w całym kalendarzu, odpowiedziałaby bez namysłu, że Ignacy, jaki kolor włosów najbardziej przypada jej do gustu, odrzekłaby że ciemno-blond. Przekonana jest także, że niema na w świecie milszych oczu nad niebieskie, zwłaszcza, gdy patrzą przez binokle.
Pan Ignacy jest małomówny, w liczniejszem towarzystwie nie wysuwa się na pierwszy plan, mówią też że nie traci czasu na mieście, nie bawi się.
Ciotka Weronika dobrze to spenetrowała i wie, że to nie jest taki młody człowiek jak inni w jego wieku i położeniu. Ciotka jeżeli chce co wiedzieć znajdzie tysiące sposobów, aby dociec prawdy i zasięgnąć informacyi z najlepszego źródła.
— Wy go nie lekceważcie — mówi nieraz do rodziców panny Teofili, — bo to człowiek seryo. Trzeba wam wiedzieć, że... jakże się nazywa, zapomniałam.. Aha! trzeba wam wiedzieć, że gdyby chciał mógłby mieszkać w kilku pokojach, a mieszka w jednym; gdyby chciał sprawiłby sobie eleganckie meble a obywa się najskromniejszemi, a wiecie wy gdzie on jada?
— Zapewne w restauracyi.
— No tak, ale w jakiej?
— Skąd mogłabym to wiedzieć? — rzekła matka panny Teofili, wzruszając ramionami.
— Ja jednak wiem, nie z pustej ciekawości, ale... bodajże cię, znowuż zapomniałam.... aha tak! dla Teofilki. Ja ją kocham i jestem dla niej życzliwa, niema godziny, żebym o niej nie myślała. Stąd racya, że mam pana Ignacego na oku... a jak ja wezmę kogo na oko, to już on się z niczem przede mną nie ukryje. Otóż, jakże to... com chciała powiedzieć. Aha! Jada w restauracyi najtańszej, oszczędny jest bardzo, nie pija i nie pali. Pokażcie mi drugiego takiego kawalera, a gotowa jestem w tej chwili dać rubla na szpital.
Ojciec panny Teofili zaczął się śmiać słysząc te pochwały.
— Gotów jestem przypuszczać — rzekł, — że ty sama Weronisiu, zakochałaś się w Ignacym.
— Naturalnie, gdybym była młodsza zakochałabym się bezwarunkowo, ja bardziej niż kto inny.
— A to dlaczego?
— Dlaczego?... Niechże sobie przypomnę. Dlatego, że ja miałam męża, a ten mąż, niech mu Pan Bóg grzechy przebaczy, był tak podobny do pana Ignacego, jak ziemia do nieba. Pił jak smok, palił jak dragon, chociaż miał w domu co jeść, chodził do najdroższych restauracyj, a w karty lubił grywać do późnej nocy, czego przecież pan Ignacy nie robi. Cóż ty o nim myślisz, kochana Teofilko?
— Czasem mówię za jego duszę „wieczny odpoczynek.”
— Za Ignacego! przecież żyje!
— Za nieboszczyka męża cioci.
— Ale co myślisz o Ignacym.
— Nic.
— To źle, to bardzo źle, słuchaj ty ciotki i myśl, bo ciotka jest doświadczona, praktyczna i na ludziach zna się jak na niciach, a chyba nie zaprzeczysz, że o niciach mam niejakie wyobrażenie.
— Ale, któż wątpi!
— Ostatecznie, sens moralny jest taki, żebyś o Ignacym myślała. Między nami powiedziawszy, na co i na kogo będziesz czekała? Niby ta wasza kamieniczka, zapewne... ale, jak się nazywa? Aha, jest to figa o trzech oknach frontu; niby speranda na wuja Marcelego... a! to jest figa bez żadnego frontu, bo dziad się ożeni. Chociaż zapiera się, zarzeka, ale ja jestem pewna, że głupstwo zrobi.
— Niech tam, moja ciociu. Co mi to szkodzi, że będę miała młodą i ładną wujenkę.
— Zapewne; jabym jednak wolała, żeby jej nie było. Ostatecznie, cóżem to chciała powiedzieć? Aha!... jeżeli mnie kochasz Filciu, o Ignacym myśl.
— I cóż z tego, jeżeli on o mnie nie myśli.
— A, przyznam się, że tego nie rozumiem! Dlaczego nie ma myśleć, jak śmie nie myśleć, jeżeli ty chcesz, żeby myślał.
— Sama ciocia mówiła niedawno, że wszelkie myślenie, kochanie, małżeństwo to wierutne głupstwa.
— Rzeczywiście.
— Więc?
— Ponieważ wszyscy robią takie niedorzeczności, to trudno, wyróżniać się nie można. Małżeństwo jest głupstwo, ale i w staropanieństwie niema sensu. Skoro tyle kobiet za mąż wychodzi, to rzeczywiście i ty wyjść powinnaś, nie można przecież chodzić w krynolinie, kiedy wszyscy noszą suknie wązkie, ani też stroić się w pióra, kiedy cały świat chodzi w kwiatach. Małżeństwo, widzisz, zawsze jest w modzie i dlatego panny powinny zamąż wychodzić. Z tej racyi masz myśleć, o tym... jakże go tam... zapomniałam na śmierć... aha! o Ignacym! Ty myśl o nim, on niech myśli o tobie, inaczej, nie pokazujcie mi się na oczy...
Dodała jeszcze ciotka, że jako zdenerwowana i cierpiąca, nie spodziewa się żyć długo, że sklepu norymberskiego na Hożej ulicy do grobu z sobą nie zabierze, ale zapisze go pannie Teofili, że również nie straci i nie zmarnuje swoich oszczędności, które ma złożone w banku. Dała też do zrozumienia, że słowo jej pewne jest, jak mur. Wuj Marceli chociaż swego czasu przebąkiwał o zapisie, może jednak zrobić głupstwo i ożenić się, ciotka nie popełni podobnej niedorzeczności; jest uczciwą wdową i taką pozostanie aż do śmierci. Wobec tego, niech tylko młodzi myślą, a będzie im dobrze jak w niebie.
Panna Teofila i bez zachęty ze strony ciotki, trochę myślała, pan Ignacy zaś myślał dużo.
Przyszedłszy do swego kawalerskiego mieszkanka, usiadł na krześle, oparł ręce na stole, głowę na rękach i zadumał się głęboko. Po chwili wziął ołówek i zaczął nim kreślić po papierze jakieś znaczki, cyfry, dodawał, odejmował, przekreślał, tarł czoło rękami i widocznie nie był zadowolony.
Wstał, przeszedł kilkakrotnie po swoim maleńkim pokoju, rzucił okiem na fotografię panny Teofili, uśmiechnął się, poczem spojrzał w lustro.
— Nie — rzekł półgłosem, — to się musi skończyć. Zdrowie tracę, mizerny jestem, za wiele myślę, za wiele marzę, to szkodzi.
Zarzucił palto na ramiona, wziął kapelusz, laskę i wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.