Maryna z Hrubego/Część pierwsza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Maryna z Hrubego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Ujrzała Maryna w nizinie Czarny Staw. Wiatr kołysał ponurość jego wód wśród mgieł, w pomroce. Głuchy bełkot dawały fale o głazy u brzegów bijąc. Coś niewypowiedzianie smutnego szło od tej toni w górę. Stojąca na uboczy pod Kościelcem Maryna patrzała w tę wodę, o której słyszała od urodzenia. Z biczem w ręku, opasterzona w płachtę szarą od deszczu, patrzała w dół z pod skały, podana piersią naprzód. Jej szafirowe ogniste oczy stykały się z czarną, posępną powierzchnią wody, wiązały się z nią, zdawały spływać w jedno. Dusza dziecka­‑dziewczyny uczuła się tak samo wahaną głucho wiejącym wiatrem. Po raz pierwszy poszła paść w hale i po raz pierwszy spojrzała na tę wodę, której imię było jądrem rozmów na Hrubem. Lecz imię prawdziwe tej wody było: groza.
Powoli mgły zakryły staw i omroczyły Marynę, tłumiąc wiatr. Nieprzewładana pustka objęła ją, nieogarnione stracenie się od świata. Uczuła nad sobą zwały spiętrzone ślizgich, skrzesanych, niebosiężnych skał i pod sobą wodę zapadłą w mgły i w okrąg mgły niezmierne. Uczuła się w pustkowiu nieprzewładanem. I uczuła, że wszystko, co w sobie miała, ucichło, znikło. W duszę jej wrażała się ta godzina z mocą, wiadomą, że niezapomnisz jej nigdy. Oparła się na biczysku i pochyliła twarz. Zapamiętała się w mroku.
Wtem tknęła jej ramienia ręka brata Sobka, juhasa, który rzekł:
— Ja za tobom seł; haw przepaści...


∗             ∗

Wrzało już, choć nie buchał jeszcze płomień. Chmielnicki gotował się do ostatecznej rozprawy z królem i Rzecząpospolitą. Gdy Jan Kazimierz rozsyłał wici na pospolite przeciw kozakom ruszenie, tysiące wysłańców Chmielnickiego pospieszyło do dalekich ziem polskich, pod Poznań, Kraków, w zachodnie województwa. Mieli oni podniecić chłopów do buntu, gdy tylko szlachta pociągnie w pole.
Strach zaś był wielki. Olbrzymią armię zbierał Chmielnicki. Naprzeciw sił królewskich zgromadził przeszło trzysta pięćdziesiąt tysięcy kozaków, czerni i ordy tatarskiej.
Chmielnicki zamierzał daleko: zamierzał zwalić całą szlachecką rzeczpospolitą, wywołać powszechne powstanie polskiego ludu, Rakoczemu ułatwić zajęcie Krakowa, szlachtę zdruzgotać raz na zawsze.
Rzucono i rozszerzano wieść, że szlachta buntuje się przeciw królowi, że wymordować chce chłopów, że kozacy na pomoc królowi i obronę chłopów ciągną. Judzeni chłopi, skorzy dla tyraństwa, ucisku i wyzysku panów dawać posłuch podobnym wieściom, łatwo burzyć się zaczęli. Buchnęły tu i owdzie pożary, w lasy chłopi na tajemne narady szli, zuchwalsi, odważniejsi wobec szlachciców i ich sług się stali.
Na Podtatrzu, w Beskidach, lud zdawien dawna do łupieży, zbójectwa, oporu był pochopny. Przez całe Karpaty od zachodu do wschodu ich granic węgierskich raz wraz tworzyły się i dawały o sobie znać bandy grabieżcze.
W województwie krakowskiem, w małym stosunkowo okręgu górskim, więcej było zbójów i napadów, niż na ziemiach całej Rzeczypospolitej polskiej, a typ życia górali podobny był do typu życia zaporozkich kozaków.
Rody sołtysie używały tej wolności w górach, jaką cieszyły się rodziny kozacze na Rusi, a młódź chadzała na zbój na obie strony gór, jak kozacy na wyprawy z Siczy. W owym czasie górale byli rozjadli. Od trzydziestu lat trwał spór między dworem szlacheckim i ekonomiami duchownemi i królewskiemi o czynsze za wypasy na polach, na które jedni chłopi mieli przywileje i nadania z uprzednich czasów, inni nie mieli, z rozmaitą słusznością, ale i z tem, że i słuszność gwałcono. Prócz tego Lubomirscy, chciwi tytułów i majątków, wstydzący się już rodzinnego, małego Lubomierza, a piszący się hrabiami na Wiśniczu i Jarosławiu (Wacław Śreniawa Potocki: «Wojna chocimska»), jęli wydzierżawiać dla większego zysku Żydom cła, myta i karczmy i wzbraniać palenia wódki i szynkowania, wbrew prawom osadniczym, warującym sołtysom i całym gromadom w kasztelanii krakowskiej własne karczmy i gorzelnie. Za przykładem nowych, ale już magnatów, szła okoliczna szlachta. Rozjątrzeni chłopi rwali się do oporu i odwetu, powstawały bandy po kilkudziesięciu ludzi, napadano dwory i podłoże pod bunt powszechny było gotowe.
W uczuciu pewnej trwogi i niepokoju opuszczała szlachta podgórska dwory i zagrody, aby do obozu królewskiego pod Sokal ciągnąć. Szczupłe, prawie nieistniejące, lub zgoła nieistniejące załogi po starościch grodach i gródkach, strzec mający w czas wojny pokoju domowego wojscy, prywatne poczty te, których przeciw Chmielnickiemu nie pchnięto, panów duchownych i świeckich: małą dawały ochronę i skąpe bezpieczeństwo. Główną otuchą szlachty, wyciągającej z progów rodzinnych, była nadzieja, że chłopi się na nic większego nie ważą, a także przekonanie, że nad ogólniejszym ruchem musiałaby stanąć jedna i nie chłopska, nie chamska głowa. Nie bez trwogi, ale wzgardliwie liczono, że się taka głowa nie znajdzie. Nie przypuszczano dwóch Chmielnickich równocześnie, gdy jeden już był i od lat całych nękał wojną i odetchnąć nie dawał.
W dumnej hardości z zamków swoich spoglądali na okół panowie małopolscy, ci, którzy dla wieku, czy niedomagania w pole na wezwanie królewskie nie wyszli, i plenipotenci pańscy, pod czas dominiami rządzący; z umyślnem też lekceważeniem patrzyli na ruchy chłopskie urzędnicy królewscy. Starosta czorsztyński, pokojowiec królewski, Platemberg, w zamku dzierżawców Żydów pozostawiwszy, w zbroi szmelcowanej ku wojsku odjechał.
Gdy Szymek Bzowski, czyli Aleksander Leon Kostka z Krakowa do Siworogu, zamku Joachima Herburta, pana na stu wsiach, u którego podówczas bawił, zakupiwszy odzienia z sercem roztęsknionem wracał: na każdym popasie, od Mogilan począwszy, tu o podpaleniu, tam o kradzieży, ówdzie o zabójstwie nawet słyszał, a gromadki chłopskie, nie budzące ufności, po drodze spotykał.
Ale jego strój szwedzki, bródka z szwedzka przycięta, łatwa do poznania, najęta w Krakowie kolasa, czyniły na chłopach wrażenie, iż obcy to człowiek jedzie, a napadu lękać się potrzeby mieć nie musi, skoro go nawet na pachołka przy boku woźnicy nie stać, bez którego lada szlachetka za próg z domu nie stąpił. Mijano go też bez uwagi.
Ów zaś plany szerokie roił.
Beatę Herburtównę, jedynaczkę, poślubić, na stu wsiach panem się uczuć, rywala wojewodzica Sieniawskiego pognębić, a potem — ? Król Jan Kazimierz bezdzietny był, linia Wazów polskich gasła — on jeden krew z krwi, kość z kości króla Władysława Czwartego, wnuk jedyny Zygmunta Trzeciego, pierwszego z dynastyi, w Polsce pozostawał... A choć go mała szlachcianka, panna Tekla Bzowska porodziła, po ojcu on jeden z królewskiej w Polsce krwi się wiódł... Gdyby jakiś wielki czyn, jakiś czyn znakomity...
Na dworze szwedzkim wiedziano, kim jest, gdy z listami króla Władysława, wzywającemi do wojny tureckiej, w 1648 r. jeździł i przyjmowano go odpowiednio; znał go także, jako królewskiego syna książę Siedmiogrodu, Rakoczy, u którego po śmierci ojca przebywał; wiedział o nim Chmielnicki. Czuł w sobie zręczność, śmiałość, dar ujęcia ludzi, przyjaciół znaleść się spodziewał. Wychowany też w magnackim domu Kostków z dzieciństwa, otarty o dwór jako paź królowej Cecylii Renaty, wiedział, iż niejednego z panów panicza dwornością, pańskiem obejściem przewyższy i gdyby trzeba było, głowę wznieść i panem stanąć potrafi.
Rozumiał też, że król ojciec nie nic o nim myślał, gdy go niewątpliwie z królewską wolą do Kostków, których imię przejął, na wychowanie dano, gdy go później do fraucymeru królowej ztamtąd wzięto i gdy nakoniec jako wysłaniec królewski do Szwecyi, miał kredytywy do wszystkich monarchów i książąt chrześcijańskich. Król Władysław IV jedynego miał syna, Zygmunta, i ten umarł. On był jedynym synem królewskim, dziedzicem...
Małżeństwo stryja Jana Kazimierza z królową wdową nie wróżyło już potomstwa — ale możnowładcy polscy choćby królewskiego bękarta na tronby nie puścili. Nie puściłaby go też i szlachta, ciemna, głupia i możnowładcom służąca. Ha! I jednych i drugich zgnieść!
Pycha pierś Kostce rozpierała, żądza wzniesienia oddech dławiła. Zgnieść, zdeptać, a znakomitym wojennym czynem błysnąć i ogłosić się światu!...
Pod króla znaki pociągnąć nie chciał — nie chciał służyć temu stryjowi, który go nie znał, który na tronie jego ojca siedział, nie chciał służyć i słuchać, gdy się do panowania i rozkazywania urodzonym widział.
Zawidził też panom polskim nad wyraz wszelki. Ci magnaci, którzy, jak Bogusław Radziwiłł, kiedy jechali incognito, w tysiąc koni jechali; ci dawni, dumni z rodów Zborowscy, Chodkiewicze, Tarnowscy, ci dumni z książęcej krwi Wiśniowieccy, Zbarazcy, Zasławscy, ci pyszni, rosnący przy pomocy łask królewskich zagrabiciele dostojeństw, władzy i bogatych starostw, Lubomirscy, Koniecpolscy, Potoccy: kłuli go w oczy aż do krwawych w nich świateł.
A porówno z ambicyą, gwałconą miłością własną, zazdrością wrodzoną: wrzała mu w sercu miłość do Beaty Herburtówny.
Jej serca pewny był, lecz i tu naprzeciw niego stał szlachcic — pan polski, potomek przodka, który się na akcie unii lubelskiej podpisał, prastarego, potężnego, przesławnego domu syn: Jan Sieniawski, wojewodzic krakowski.
Polak, rdzenny Lach, również z Herburtówny urodzony, w którego żyłach krew wszystkich polskich królewiąt płynęła.
Bogaty, jak król, władny, jak hetman, butny, jak książę udzielne, urodny, jak bożek słowiański.
Drobny, nikły, w obcisłych, szwedzkich pluderkach, często skrycie łatanych, karłem i nędzarzem czuł się syn króla Władysława naprzeciw tego dębczaka, od złota i drogich kamieni lśniącego.
Gryzł Kostka pod cienkim, czarnym wąsem wargi i w palcach niecierpliwych pierścionek z włosów Herburtówny, ofiarowany mu jako zadatek miłości, obracał.
Jako Kostka, choć z mniej bogatego, mniej możnego domu, niż Sieniawski, od tego kasztelana rzekomo się wiódł, co również podpis na akcie unii za Zygmunta Augusta położył. Świętego też w rodzie miał, a ztąd osobliwe błogosławieństwo nad domem Kostków upatrywano.
Stary Herburt, pobożny nad miarę, ze czcią go i poszanowaniem, jako krewnego świętych gościł i niewątpliwie przez samą pobożność związkowi z córką nie miałby się sprzeciwiać.
Do stanowczego punktu musiało przyjść. Sieniawskiemu na polowaniu kość niżej łokcia niedźwiedź przetrącił i ztąd on, sześciuset husarzów i tysiąc piechoty własnego pokrycia królowi pod Sokal posławszy, sam w domu pozostał i do Siworogu, jako krewniak po matce i konkurent do panny zjechał.
Popierała go stryjna panny, kasztelanowa księżna Dymitrowa Korecka, po śmierci matki matkę Beacie zastępująca, pani dumna i ubogim, choćby to był nie Świętego Stanisława Kostki, ale samego Świętego Piotra krewny, gardząca.
Gdy Kostka w nowem odzieniu na zamku Herburtowskim stanął, zastał on tam sprawy naprzód pchnięte. Oto księżna Sieniawskiego, który rzeczy aż do szczęśliwego zakończenia kampanii kozackiej odkładał, nastraszyła Kostką i ten się zdeklarował i o panny rękę tegoż dnia właśnie prosić się gotował.
Zacisnął Kostka pięście na te wieści i ledwo się z kurzu podróżnego otrzepawszy i obmywszy, do Beaty szedł.
Już się ku zachodowi słońce miało. Pachniał ciepłym kwietniem ogród zamkowy, pełen kwiatów cennych i drzew odwiecznych.
Nad sadzawką zamyśloną napotkał Beatę.
Ośmnaście lat swoich i cudne lico uwieńczyła wianuszkiem kwiatków polnych, zaplecionych zgrabnie i powabnie.
— Prawda-li to? — zawołał Kostka, prawie witać zapominając. — Prawda-li to jest?
— Co ma prawdą być? — zapytała Beata.
— Co słyszę, iże wojewodzic Sieniawski o rękę waszą, miłościwa wojewodzianko, prosić dziś jeszcze przed wieczorem ma?
— Prosić może, to nikomu niewzbronno.
— A ja?
— A wy też o nią prosić możecie.
— Lecz jakaż wasza odpowiedź będzie?
Wojewodzianka uśmiechnęła się lekko i wzniosła oczy niebieskie ku górze.
— Gwiazd jeszcze niema — one wiedzą.
— Zatem je wydrzeć z nieba rękoma trza, aby rzekły!
— Wydrzejcie. I to wolno.
— Wojewodzianko! — krzyknął niemal Kostka. — Dawaliście mi próby przyjaźni waszej! Włosów waszych pierścionek mam!
— Gwiazd jeszcze niema — odrzekła Herburtówna z uśmiechem. — Nie wzszedł wieczór.
I aleją dębową ku zamkowi jęła iść, a Kostka szedł za nią, tak gorejący ogniem, że trudno mu było chciwe usta i dłonie pragnące na wodzy trzymać.
Szli chwilę w milczeniu, z jednego szpaleru w drugi przechodząc. Wtem pierwsza gwiazda na błękicie zatlała, blada jeszcze, ale już widoczna.
— Gwiazdy już są — szepnął Kostka, pochylając się ku Beacie.
Ona zaś odwróciła ku niemu nieco głowę i niewypowiedzianej łaski uśmiech posłała mu z ust i ze źrenic.
— Kto ma wiarę i nadzieję — zaczął Kostka pół nieprzytomny.
— Ten posiąść może miłość — dokończyła Beata Herburtówna, nigdy dotąd u niej przez Kostkę niesłyszanym, drżącym od wzruszenia głosem.
— Mam rozumieć? — zapytał Kostka półszeptem namiętnością zdławionym.
— Jak serce dyktuje.
Naówczas zastąpił on drogę Beacie, ukląkł przed nią na kolana i za kraj jej żupanika obramowanego gronostajem ujął, a ona zwróciła naprzód twarz w bok, jakby ze wstydu, a potem wraz ku niemu, jakby zwalczona tem, co ją parło.
Za dłonie obie Kostka ją chwycił — nie broniła ich; ku sobie pochylił — poddała się — i nachyloną, klęcząc, wyżej stanu ułapił, piersiami przygarnął i usta w usta jej wcisnął. Wyrwać się niby chciała, ale ją niemoc zniewoliła.
Wtedy Kostka wstał i wpół przez ramię przegiąwszy, lica, oczy, usta, szyję obnażoną w czas ciepła całować bez upamiętania zaczął.
Gdy do siebie przyszli, więcej już gwiazd na niebie płonęło.
Szybko poprawiwszy i ogarnąwszy szatki, jak sarna spłoszona, iść przed się ku zamkowi jęło dziewczę, Kostka zaś obok kroczył, milcząc ze szczęścia, z ręką na rękojeści szpady, którą szwedzkim obyczajem nosił, opartą.
Podeszli pod zamek.
W wielkiej sieni od ogrodu stał Herburt wojewoda, księżna Korecka, Sieniawski i dworzanin jego i druh, Michał Gozdawa­‑Sulnicki, człek siły niezwykłej i rębacz w Małopolsce pierwszy, z twarzą zuchwałą i groźną, bez grosza majętności, z łaski Sieniawskiego żyjący. Z nim razem on się chował, pół sługa, pół przyjaciel.
Obaj strojni byli od stóp do głów — a Sieniawski na podziw.
Miał on na sobie kontusz szafirowy aksamitny, z brylantowemi guzami, z których każdy miasteczko żydowskie był wart, pod tem żupan z niebieskiego atłasu, a pas go opasywał niewysłowionej roboty, tak mieniący się przy blasku zapalonych już świeczników, iż się widziało, że się sztuką tęczy przepasał. Ku temu hajdawery karmazynowe i z żółtego safianu łyskliwe buty, na złotych podkówkach u napiętków. U boku słynna Sieniawskich karabela o złotej pochwie, na rękojeści kołpak soboli z czaplą białą kitą, rubinami, szmaragdami, brylantami, szafirami i żółtemi topazami przypiętą. Lewa ręka, od niedźwiedzia przetrącona, na czarnym spoczywała temblaku.
Sulnicki, choć dworzanin, prawie niemniej od złota i kamieni świecił, aby znać było, co to za pan, co nietylko siebie, jak królewic, ale i dworzanina swego nawet nad miarę niejednego possessyonata ubrać może.
Właśnie w imieniu Sieniawskiego Sulnicki deklaracyę o rękę Beaty czynić kończył, gdy oboje z Kostką nadeszli. Aliści Beata, która ostatnie wyrazy słyszała, a z nich i z wyglądu sceny snadnie treść dyskursu poznać mogła, zwracając się wprost ku Sieniawskiemu, z uprzejmem skinieniem głowy rzekła:
— Wielki to honor dla mnie, gdyż, ile się domyślam, rzecz o mnie idzie, że potomek tak znakomitych przodków i sam niemniej od nich znakomity kawaler, którego mężem swym nazwać za zaszczytby sobie najpierwsze w Polszcze panny miały, ku mnie afekt swój zwrócić raczył. Iście srodze mi markotno, że afekt ten w tym momencie wewspółdźwięku nie znajduje.
— Jakoż to? — zapytała księżna Korecka.
— Gdyż serce moje komu innemu oddałam.
Blask radości zajaśniał na twarzy wojewody, Sieniawski zaś przy tych słowach Beaty w bok się wsparł i płomieniem z oczu zaświecił.
— I komuż to, jeśli wiedzieć wolno? — zapytała księżna Korecka.
— Tu obecnemu panu Aleksandrowi Kostce — odpowiedziała Beata.
Nim kto ozwał się, pospieszył wojewoda głos wziąć:
— Umiem i ja cenić honor — rzekł — jaki na dom mój z ucieleśnienia afektu imci wojewodzina spłynąćby miał. Niema jednak snadź domu wielkiego w Rzeczypospolitej, z którymby gniazdo Herburtów spowinowacone nie było, a i samego tu przytomnego wojewodzina Herburtówna rodziła. Gdy sami do czeskiej mitry prawo nosim, nieobce w naszych krewieństwach małżeńskich buławy, wielkie pieczęcie i mitry książęce. Z rodem atoli, którego najwyższa dystynkcya ziemska: świętego wydać — z łaski Boga spotkała, nie dał Bóg się dotychczas skoligacić. I gdy ani dostatków, ani dostojeństw nam niebrak, za wyraźny dokument łaski Opatrzności mam, iż do krwie naszej krew, która i we świętego Pańskiego żyłach krążyła, przymieszać życzy sobie.
Naówczas zdarł w górę głowę Sieniawski i odpowiedział:
— Nie mam ja tu co dłużej porabiać, gdy mnie porówno serce córki, jak wola ojca odtrąca. Zbyt jednak umiłowaną sercu mojemu jest wojewodzianka Beata, w zbyt wielkiej czci mam jego wielmożność pana wojewodę, w zbyt wielkiej estymie przesławny ród Herburtów, abym, co wiem im przeciwnego, zmilczał.
A iż do delacyi nawet w świętej i obowiązkowej sprawie usta Sieniawskiego się nie zniżą, Sulnicki — czytaj list, który na twoje zapytanie kasztelan Janusz Kostka z Dębin ci odpisał.
Kostka drgnął, jakby złem przeczuciem tknięty, a Sulnicki wielki arkusz z zanadrza dobywszy, czytać począł:

«Do Imci Pana Michała Sulnickiego, wojewodzica Sieniawskiego dworzanina:
Jako mnie waszmość, podejrzeniami pewnemi, jako piszesz, tknięty, pytasz i do odpowiedzi ze strony wiadomej osoby obligujesz, odpowiadam waszmości przez umyślnego, co następuje:
Sprawiedliwie szacuję miłość waszmości ku prawdzie i nienawiść szalbierzy i wiadomem czynię, iż ów Aleksander Leon Kostka ze Szternberku, za takiego się podający, z rodu naszego nie jest. Przed dwudziestu kilku laty do stryjecznego mego Rafała Kostki, kasztelana bełzkiego, zaufanego króla nieboszczyka Władysława, przywiózł hajduk chłopię, ledwie mówić mogące, bogato odziane i tam je wraz z oddanym sobie listem zostawił. Dom był bezdzietny i dziecko jak swoje chowano. Gdy chłopiec podrósł, zasię po niego przysłano i co się z nim później działo, nie wiem. Z naszego plemienia Kostków on nie jest, jeśli to ten za takiego się prezentuje. To wiem i słowem uręczam, a nawet, gdyby potrzeba w jakiej ważnej sprawie była, i przysięgą uręczyć mógłbym.

Życzę zdrowia Waszmości.
Janusz Kostka z Dębin,
kasztelan sieradzki».


Gdyby grom z jasnego nieba uderzył, większegoby efektu zdziałać nie zdołał.
Wojewoda list z ręki Sulnickiego wychwycił, jeszcze raz go przeczytał i ozwał się mocno pomieszany:
— Zaiste! Na palu pal — bo takie miał, gdy go co poruszyło, przymówisko — ręka to kasztelana, tak mi znana, jak moja własna. Któż więc waszmość jesteś? — zwrócił się ku Kostce.
Ten stał biały, jak płótno.
— Ktoś waść jest? — zapytała porywczo księżna Korecka.
Kostka milczał, a Sieniawski rzekł:
— Jakom rzekł, nie mam ja tu co dłużej porabiać. Atoli zdaje mi się, iż źlem nie uczynił, zezwalając zaufanemu memu, któren z gorliwości ku mnie, o cześć domu Herburtów niemniej też dbały, podejrzenia powziąwszy, w najsłuszniejszą stronę, gdy kasztelan Rafał i małżonka jego nie żyją, z interrogacyą się zwrócił. Cokolwiek stąd wyniknie, mnie wszelako jedno tylko: odejść ztąd — pozostaje.
— Czekaj, wasza miłość, nie odjeżdżaj, póki się sprawa nie wyklaruje! — zawołał wojewoda i zwracając się ku Kostce: — Mów waszmość kto jesteś? — powtórzył.
Kostka milczał. Białość nie ustępowała mu z twarzy, oczy w ziemię wbił i stał, jak skazaniec. Byłby może słowa nie rzekł, gdyby nie prośba Beaty, która ręce, jak do pacierza, złożywszy, ozwała się błagalnie:
— Na Boga, proszę, powiedz waszmość nazwisko swe i godło!
Naówczas Kostka spojrzał na nią zarówno z wyrzutem, jak z miłością nieopowiedzianą i wyprostowawszy się, iż, acz nieduży, prawie wysokim w tej chwili się wydał, spojrzenie w oczach obecnych topiąc, rzekł spokojnie i wyniośle:
— Imię moje jest w księdze dziejów zapisane nie tam, gdzie wasze będzie.
Znaczenia tych słów nie pojąwszy, a najmniej się podobnych spodziewając, wszyscy stali chwilę, spoglądający po sobie, aż pierwszy ozwał się zuchwale Sulnicki:
— Nie o enigmata tu idzie, jeno o nazwisko waścine. Powiadaj je i basta!
Jeszcze dumniej wzniósł Kostka głowę w górę i odparł:
— Odpowiedzieć ci raczę, pachołku, iż pan twój mnie do kolan kołpakiem kłaniać się winien.
Spłonił się na to Sieniawski i w oka mgnieniu karabelę ze złotej pochwy wyrwał, ale go blizko stojący wojewoda za rękę chwycił i krzyknął:
— Jedno nie pozwolę krwi rozlewać w domu moim, drugie nie wiesz waszmość, kto zacz, a jak zbój mordować nie będziesz!
Zatrwożona i ze łzami w oczach Beata powtórnie się ku Kostce skłoniła.
— Mów waszmość, jak cię zowią — błagała — nie wystawiaj serca mego na próby ognia!
I wtedy ponownie Kostka, — jako pierwej, na nią popatrzywszy — rzekł głośno i wyraźnie:
— Jam jest króla Władysława syn.
Znów oniemieli wszyscy, jeszcze dłuższą chwilę milczenie potrwało, niż uprzednio.
Przerwała je kasztelanowa Korecka, mówiąc w aluzyi do nazwiska Wazów:
— Z tych pewnie waz, co nie jabłko i wawrzyn, ale pierogi ze śmietaną naszały.
Huknął śmiechem Sulnicki, rozśmiał się i Sieniawski, a Sulnicki przez śmiech zawołał:
— U mojego szwagra jest fornal Władysław Król — zali nie ten? Nawet podobny z urody!
— Pachołku — odpowiedział Kostka wyniośle — jesteś mi jako pies, co na mnie szczeka. Obrazić nie możesz, ale obitym będziesz.
Porwał się wreszcie wojewoda, który stał, jak słup, bez słowa i ruchu.
— Dość! — krzyknął. — Ktokolwiek waść jest, choćbyś był i synem najjaśniejszego króla nieboszczyka, jako prawisz, nie pójdzie w łoże choćby królewskiego bękarta Herburtówna! A iżeś śmiał pod nieprawdziwem wejść w dom mój nazwiskiem, prawoś gościnności zgwałcił i próg mój przestąpić proszę!
— Panno Beato! — zwrócił się Kostka ku wojewodziance, która z twarzą zasłonioną rękoma stała.
Słowa nie otrzymał, ale ruch głowy nic dobrego, owszem, źle mu wróżył.
— Beato! — rzekł jeszcze.
Lecz tylko ten sam ruch głowy uzyskał.
— Milcz, wasze! — rzekła księżna Korecka. — Jak śmiesz ozywać się jeszcze do tej, którąś zuchwalstwem twem i bezczelnością pokrzywdził i pohańbił! Znamy takich królewskich synów! Z hajduka w pralni się kocą!
— Tak jest! — krzyknął z kolei wojewoda. — Tak jest! Jak śmiałeś, fałszywego nazwiska używając, na dziecko moje, na Herburtównę oczy podnieść! Powsinogo! Przybłędo! Precz mi z zamku! Precz!
Kostka na te obelgi i groźby ku Beacie się zwrócił, ta jednak, twarzy nie odkrywając, milczała jako pierwej.
Naówczas gniew go ogarnął, ręką w zanadrze sięgnął i z kieszeni zwitek z pierścionkiem z włosów wojewodzianki dobywszy, pod nogi go jej rzucić chciał, ale się wstrzymał, zbyt bowiem ją jeszcze miłował, aby wstydzić zdołał.
Ta snadź odgadła, czy odczuła myśli jego, odsłoniła bowiem nieco lica i pełne strachu, przerażenia, wdzięczności spojrzenie padło na twarz Kostki.
— Precz! — huczał wojewoda. — Ty niewiadomy człeku, szalbierzu imienia królewskiego! Precz, bo na samą myśl, żeś na córkę moją patrzeć śmiał, krew mię zalewa! Fora! do kroćset dyabłów, bo psami wyszczuć każę!
Za wiele tego Kostce było. Nie licząc się już z nikim i z niczem, choć wiedział, że zginąć musi, za szpady rękojeść chwycił, gdy nagle o niespodzianej godzinie dzwon kościelny we wsi pod zamkiem zabrzmiał i równocześnie dwaj dworzanie wojewody, Rajcerz i Szybka, w najwyższem pomieszaniu przybiegli, jeden przez drugiego wołając:
— Wasza miłość! Zbóje! Folwark zgorzelicki płonie. Czerń pustoszy!
— Gwałtu! — krzyknęła kasztelanowa, wojewoda zaś o Kostce zapomniawszy, bo Zgorzelice tuż niemal obok zamku leżały, gębę na razie w zdumieniu i przerażeniu otworzył.
— Kupa chłopstwa! — wołał Rajcerz. — Dowiedzieli się snadź, że chorągwie nadworne pod panem Makowskim do obozu królewskiego wyprawione!
— Co jest ludzi w zamku! Do broni! Na koń! — wrzasnął wojewoda mowę odzyskawszy. — Hej! Wasiutyński! — krzyczał oglądając się za marszałkiem dworu.
Poskoczył naprzód Sulnicki, a Kostka, trzasnąwszy szpadą w pochwie, wpadł za nim do stajni i nie mając swego, w zamieszaniu najlepszego z wierzchowców wojewody okulbaczył i za bramę na nim wypadł. Myślano, że ku Zgorzelicom leci, ale on w lesie nieopodal zamku na prawo skręcił i na gościniec myślenicki ku Rabie, co pary było w bachmacie, ruszył.
Wrzawę i dzwon larmo czyniący słyszał, wkrótce otoczyła go cichość wieczorna, łunę tylko widział na niebie.
O Beatę się nie lękał. Zbyt potężnem było imię wojewody, aby chłopi, choćby jak zuchwali, porwać się na zamek ważyli; zbyt wielu ludzi w zamku, aby najmniejsze niebezpieczeństwo rodzinie wojewody grozić mogło. Spalono już wprawdzie po dwakroć Bełz i zamek Ciechanowski, ale tam dowodził zorganizowaną bandą zuchwały i podstępny emisaryusz Chmielnickiego, Jachowski. Uprzednio wstecz złupił herszt Bajus z towarzyszami Januszkowice, zabito panów Trojanowskich, Bobownickiego, Bylinę z Leszczyn, splądrowano dwór Olszewskiego w Siarach, Domaradzkiego w Ropie, słynny Czepiec i Sawka napadli na Jamgród, choć obwarowany, Męcińskiego, zrabowali w Zyndramowy siedmdziesiąt siedm stadnych klaczy, zgrabieżyli dwór Delpacego w Glinniku, Cikowskiego w Żeglcach, Michałowskiego w Rogach pod Iwoniczem, ale z podobnych napaści drwić mógł armatami strzeżony, podobny do twierdzy gród Herburtów. W Zgorzelicach były obory pańskie, tam też znęcili się zbóje.
Z łuną w sercu, niemniejszą, niż ta, która ponad nim świeciła, z huraganem gniewu, żądzy zemsty, a zarazem bólu i rozpaczy w sercu, pędził Kostka gościńcem. Aż ubieżawszy więcej, niż milę drogi, koniowi zwolnił, aby go nie zapalić i nie zmarnować.
Olbrzymia łuna gorzała na niebie.
Wstrzymał Kostka konia, na kulbace się skręcił twarzą wzad, wzniósł rękę z pięścią zwiniętą i wyciągnąwszy w stronę pożaru, począł nią trząść złowrogo, mówiąc:
— Poczekajcie, magnaty! Zapalę ja wam lepszy ogień nad głową! Poznacie mnie! Psie syny!
Ku górom konia skręcił. W tę dziką, zapadłą stronę wściekłość go i gniew skierowały, jak instynkt wilka, co się z łańcucha urwał. A w pędzie o Chmielnickim jął myśleć. Chmielnicki niejednokrotnie znać mu dał, że o nim wie, że się z nim liczy. Jakby umyślnie wysłannicy hetmana zaporoskiego spotykali go, półsłówka znaczące szeptali. Bohdan Chmielnicki nie tylko o prawa kozaków i chłopów ruskich, on i o inne prawa upomnieć się mógł — — zwłaszcza dla sprzymierzeńca...
Chmielnicki...
Ojciec był osadnikiem czechryńskim za czasów starosty Daniłowicza i zwano go Chmiel, a syn był hetmanem kozackim, który z hanem tatarskim brat za brat był, księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego z za Dniepru wyparł, hetmanów koronnych wielkiego i polnego w niewoli miał, do którego wojewoda Kisiel w poselstwie jeździł. Więc jeżeli syn Chmiela z Sobotowa, z futoru, Chmielenko, nad sobą chorągiew malinową nosić kazać mógł, cóż on, królewski syn?!...

∗             ∗

— Hej, hłopce, wiés, co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem — ciepło.
— Ciepło.
— Wiaterek od wychodu słonka poduhuje — wiesna.
— Wiesna.
— Jar.
— Jar.
— Kie wiesna, to ciepło.
— Terozeście wej Jędrzeju dobrze pedzieli! Wy macie rozum!
— Tak ci powiem, Symuś, ze hań na Stawie ani śkiełka lodu nie bedzie.
— Nie bedzie.
— Słonko cysto piéknie spoliło.
— O bo haj!
— A na Zmarzłém pod Zowrate bedzie.
— Bedzie.
— Bedzie. Kazby sie podział, kie hań do cienia.
— Zej tys to!
— Ale w Pięcistawak hań juz sołtysia Nowobilscy z owcami moze bedom.
— Moze.
— Przy Rybim bedom?
— Bedom.
— W Cichéj bedom?
— Syćko nizy.
— Nasko hala haw u Stawuk nowyzso.
— Nowyzso.
— Ale, co ci powiem, to ci powiem: piékno.
— Piékno.
— E, ze piékno, to jus piékno. Niémas jej gany — nijakiéj.
— O bo niémas!
— Ino telo, co zimna. Ka inendy juz downo pasom, kim sie trawa otawi[1] na niej.
— No.
— Tego lata, jak bedzie tak bars ciepło, to hań pudziemé.
— Oba.
— Oba pudziemé. A gęsiołki se Symuś weź. Bo kie hań Gałajda na kobzie zabrzęcy, a Franków Pieter i mój wnęk Sobek na fujerak zagrajom, to cozbyś ty hań, hłopce, przez gęśli robiéł! Anibyś hań niémiał po co iść. Boby cie weredy skalami dołu zajeny![2]
— He!
— Siedniemé se popod sałas do słonka. Las nom bedzie pachł z doliny, a zaś kosodrzewina i limby od wiérchów. Telo musicie grać, coby nas juhasi za graniom we Wirchcichej słyseli!
— O bo haj!
— Nieg wiedzom, ze Poloki grajom! Luptocy zatraceni!
— Wiera ze tys!
— No! I zyntyce se słodkiéj popijemé. Z moskalicke[3].
— Bajto!
— Do słonka sie grzejęcy. Bo my starzy.
— He! Co bees robiéł...
— Symuś, kielo ci tys to rahujom?
— He, ono bedzie cosi na pionty na sésdziesionty.
— Dziecko! Jedy mnie haw trzi osiemdziesiont na Świentom Flawijom mineno! Coześ ty proci mnie? Smarkoc! Ale byś mie i tak jesce w tońcu nie przebrał!
— Kazby!
— O bo nié! Nie przebieres! Kie mi dwaścia lot béło, to sie trzok juhasów Białcanów ustawiło kimek jo sie zagrzał!
— Ej ha!
— Tak béło, tak. Jo béł hłop! Jo cały Corny Stow równo ze pse oblecioł! Cok go toporzyske pądziéł.
— A to wody kęs!
— Baj to!
— O bo kęs! Bedzie ze śtyrdzieści morgów. Ale jo se i tak, wiécie, Jonie, uwazujem, ze kieby hań do stawu dopływu niebéło, a coby sie woda w nim w piwo obróciéła, he! toby go do jesieni ludzie wysusyli.
— Mójeś ty! Niejeden by hań skapał przi nim, inoby taki mułek ostawili. Ba jesce by przi nim lezoł, coby go cuł.
— Ale by sie tyz zgichło luda, kieby sie wieść tako po świecie ozniesła! Tako by ino cyrniawa hań stała. I kose by prasnon, nieboł by sie, cy mu zaleje.
— Ani byś drógom nieprzeseł, telo by na koniu jehoł, nacyrpoł w obońki i wióz ku hałupie.
— Nogorzyj by ino na tyk béło, co po więzieniak siedzom. Kieby się taki dowiedział, to by umar ze zolu, co przez niego wypijom.
— Ale ci powiem, Symuś! Ale by się tys tém głownym pijokom ocieliła krowa! Z dzieciskami by prziseł, a i babe by w doma nie ostawiéł.
— Choć kulawy, toby loz, a i ślepy by tu macoł!
— Straśnie by sie moc luda bez ten pijatyke wykróciło! Biskupi by musieli nakazować i księdzowie z ambon wołać.
— Starostowie z Nowego Targu i z Ciorśtyna by musieli hajduków posyłać, coby dostępu bronili.
— Haj! Onoby sie i wojsko zdało! Bo kieby sie hłopi na to uzdobirali, to by ka jaki hajduk na ziemi lezał. Słuzbe by odrobił dubelt!
— Wiera by odrobił! Do poruseństwa by przisło, jakby na siéłe bronili. Bo by hłopi pedzieli: coz haw komu do tego? Dy to piwo naskie! (nasze).
— Prowda! Coby sie haw wto miał do tego wrazać! Woda béła wse[4] gazdowsko, to i piwo gazdowskie!
— Miałby się wto opowazyć twoje własne piwo ci bronić pić?!
— Joby temu dał! Przi Sam Panu Bohu tubyk bestyjom zabiéł!
— Wojewoda z Krakowa by zołmirzów posłał. Ludzi by korali. Za wojoka byś wisiał.
— A za jednego powiesonego toby sie do siódmego pokolenia ludzie mścili. Jo by mu haw pokozał za własne piwo we stawie ludzi korać!
— Krew by sie lała potokami!
— Całom Polske by skróś tego piwa zmącili. Król by uciekać musiał.
— Prowda zeby sie nie osiedział, kieby sie cały wóz ozkierendał.
— Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem, Symuś, rebelijo by béła jesce nie tako, jako teroz skróś kozaków. Ale to sie nie stanie.
— Dyć jo wiém, ze sie nie stanie, ale o cémze by my radzili...[5]
Tak w ciepłą, długą wiosenną noc stary Jan Topór Jasica z Hrubego i stary Szymon Krzyś z Olczy siedząc przed Toporową chałupą i na gwiazdy patrząc rozmawiali.
Gwiazdy świeciły nad nimi, nad Koszystą, nad Buczynowemi Turniami, nad Świnicą.
Olbrzymi las czerniał popod góry, popod hale, jak mówili, las, który się zdawał niemieć końca, początku, ani wieku; bo pnie w nim z pniów na pniach spróchniałych rosły.
Wiosenny wiatr nocny powiewał starcom w twarze i muskał długie, masłem wysmarowane, na ramiona spadające włosy.
Ujął Krzyś w rękę leżące obok skrzypce, od wędrownego Cygana nabyte, a przez Cygana podobno gdzieś aż we Lwowie ukradzione, przedmiot podziwu i zazdrości wszystkich muzyków góralskich, i lekko brzęknął w struny smyczkiem.
Wiedział on, czem Topora ucieszy, i starodawną nutę cicho zagrał.
Przysłuchał się Topór, pokiwał głową i rzekł:
— Hej, z tąm to wej nutom za króla Stefana, Panie Boze mu ta grzyhy odpuść, wybranieccy hłopcy na wojne moskiewskom śli.
I zanucił pod nosem:

Hej kie my sie rusymé, ej z wirsku do doliny,
ej wroga pobijemé, ej zoden nie zginiemé...
Ej w doliny, w doliny, ej wybraniecki hłopce,
ej do króla Stefana, ej pod moskiewskie kopce...
Ej od madziarskiej strony ej poduhuje wiater,
ej nas Stefan Batory, ej jako oreł z Tater...
Ej Stefanie Batory, ej prowadź ze nas prowadź,
ej bo my nie budziemé ej krwie naséj załować...
Ej Zomoyski hetmanie, ej wielgomozny panie,
ej dałeś mi prok strzelbe, ej dzieńkujem ci za nie...
Ej budzie jar, budzie jar, ej budom rolom orać,
ej wybraniecki hłopiec, ej budzie masiérować...
Ej włosy moje włosy, ej moje zółte włosé,
ej niebedom otrząsać ej popod bucki rose!...

Tak cicho nucił za cichą Krzysiową melodyą, wtem dobył głosu i na odmienną nutę huknął:

Dziéwcyno kochana, mas biołe kolana,
bassamterremtete! jak na wodzie piana! Hjjheuu! —

i to go zgubiło.
Albowiem w te razy zgrzypły dźwiérze i wychyliła się z nich głowa Toporowej Marty, Sobcakówny z pod Kopy z domu, Janowej żony, i gromki głos się ozwał!
— Wiés go! Smyku! Bedzies haf holofił po nocy? Spać!
— Krzyś... Dyj haw Krzyś! — próbował mamrotać Topór.
— Krzyś nie Krzyś, nieg idzie spać! Pościelone mo w izbie.
Spać!
Ruszył się Topór z ławy, mruknął do Krzysia, a to dla salwowania honoru:
— Z babami narabiał nie bedzies! — i postąpił ku drzwiom chałupy, a Krzyś, odmruknąwszy po rozumie:
— Bajtoć! To nie chłopsko rzec! gęśle pod pachę wziął i za nim poszedł w gościnę. Bo Krzyś na posiady, w odwiedziny, do Toporów rad przychodzował i rad był zawsze witany, tak dla humoru, jak dla pięknego grania na gęślach, jako też, że nikt tak szczerze nie podziwiał, subtelnie i przyjemnie bogactw i dostatku Toporów nie chwalił, a komplementów obojgu nie zdołał prawić.
Ale po drugiej stronie domu, za bramą obory okolicznej, pobudowanej tak, że gdy się wrota wielkie wjazdowe zaparły, żadnych drzwi na zewnątrz, żadnego okna nie było, a ztąd równie złemu człowiekowi, jak wilkowi i niedźwiedziowi niepodobnym był przystęp, na skamieniałym odłamie cisowego pniaka, co, jak starzy ludzie mówili, tysiąc lat miał mieć, również w gwiazdy pozierając, siedziały wnuczka Toporów, dziewiętnastoletnia Maryna, i jej krewniaczka, ciocano, cioteczna siostra, młodsza o rok Mrowcówna Teresia, także w Hrubem rodzona, co się do nich nazywało do Sikory z pod uspiska.
...Rzeźwa, jasna, złota woń szła we wczesne słońcem błyszczące rano z polanki pod Kopieńcami w świetlne, błękitne niebo. Iskrzyły się rosy na trawach, ziołach i kwiatach, kwiatach wonnych, białych i różowych, błyszczały na igłach rosnących wraz cisów, jodeł i świerków, na czarnych, podłużnych liściach wierzb górskich i zielonych pierzastych liściach jarzębin, lśniły w słońcu. W przepysznej świeżości rannej stały obok siebie ogromne buki i szerokokonare jawory, dostojne i majestatu twardej siły pełne, a obok bielały brzozy białopienne i olsze splątane zielonemi liśćmi.
Młódź drzewna, w gęstą, zwitą spleć związana, miejscami zbite, zwarte krze, chuściaki, gaje, wrzeć się zdawały rozpędzoną mocą wzrostu i bujnią soków życiowych. Polanka otoczona była wałem drzewnym, koronami i pąkowiem lasu.
Olbrzymie paprocie i łopuchy zarzuciły ją z kraju drzew, a wysokie szczawie i smukłe kiście i łodygi paśnej trawy ponad nizką murawą zieleniły się jako podłoże i baldakimy kwiatów. Rosa szkliła świat, ziemię u nóg.
A wysoko lśniły się w słońcu obfite w żar przezroczysty, śniegiem jeszcze osypane, zawisłe w przestrzeni wysoko na zwiewnych mgłach seledynowych nad ciemnymi lasami szafirowopromienne skały, tak lekkie i lotne, jakby wiatrem niesione, w radosny nieba niezmiar wcięte. Całą polankę napełniało wesele i szczęście wiosennego rana. Nieujęty urok rozwiał się we fale promiennego powietrza.
Tysiące drozdów skalnych, okowiaków i mazaków śpiewało, których dźwięczny, cudowny, mocny gwizd rozdzwaniał las dookoła. Zdało się, że każda kropla rosy brzmi, każde drzewo, cicho stojące, dźwięczy. Śpiewające powietrze błękitniało nad ziemią.
Niezmierny, niezmącony spokój oprządł uroczysko. Cicho, wolno z gęszczu wyszedł jeleń i przekroczył przez polankę, unosząc olbrzymie rosochate rogi w inną stronę gęstwiny.
Ze starą, poszczerbioną dziadkową kosą, prosto przymocowaną na drzewcu, wziętą od wszelkiego wypadku z domu, wsparta na niej, stała Maryna Toporówna i patrzała w świat. Nie wyszła ona po cokolwiek, przez wiosnę szła z domu na tę polankę, na słonecznisko śródleśne. A kiedy ją owoniały ziemia i las, ośpiewały ptaki, oświetliło słońce i obłękitniły góry hen skalne: wówczas z piersi jej wypłynęła pieśń:

Hej Janickowa krasa rada owce pasa,
we dnie po dolinie, w nocy przi dziéwcynie...

I taką ją śpiewającą zdala usłyszał w gęstym lesie wojewodzic Jan Sieniawski, samotrzeć się na górskim, z Hiszpanii za nieprzepłacone pieniądze sprowadzonym niewielkim koniu snujący popod Tatry.
Błędnym rycerzem przezywała go rodzina i znajomi, albowiem z pół-przyjacielem, pół-sługą swoim Sulnickim i hajdukiem Tomkiem tygodnie, a czasem miesiące całe wędrował on przez lasy i pola, dróg nie pytając, upolowaną zwierzyną się żywiąc, po zamkach pańskich, albo i po chłopskich stodołach na sianie nocując. Sześć psów gończych przy koniu szło, tak tresowanych, że żaden bez znaku nawet na widok zwierza nie ruszył, prócz tego wyżły dwa i cztery olbrzymie w Anglii zakupione dogi, któremi szczuć dzika było miło, a które i do obrony służyły. Albowiem w tem otoczeniu wojewodzic Sieniawski, półbóg z Sieniawy, jako go księżne i hetmanówny w Warszawie i w Krakowskiem zwały, przejechał świat od północnych bagien i jezior pruskich i litewskich, aż po Żelazne Bramy Dunaju, Dzikie Pola i goszczony przez grafów i fuerstów niemieckich aż po Ren.
Ale najraczej wędrował on przepastnemi puszczami Karpat, bijąc odyńce, walcząc z niedźwiedziami i szukając przygód miłosnych z urodziwemi mołodyciami na Rusi, z bujnemi góralkami w Polsce. Oprócz tego od wczesnego chłopięctwa kochał się w wojewodziance Beacie Herburtównie, z którą się we właściwym czasie ożenić chciał.
Sierotą był i samodzielnym panem tak olbrzymiej fortuny, iż ledwie ostrogska ordynacya ją przewyższała, a ni Zasławscy, ni Radziwiłłowie, ni książę Jeremiasz Wiśniowiecki, któremu sam czynsz roczny z 39.610 poddanych zadnieprskich, nie licząc mnóstwa futorów, folwarków ekonomicznych i 423 młynów, nie licząc podatku z szynków, zboża, miodu, bydła, zwierzyny, ptactwa po jego dobrach: milion dwakroć sto tysięcy złotych przynosił, nie byli bogatsi. Wydawało mu się też wszystko równo, jak mówili współcześni, i mało kogo za równego sobie z rodu poczytując, o książęcy tytuł, do czego go namawiano, dbać nie racząc, wszystko za dostępne i możliwe dla siebie miał.
Był Jan Hieronim Zygmunt August Sieniawski wzrostu wysokiego, w barkach szeroki, ale w postaci smukły, o włosach ciemnych w loki z przyrodzenia krętych, nos miał orli, pod nim wąsy młode z polska puszczone, a oczy jasnobłękitne, świetnie promienne, kiedy chciał ciepłe i słodkie, kiedy chciał srogie i straszne, z przyrodzenia dumne i nieustraszone. Twarzy był jasnej, pociągłej.
Z Herburtówny zrodzony dwie miał tradycye w pochodzeniu: jedną, że Herburtowie, gdy marli, dla dzielności w orły się siwe przemieniali i orłami opuszczali świat ziemski; drugą, że gdy się rodził Sieniawski, piorun w najwyższego dęba okolicy bił, aby go nie zacieniał koroną.
W swej woli i potędze rosnący, ledwie się królowi Sieniawscy uchylali, a Jan Hieronim za kwiat rodu uważany, kwiatem się rodu swego znał.
Jednak obok buty, pychy i awanturniczości, melancholia go nachodziła nieraz, a wówczas nikogo przy sobie nie znosił. Jeśli był w zamku, ostrożnie się mu trzeba było na oczy pokazywać; jeśli na łowach, opuszczał myśliwych, nic nie powiedziawszy; jeśli na samotnej ze Sulnickim i pachołkiem wędrówce, znikał im z oczu z ogarami i czasem tydzień minął, nim się spotkali znowu. Tkwiły wprawdzie w olstrach przy jego siodle pistolety, rusznicy jednak nie brał, tylko łuk i strzały, niechybne w jego ręku, i jeśli ubił zwierzynę, to go huk nawet nie zdradził. Często starając się dyskretnie pana śladami iść, widzieli go zdaleka Sulnicki i Tomek, jak na ogierze swoim hiszpańskim pomiędzy psami gdzie wysoko na połonince lub polance stał, czasem w noc księżycową, a czasem silny jego głos gdzie z lasu ich doleciał, gdy śpiewał:

»Wdzięcznej młodości niespełnione żale
kędyż po bystrym świecie mię nosicie...«

Gdy Sieniawski właśnie tak towarzyszów odbiegłszy, Marynę Toporzankę o kosę wspartą z pomiędzy jodeł i smereków ujrzał, psyknął na psy i harapem im pogroził, poczem konia pocisnął i naprzód ruszył. Na skraju lasu się zatrzymał. Nie chciał on przerazić dziewczyny, ani spłoszyć, już zaś krew w nim wrzała i żądza doznania rozkoszy natychmiastowej pierś mu rozdęła.
W kieszeni od rajtuzów dłonią po czerwonych złotych, których tam garść nasypana była, przesunął, kołpaczek letni poprawił i patrzał.
Po chwili z konia zeskoczył, psy na smycze wziął i do drzew poprzywiązywał i świsnąwszy nad niemi harapem, aby przestraszone nie rwały się za nim, nazad na konia wsiadł i z lasu powoli wyjechał.
Zdaleka kołpak zdjął i ku dziewczynie nim na powitanie, na dobrą wolę, powiewał, ale ta nie lękała się snadź, lecz jak była wsparta o stylisko kosy, tak stała, z chustką żółtą na ramiona opadłą, w białej wyszywanej czerwono na ramionach koszuli, w nizkim do pół piersi z błękitnej materyi w srebrne naszywane kwiaty gorsecie, rozchylonym na przodzie i zasznurowanym amarantową tasiemką, w ciemno­‑granatowej w niebiesko­‑biały deseń tłoczonej spódnicy. Włosy we dwa warkocze splecione po plecach aż poniżej tyłu spływały, stopy obute miała w białe onycki i w żółte kierpce, wełnianą czarną taśmą po płótnie kręto przypięte.
Dopiero bliżej podjeżdżając, jej przepysznej górskiej piękności zadziwił się Sieniawski, miała bowiem cudną jasną twarz nad białą szyją i wyniosłemi półkulami piersi, a biodra kryły niewypowiedziane ponęty. Z pod gęstych ciemnoblond brwi nizko zbiegłych, ogromne szafirowe oczy patrzały śmiało i bystrze.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał podjeżdżając Sieniawski.
— Na wieki wieków! — odpowiedziała dziewczyna.
— Dzień dobry! Dobrze jadę? — wołał Sieniawski, świadomy fortelów.
— A ka? — zapytała dziewczyna.
Rozśmiał się Sieniawski i rzekł nieroztropnie:
— Przed siebie.
— Starojcie sie o nos, bo hań las — odpowiedziała dziewczyna.
— Jabym tu nim wprzód rad uwadzić.
— Coby ino nie scyrniał!
— Twardo tak?
I najechał blisko koniem.
Ale dziewczyna zagrodziła drogę do siebie kosą w poprzek.
Sieniawski zeskoczył z siodła i oszołomiony żądzą, zbliżając się, bełkotał, sam widocznie niewiedząc, co gada:
— Tak twardo? Tak twardo?
Maryna nie cofała kroku, tylko przesunęła szybko kosisko w ręku, tak, że ostrze znalazło się wzdłuż naprzeciw Sieniawskiego.
Przystanął i roześmiał się głośno.
— Zacięłabyś mię? — zapytał z góralska.
— Zatnem.
— A wiesz, kto ja jestem?
— A to mi syćko jedność.
— Wiesz ty, że ja mam sześć tysięcy własnego wojska?
— Ale nie tu. A jo mom kose!
— I że mam więcej niż sześćdziesiąt tysięcy poddanych gospodarzy?
— Ale jo wolno, królewsko!
Sieniawski sięgnął do kieszeni i wydobywszy dukata o kosę nim brzęknął.
— Słyszysz? — zapytał.
— No?
— Dukat.
— Ej ha! Raty! My haw złota nie widzieli! — zadrwiła Maryna.
— A zkąd?
— A z haństela[6] — i Maryna wskazała na Tatry, ku Węgrom.
— Zbójeckie?
— A pon co myśleli? Ze oń pytać[7] pudziemé?
— Sto dukatów ci dam — rzekł.
— Za co?
— Za ciebie — szepnął namiętnie.
— Za mnie? Jo nieworcem nic, abo świat.
— Jakto?
— Wto mnie nie miłuje, to mu nie stojem za nic, wto mnie miłował bedzie, tok mu za świat cały.
— Zamek mam z pięciu wieżami — chcesz w nim mieszkać? — rwał Sieniawski słowa ze zduszonej piersi.
— Moje wieze wyse i więcél ik — wskazała ręką Tatry.
— Uzłocę cię, ubiorę w perły, w dyamenty!
— Ej ha! — przydrwiła Maryna. — Kie jo do wody do potoku wlazem, to po mnie perłów, dyamentów dość!
— Kochać cię będę! — krzyknął Sieniawski.
— Wiedzom pon, jako u nas powiadajom? Zakohoł jom, jak sydło mróz.
— No, to cię porwać każę, zuchwała dziewko!
Maryna obejrzała się szybko, myśląc, że może służbę ma ten pan za sobą i wymierzywszy sztych kosy prosto w piersi Sieniawskiego rzekła:
— Gwiźnij!
Oczy jej przytem zaiskrzyły się tak, że można było uwierzyć, że uderzy.
— Jestem sam, nie mam nikogo — rzekł Sieniawski, w którym mimowoli zabiło serce.
— No to wiédz pon: u nas co Topór to topór!
— Jakżeto?
— Jo z Toporów mom ród, z Hrubego. Mój brat i nascy hłopi by mie pod ziemiom naśli![8]
Roześmiał się Sieniawski. Gdyby miał był pod ręką Sulnickiego i Tomka, byliby dziewkę porwali, choćby dla przekonania się, jak to jej chłopi z Hrubego szukać będą i jakby wypadła wojna między Sieniawskim a Toporami. Ale sam tego wobec kosy uczynić nie mógł.
— Jeść mi się chce — rzekł, aby jakoś rozmowę dalszą umotywować.
— No to jedźcie do nas, do hałupy. Bo tu niémas nic.
— Ugościsz mię?
— Wdzięcnie.
— A niegniewasz się o to, com ci mówił?
— Młodziście, toście głupi — rzekła Maryna, zamykając kwestyę. — Pocie!
Ale gdy Sieniawski po ogary ruszył w gęstwę, aby je zabrać z sobą, Maryna zawołała:
— O, to na nic! Ze psami! Boby ig naskie owcarskie potargały!
— No, to jakże? Psów zostawić nie mogę.
— To nic. Ostańcie haw przi nik, a jo haw jeść lo was i lo nik doniesem. Słóżcie watre za tela[9].
Zwróciła się i z kosą na ramieniu w las wstąpiła.
Ale Sieniawski ognia nie kładł, tylko popręgu koniowi popuścił i wędzidło podpiął, aby się paść mógł, poczem na trawie nawznak legł i o młodem, gibkiem, jędrnem ciele Maryny myślał.
W pół godziny, albo mało co więcej, wypadła ona z lasu okrakiem oklep na koniu, w pełnym galopie, z workiem i koszyczkiem w jednej ręce, w drugiej z siekierą. Gnała z leśnej drogi polaną, co koń, nizki, krępy kasztan mógł wyskoczyć.
— No a kaz watra? Coście haw robili? — wołała zdaleka.
— Kaz watra? Jest haw bób, fasola, spyrka, placek, lo psów tys w rąbiaku[10]. Cyście spali? Jakisi s was papęziok!
Sieniawski z trawy wstał, śmiejąc się, a Maryna zwłóczyć chrust na ogień zaczęła. Z pomocą jej siekiery i podróżnego toporka wojewodzica w mig olbrzymia watra buchnęła. Dobył Sieniawski wino i wódkę z troków, spyrkę nożykiem krajał i na patyku skwarzył; popijał. Za ten czas bób i fasola się gotowały.
Ucztę miał smakowitą, w kłębach dymu, wśród iskier trzaskających z żywicy.
Gdy się posilił, Maryna z pustoty świeże smolne smreczki i jodełki ciąć zaczęła i na ogień je ciskać; skoczył i Sieniawski do tej uciechy. Wybudowali stos na człeka wysoki, że się zdawało, iż płomień i dym w niebo bije.
Ogary podrażnione jak na pożar wyć zaczęły.
Tak się poznali.
Minęło temu dwa lata, na samym początku wielkiego maju (czerwca).
Nikt o tem nie wiedział, tylko Teresia, powiernica.
I długo w noc czerwcową za chałupą siedząc, szeptały dziewczęta o «panu», który się jeszcze tego roku po zimie nie pokazał, choć zawsze, gdy tylko śniegi stajały, przybywał w te strony.
— Wto wié? Moze sie ozeniéł? — mówiła Tereska.
— Joby jego i jom zabiéła! — odpowiedziała Maryna.
W izbie zaś, korzystając z tego, że gaździna, stara Marta, «Sobcockula», zasnęła, a przytem trochę przygłucha była, stary Topór, któremu sypiać w nocy nie dawało, z Krzysiem na pościeli leżącym rozmawiał w ciemności.
— Śpi?
— Śpi.
— To wrodniok taki cujny, jak pies, telo ino, co głuhawy, to moje babsko — szeptał Topór. — Twoja Byrka słisy?
Bo Krzyś od Byrcarzów z Gładkiej żonę miał.
— Słisy. Kiebyk ino napity du domu prziseł, hoćbyk jak kot pocihućku laz, wié!
— Wis, wis, wis? — zacudował się stary Topór. — I co robi?
— Je klnie. A case to i z pościele na pośród izby stusi![11]
— Wis, wis, wis! Stusi, pados?
— Bo to wiécie noge w łydku[12] mo jak barani zadek! Byrka i Byrka![13]
— He wiera! Taka cie wyonacy! Moja ta dziękować Panu Bogu nowysemu telo dobrze, co hudo. Siéły juz takiej niémo.
— He, Byrka to se tak ino pokracuje po izbie. A hoćbyk jako domarźniony w zimie béł, kie z lasa przyjade, to se ino pod noge wlazem, to mi ciepło.
— Hej hłopce! Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: ciepło — rzekł Topór z zazdrosnem znawstwem.
— Jak niedźwiedziowi pod wykrote.
— To, to, to! Wis! Kieby to Sobcockula tako béła! Ale to scypki!
— Dopiéroście se kwolili, co je hudo.
— Hej, wiés, cłekowi biéda dogodzić. Toby fciał i hańto. Temu to wej padajom: niewierz lawemu oku, zakiel sie prawe nie przipatrzi, a pote obu!
— Terozeście wej Janie dobrze podzieli! Wy macie głowe! — rzekł Krzyś z wielbiącem przekonaniem.
— I ciepło ci hań?
— Ciepło.
— Pod nogom. Hm...
Zamyślił się.
— Symek! — ozwał się po chwili.
— Co?
— Jo se to tak uwazujem, aj uwazujem, co jakby béłe, takby béło, zawdy tłuściejso baba lepso.
— Wy macie rozum! — rzekł Krzyś, ale już sennie.
Po cieple przyszło zimno, a potem znowu ciepłe dni, nieomal jak w Jakubskim miesiącu (lipcu) nastały. Poczem pewnego popołudnia szybko od północy ku południowi ciemne chmurki zaczęły nad hale wybiegać, stawiać się nad niemi i pierzyć i głuche jednotonne huczenie z gór poczęło się toczyć w dół. Szedł halny wiatr.
Wzmagał on się poza wierchami i runął w dół, gorący, nieodparty, nawałny, miecąc tumanami chmur i gęstą, rzęsistą siekawicą. Uderzył z taką mocą, aż las pokłonił, ustał i znowu runął. I tak z przerwami, już potem suchy, bez deszczu, obalając jasienie (jesiony) i lipy przy chałupach, rwąc dranice z dachów, krócąc (łamiąc) las, dął przez noc i dzień aż do południa, tłoczył z poza krzesanic kłęby chmur na przewyrt w doliny i krył w pomłoce, w mroku chmur, Tatry. A gdy deszcze po nim, mocna wiosenna lić, dwie doby przelały i słońce się ziskrzyło na niebie, gazdowie z pod Świnnicy i Giewontu uznali, że czas już ku Stawom statek (trzody) wygnać, bo śniegi wyginęły i Kopa Magóry radośnie zazieleniała.
Było to w początku wielkiego maja (czerwca).
Wzięto się więc do mycia i czyszczenia sprzętu szałaśnego, kotłów miedzianych, pucier, gielet (drewniane naczynie z pałąkiem do dojenia owiec), oboniek (płaskie okrągłe naczynie do zwozu mleka), skopców, czerpaków. Juhasi poczęli smażyć w maśle koszule i strugać strzały, naprawiać kołczany; kto miał, to opatrywał rusznicę, lub pistolety na krzemień. Powszechny ruch, powszechna wesołość nastała. Już do Toporów, do Sobka, wnuka Janowego, po trzeci raz przez gazdów z Hrubego, z Olczy, z Ustupu, od Bachledów, z pod Kopy, od Sobczaków, od Walczaków, od Tatarów, od Gąsienic wybranego bacą, poczęli się schodzić juhasi dawniejsi i świeżo nastali. Były rady, narady, nauki, a osobliwie udzielał ich stary Kret z Ustupu, juhas odwieczny, którego nikt młodym nieznał i któremu mogło być nawet wyżej stu lat.
Na wtorek trzy dni przed Zielonemi Świątkami naznaczył baca dzień miesania (mieszania). Ze wszystkich osiedli w pobliżu Hrubego zegnano owce na polankę przed domem Topora Jasicy, gdzie czekali już na nie baca Sobek i juhasi. Tam każdy gazda oddawał swoje stadko, a potem zmieszano wszystkie owce razem do wielkiego zagrodzenia, koszaru. Jeden juhas wziął koronkę w rękę, drugi z zagrody owce puszczał, licząc, a gdy krzyknął z orawska: desat! — juhas paciorek różańcowy przesunął. Owiec było tysiąc dwieście, które bacy gazdowie na lato powierzali.
Osobno stały krowy z pasterkami i młode woły z wolarzami, do szałasu należącymi. (Szałas nadawał nazwę tylko pastwisku owiec). Stało i kilkanaście koni, mających lato spędzić na hali.
Z mrocznej szarej mgły wyłaniały się wierchy, bystro słońcem złocone, w pełnem obłoków niebie tonące. Liliowo sine i fioletowe były te obłoki, które wiatr po szafirowem niebie gnał. Bo wiatr dął silny w to rano wyganiania na halę.
Wierchy jakoby się ścigały z obłokami, to miały je przed sobą, to za sobą, to ginęły w nich; to znowu ponad szczytami skłębił się tuman kolorowy, a czasem rozbił się w strzępy i rozleciał właśnie w chwili, kiedy blask słońca ugadzał, jak gdyby złotawy ryś wpadł między stado barwistych cietrzewi, sinogarlic i dzikich gołębi na kępach podkrywańskich.
Mnóstwo bab, chłopów, dzieci zebrało się żegnać juhasów, pasterki i swój dobytek. Matki całowały córki, ojcowie upominali synów, ażeby trzody warowali przed wilkiem i niedźwiedziem, bacy słuchali, ze zbójnikami, jakby przyszli w odwiedziny, byli grzeczni, co polecali tem więcej, że niejeden z nich sam za młodu «za buczki» chadzał.
Stara Baganta dawała dziewkom ziela od uroku, od porobiska, tak dla człowieka jedne, jak dla bydlęcia drugie, nieodbyte, gdy się rozdętemu świeżą trawą bydlęciu spałstek (kawałek drewna) w pysk kładzie, a boki gniecie. Brali i juhasi ziela, srebrne pieniążki dając, choć klęte naszyjniki na szyjach nosili.
Ten ów na owce, na statek swój spoglądał, baby krowy po karkach głaskały, osobliwie cielęta przez zimę podrosłe; smutno się im z niemi było rozstawać.
O pogodzie możliwej radzono, lato przepowiadano mokre zrazu, potem aż do jesieni suche i upalne.
Owiec zegnanych do kupy pilnowały już psy wielkie, kudłate, o wilczych mordach, białe, z obrożami kolczatemi na karkach, i obstawili je sobą juhasi zbrojni w ciupagi z brzęczącemi mosiężnemi kółkami na tylcu toporzyska, w kije opalone na czarno, śperulce, oblaki bukowe, sękowce ze smreka, siekańce nasadzane krzemieniami, buńkosie, (maczugi obite mosiężnemi kółkami), wesołe brzękiem przy pochodzie, straszące owce, a straszne jako broń.
Na głowach mieli małe kapeluski czarne, okrągłe, płytkie, z wązkiem skrzelem, wysmarowane tłuszczem, z kostkami z morskich muszelek białych naszytemi na rzemyk, lub z mosiężnemi łańcuszkami, owitemi do koła dla oporu na wiatr; ten i ów w kołpaku baranim w kształt perski, kostkami, paciorkami, koralikami oplecionym, włosy wymaszczone; na ramiona, od uszu dwie kiecki, huncfuty, we warkoczyki plecione, w paciorki i koraliki zdobne, na szyi brembulce, naszyjniki z kamyków, kulek i kawałków mosiądzu; koszula spięta blachą mosiężną z łańcuszkami, trzpieniem przekłuta, od pasa do pachy pas z pięciu klamrami, z ciemnej bronzowej skóry, nabijany świecącemi mosiężnemi i srebrnemi guzami, za pasem noże z trzema bulkami (kulkami) z mosiądzu na trzonku, u poniektórego pistolet. Koszula w maśle usmażona, czarna, połyskliwa, z rękawami rozszerzonemi ku pięści, że gdy chłop stanął, do kolan opadały kutasikami zdobne, krótka, że ledwie z pod pasa nad portkami rąbkiem wystawała, a często gęsto chłop gołym bokiem i brzuchem błysnął. Portki białe, ze zaszczepkami niebieskiemi i czerwonemi z włóczki, wązkie, obcisłe, w onycki wpuszczone i rzemieniem okręcone w pół łydki, na stopie kérpiec z jednego kawałka skóry. Przez ramię torby juhaskie z wełny czarnej i białej plecione, frombijami (frendzlami), zdobne, u niektórego rusznica na krzemień, ale z rzadka, zresztą łuki długie i kołczany strzał pełne, zręcznie z łyka smrekowego plecione.
Ten i ów zaś to kobza skórzana, to piszczałka z wierzbowego drzewa, to fujera, (fujara), lub trombita długa niezmiernie, czasem na półtora chłopa zdłuźć (na długość), rozszerzona u wylotu; tę osobliwie wolarze miewać lubili. Chłopy same rosłe, smukłe, gdzie niegdzie olbrzym dwie stopy nad sążeń, tu znowu chłop, jak pniak, zebrany w sobie, krótki, a z plecami jak ława. Na ramionach serdaki, guńki białe krótkie, nijako nie wyszywane; ten i ów kożuch na plecy odział.
Przy juhasach młode chłopcy, gońcy, czyli honielnicy, uczniowie na juhasów.
Zaś pasterki miały koszule białe, cyfrowane czerwoną lub czarną grubą nicią na ramionach, spódnice ciemne, wytłaczane w białe kropki, zapaski różowe; nogi w kierpcach tylko nie rzemieniami, ale czarnemi grubemi wełnianemi sznurami, nawłokami, owite, na ramionach chustki, zapaski, stare guńki ojcowe, stare kożuchy macyne (matczyne). Mało która piechotą, ale okrakiem na koniu na drewnianem siodle, na niem przewieszone obońki, garnki, skopce, rajtoki (dzieżeczki na mleko), worki z mąką. Tu znowu koń objuczony kotłami żelaznemi do gotowania strawy, sprzętem juhaskim, przyodziewą męzką, dziewecką, zapasami we worach. Przytroczona do siodła tu i owdzie rąbanica krótka z szerokim obuchem, wygodniejsza od ciupagi do domowej roboty. Dziewki, co pieszo szły, na długim lejcu konie trzymały.
Dziewki bujne, urodne, piersiste i zasadziste, aż się spodnica dzieliła. A twarze rozmaite. Jedne podłużne, ciemnowłose, czarnookie, inne o włosach jasnych, oczach niebieskich, krótkie i kwadratowe z mocno wystającemi kośćmi policzkowemi, nosy najgęściej orle, wspaniałe, o wązkich nozdrzach. A tak u chłopów, jak u bab twarze śmiałe, przytomne, myślące, pełne energii i ochoty.
Ruch był. Juhasi oganiali owce do kierdela (stada), a raz poraz który z radości, że już w hale idzie, pokrzyknął, gwizdnął, lub ciupagę zberczącą mosiądzem wysoko ponad głowę rzucił, że zawarczała młyńcem w powietrzu i w rękę mu z brzękotem spadła.
Stał baca, Sobek Topór od Jasiców Toporów, Janów wnęk, Marynin brat, jak buk pomiędzy gromadą. Ruszać już trzeba było, bo słońce wychodziło coraz wyżej.
Wzrostu nie był nadludzkiego, jak kilku olbrzymów, ale imponująco głową ogół przenosił, barków potężnych, a ciemna jego wązka, orla twarz z nosem zgiętym i wązkiemi ustami, harda, miała zuchwały wyraz, jakby z magnatów i rycerzy pochodził. Podobne do Maryninych szafirowe oczy z pod ciemnych włosów z ciemnej twarzy świeciły jak ognie.
Bacą był już trzeci rok na wspólnych halach pod Kopą Królowej i przy Stawach, choć dopiero dwadzieścia pięć lat sobie liczył, gdyż rozumem, odwagą, męztwem, siłą, a przytem rzetelnością wszystkich przewyższał. Starzy chłopi na bacostwo go wprowadzili, a starsi juhasi chętnie słuchali i poważali.
— Łop![14] — mówił patrząc nań do Krzysia dziadek Jan, który przed izbą stał.
— Łop! — odpowiedział Krzyś.
— Taki był i nieboscyk ociec, kieby béł zył.
— Jo takiego łopa ino roz w Luptowie widział, kiek do Budzyna[15] na robote seł. Kamieniami młyńskiemi sie bawił — rzekł Krzyś.
— Ej ha? — zadziwił się Jasica Topór z niedowierzaniem. — Kamieniami młyńskiemi? Cy zaś nie śklis, Symuś, dziecko?
— Naozaist![16] Jeden kamień podrucował, a drugi chytał.
— Cie! Cie! Cie! — dziwił się Topór.
Sobek się «kamieniami młyńskiemi» nie bawił, ale pięścią najokrutniejszego buhaja głuszył i na plecy zarzucić mógł, był zaś przytem na podziw lekki w tańcu i skoku i szybki w biegu, co przy takiej sile ludzi zdumiewało.
— No cas! — rzekł popatrzywszy na stado uporządkowane i na słońce i na niebie.
I skinąwszy na starego Franka Buńdę z Kotelnicy, który mu kropidło podał i kotlik miedziany ze święconą wodą, co po nią aż do Szaflar biegał, bo jej bliżej nigdzie nie było, podstawił: szedł przed nim dookoła owiec, kropiąc je i modląc się o błogosławieństwo i zachowanie od nieszczęścia, poczem, na czoło pochodu wyszedłszy, krzyż ciupagą przed stadem na drodze uczynił i do góry ją ostrzem wzniósł.
Błysnęła stal pod słońce, a to był znak.
— Ostajcie z Bogem! — krzyknął Sobek do pozostających.
— Boze prowadz! Zegnaj[17] Panbóg! Z Pane Boge! — odpowiedziały mu setki głosów.
Zadęli juhasi i wolarze we fujery i trombity, zabrzęczeli na kobzach, gwizdnęli na piszczałkach, zadźwięczeli na gęślach, zazberczały metalowe kółka przy ciupagach i obijane metalowemi obrączkami maczugi; huknęli ci, co nie grali, krzyknęły na krowy pasterki i klasnęli w bicze wolarze. Szczeknęły psy i zatętniał tupot racic owczych i bydlęcych i tętent kopyt końskich. Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście zagrały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód. I pochód ruszył. Konno i pieszo otoczone stada, wiedzione przez bacę, naprzód w olbrzymiej wydłużonej gromadzie, potem krowy, potem woły, poczęły się sunąć drogą przez Toporową polanę. A wraz rozległo się wyskanie, wysoki krzyk pasterek i młodych gońców i kilkanaście głosów, przy jęczeniu fujar i trombit, rzępoleniu gęśli i piszczałkach, przy basowaniu kóbz zawiodło:

Hej baco nas, baco nas, podź s nami na sałas,
popod białe skole na ślebodnom wole!
Hej baco nas, baco nas, powiedź ze nas hore,
bo my uzdajali w turnickak obore!
Hej baco nas, baco nas, kielo baranów mas,
kielo mas owiecek, kielo mas dziéwecek?

Rozłamał się chór — mężczyźni zaśpiewali:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam mléka,
my ci przywiedziemé z pod Krzywania byka!

Zaśpiewali mężczyźni, a dziewki odpowiedziały:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam syra,
co jo cie niebedem do rania budziéla!

I znowu chłopi:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj zyntyce,
my ci wybieremé uherskie piwnice!

I dziewki:

Hej baco nas, baco nas, podzwól zatańcować,
co ci dam, to ci dam — nie bedzies załować!

I znowu chórem wszyscy:

Hej w polany, w polany — kosiar murowany,
murowany kosiar — baca jako cysar!...
Huuhahahauuu!

Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście grały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód.
Stary Topór Jasica w szerokim pasie i jego żona chuda, wysoka Sobcockula i mały Krzyś w kapeluszu na bakier i setki chłopów, bab i dzieci stali na polanie i patrzyli, jak się pochód posuwał przez polanę ku lasowi, skręcał za drogą na lewo i prawo, aż się pierwsze owce zaczęły w lesie zanurzać.
— Idom — rzekł Topór.
— Idom — powtórzyła Sobcockula.
— Idom — zakończył Krzyś.
I wszyscy troje z rozrzewnieniem, miłością i tęsknicą za pochodem patrzyli. Stary Topór dwadzieścia lat, aż do śmierci ojca, kiedy mu już bogactwo odziedziczone czasu nie zostawiało, bacą bywał. Co się przy owcach naużył, napanował, nażył!... Stara Sobcockula tam była dziewką cudną i ponętną — tam przytulił ją ku sobie w ciemną noc Staszek Wraj z Cichego, dawno zmarły — tam bolesnej rozkoszy zaznała, przy Stawach, pierwszy raz w męzkim uścisku ginąca... Stary Krzyś co się nagrał tam, naśpiewał, przez trzy lata za gońca, przez dziesięć lat za juhasa u Wawrzka Gąsienicy z pod Kopy służąc, nim go potem w świat poniosło...
Tam przy Stawach najradośniejsze godziny przeżyli. Był to jakby raj jakiś zaczarowany. Dziećmi śniło się «o Stawach», w juhasów bawiono, brzyski, wzgórza to były turnie Świnnicy, Kościelca, Granatów, Charnaś kudłaty musiał udawać niedźwiedzia, Zbójko wilka, woda w cebrzyku to był staw, ów staw czarny, wielki, posępny, nieprzeniknionej głębi, pustemi trawami i kosodrzewiną orosły, głuchemi turniami otoczony, którego jedyny ruch życia to była fala lekko marszczona, jedyny głos huczący w turniach grom, lub lecące z pod nieba hurkocące głazy mrozem odcięte. Ów staw wiekuiście tajemny, jak król wieńcem jeziorek osnuty, w Pańszczycy, w Toporowym lesie, za Kościelcami pod Świnnicą, jak okiem Zmarzłym Stawem w Kozie Turnie i w Granat patrzący, król, który snadź chyba wichrem ponad szczyty z równemi sobie wodami w Pięciu Stawach rozmawiał. Bo tak się, podług Krzysia, niosła mowa jezior, od jednych ku drugim, w Piarżystą Dolinę przez Mury Luptowskie, w Rybie i Oko Morskie ponad niem, ponad Miedziane i dalej het w Hińczowy Staw za Hruby Wierch Mięguszowiecki i het, het aż w słoneczne, leśne, zielonobrzegie nad jasną równią luptowską ploso Szczyrbskie, wodę nad złote zboża wyniosłą.
— Idom — mówił stary Topór.
— Idom — powtarzali stara Sobcockula i stary Krzyś.
Oni zaś szli, juhasi, pasterki, trzody, konie z hukaniem, brzękiem, muzyką, śpiewem i cudowną grą tysięcy dzwonków. Rzucane w powietrze i chwytane w rękę migotały ciupagi. Tonęli w lesie.
Wąż jakoby olbrzymi, łuskami migocąc i brzmiąc, wsuwał się w nieprzejrzany, prawieczny las.
Idom...
Aż wchłonął ich głęboki mrok drzew.
Z lasu zaś jeszcze biegła juhaska pieśń:

Hej idom se owiecki, idom se barany,
hej idzie se za niemi juhas porubany!
Hej porubane rence, porubane plecy,
hej wtoze ig porubał? Przi dziéwcynie w nocy!
Hej dziéwcyno kohana, z tysiąca wybrana,
hej piéknie tobie hodzić we krwi po kolana!
Hej gineni skróś tobie gazdowscy synowie,
hej jaze cie pierunem zatrzaśli bogowie!...

Z coraz dalsza, z coraz dalsza słychać było jęczenie dalekonośnych trombit i zbyrkotanie spiżowych turlików i kłapacy.
— Idom — rzekł stary Topór, uczynił za pochodem ręką krzyż w powietrzu, schylił się, urwał garść trawy z pod nóg i rzucił w stronę lasu, szepcąc:
— Bóg daj! Bóg daj! Bóg daj! Dadźbóg, wielgomozny boze! Panie dobrego losu!
Powoli wznosił się pochód lasem, aż rozwarła się przed nim Toporowa polanka, ta sama, na której pierwszy raz Maryna spotkała się z wojewodzicem Sieniawskim. Przepromienne słońce lało się na trawę i pachnące młode liście drzew, wycinane w rozmaity, śliczny kształt, nabrzmiałe soczystą zielonością i tak wesołe, że, jak mówił stary Kret, «hnet byś rzók, ize świérgotać zacnom, jako sikory leśne». Nawet ciemne igły smreków, jodeł i cisów świetliły się pogodnie.
— Straśnie piékne to rano! — rzekł juhas Franek Marduła z Nad Potoka do Sobka, blizko którego na przodzie szedł.
O bo piékne! Dobrze zwiestuje na całe lato.
— Kieby ino Ponjezus jasne dni, a ciémne noce darzył — eh! niek cie co praśnie! pięć wołów z Cihéj Doliny nase!
— Bedom nam ta i luptowscy juhasi prógować kraść.
— Poprógujemy sie!
— Baca w Cihej sam ten, co i łoni, Andryś Bleha. Pedział Sablikowi tak: powiédźcie Polokom za Liljowém, ize mom na to lato śtyrok takik juhasów napytanyk[18], ize ś niémi samo pięć cały sałas Stawiański ozpierem!
— Ej ha! Telo sie wej tęzył?
— Trza sie bedzie warować. Straśnie pono piékne, bakiesiste[19] owce mo mieć Andryś z jakiegosi dworu z pod Hradku na lato dane. Wysy pięć sto.
— Ej ha! Bedzie w cém brakować!
Tak rozmawiali baca i jego towarzysz, Franek Marduła z Nad Potoka, najlepszy juhas, tylko że doić za niego trzeba było, bo nie umiał ani nie chciał, a i paść często, bo go raz po raz na hali nie było. Albowiem był on wielki złodziej, (zwłaszcza owiec i byków ze sąsiednich hal), zbójnik, tancerz, pijak, koziar, (strzelec na kozice), gładysz, bitnik i kochanek.
Sytka (wszyscy) Mardułowie tacy: co u drugiego, to jego, co u tobie (ciebie) słowo, to u nik pięść, a co u kogo łyzka, to Mardułowi dziéwka.
Wiodła droga jeszcze lasem kęs pod górę, a potem się z niej Sobek wziął na prawo, w pérci (na ścieżki).
Tam się owce poczęły wydłużać w nieskończony sznur, bo było wązko, po boku się ledwie juhas pod smreczki przeciskał, albo też w stadzie pomiędzy owcami z psem szedł. Gęstwa była straszna, drzewo nigdy nie cięte, chraścią, smędlakami (krzakami, suchemi gałęziami) zarośnione i zatrzepane. Tysiąc dwieście owiec wyciągnęło się w biały i czarny sznur, kozy w nim, a za niemi jedna za drugą szły krowy i woły wielkie rogi między gęstwiną przedzierały. Od turlika pierwszej owcy do kłapaca ostatniego wołu dźwięczał i dzwonił spiż na ogromnej śródleśnej, błędnej w zakręty przestrzeni.
Bystrzej i bystrzej pod górę, między stary, choć coraz niższy las, gdzie się już wszelkie inne drzewo traciło, a tylko smreki coraz wyłączniej zostawały, koło potoku, co z Czarnego Stawu szedł, podbijać się począł pochód ku wąwozowi poza Kopą Królową, ku Królowej Hali, od Maćka Króla, co tam pierwszy pasać zaczął, nazwanej. Aż sięgnięto kosodrzewiny i po kilku godzinach cienia leśnego ujrzano słońce i wierchy i ostry górski powiew przypłynął.
Naówczas taka radość owładła serce Sobka Topora z Hrubego, że zabrzęczał nabijaną ciupagą swoją nad głową i wzniósł głos:

Hej idom se owiecki tom stawiańskom pyrciom —

drugi wiersz dziesiątki męzkich, kobiecych i chłopięcych głosów rzuciły na las:

Hej juhasa niewidać, ino zwonki zbyrcom! —

i powtórzyły raz drugi, jak zwykle.
A Franek Marduła przeskoczył przez własne toporzysko, prawą ręką za siekierę, lewą za koniec drzewa ujęte, i rozdarł się, aż zgiełcało (rozlegało się przeraźliwie) po hali:

Ani jo nie juhas, ani jo nie baca,
Sama mi dziéwcyna owiecek nawraco! Huuuhauuu!

— Is, is, Mardułe matura biere! — szepnęły z uśmiechem pasterki.
Zaś Marduła jął skakać przez toporzysko w tył i naprzód, potem puścił je jedną ręką i przez wyciągnięte ręce kozła na darni przewrócił i podskoczywszy, pięć razy kierpce w powietrzu skrzyżował, nim na ziemię spadł.
— Is, is, Marduła lace[20] — zaśmiały się dziewczęta.
Wówczas Marduła się rozpędził i wyższe od siebie huściaki, (kupkę smreczków), susem przesadził, iż się zdał jak cap skalny, co za kozą w listopadzie goni.
Sobek zasię dobył pistoletu z za pasa i strzelił. Huknęły za nim i inne rusznice i pistolety, zadęto znów we fujary i kobzy, które już nad lasem były, a kto z lasu z instrumentem wychodził, dąć zaczynał, tak, że muzyka rosła i wzmagała się od momentu do momentu.
Wkraczano w dziedzinę szczęścia.
Wtem: is! is! icie go! icie go! — ozwały się krzyki.
Czy zaspał w cieple i zbudziły go dopiero strzały i hałasy, czy telo (tyle) śmiały, a ciekawy był: olbrzymi czarny niedźwiedź z karbu pod Królową patrzał. Stał tak zachylony za ubocz, że mu tylko łeb z karkiem i piersiami i przednie łapy widać było, a cień gruby padał odeń na murawę zieloną.
Przekrzywił łeb, jakgdyby lepiej nastawionemi uszami się przysłuchać i lepiej małemi ślepiami się przypatrzeć chciał, i widniał w górze.
— Hej! Jak to se hań hyrnie[21] stoi! — krzyknął któryś z juhasów.
— Erezie! — krzyknął inny, niby jak na owce, chcąc go zegnać.
— Nie byłbyś ty telo durny, kieby haw Sablik s nami béł! — zawołał trzeci.
Już jednak sześć, czy siedm srogich psów z okrutnem ujadaniem pod górę się po upłazie (zboczu trawą porosłem) puściło. Niedźwiedź nie czekał, tylko zawrócił się i znikł za upłazem.
— He! To obieś! Myślał, co se tu bedzie wirhował[22], jako bedzie fciał! — ozwał się Michna, wolarz.
— Wójt halom! Sołtys stawiański! — szydzili juhasi.
Jeszcze raz się niedźwiedź wyżej pokazał na wysiecysku, (miejscu wodą z trawy odartem), między kosodrzewiną ku Magórze i znikł.
— Ale ze je chytry![23] — wołano. — Hipce jak jeleń. Straciéł sie psie drewno w pustkak!...
Psy przywołane wróciły, a pochód cały posuwał się po stokach Magóry po pochyłej darni, aż znowu na pérć między kosodrzewiną i ogromnemi głazami, co ku stawiańskiemu owczemu szałasowi i krowim szopom wiodła, wstąpił. Pomiędzy wyrosłą kosodrzewiną owce poczęły ginąć z widoku. Sobek, po przodku idąc, wybujałą od jesieni tu i owdzie gałęź zamachem ciupagi odtrącał i wiódł, aż się szałas i szopy ukazały.

Dolina, dolina, na dolinie sałas,
cemuz mie dziéwcyno do niego nie wołas?...

śpiewał Marduła, tańcząc w pochodzie «drobnego» i wywijając ciupagą nad głową.
Wkroczono w dziedzinę szczęścia.
Poruniło się (zazieleniło z wiosną) pięknie, gdzie okiem spojrzeć, zielono, tylko na turniach śniegu płaty olbrzymie, w żlebach, gdzie do cienia, hrubo go jeszcze na chłopa zwyść (na wysokość).
Jasne białe mgiełki kołysały się nad wierchami.
Zmęczone bydło poczęło się zaraz paść koło szałasu i szóp.
Wiatry halne, a osobliwie ten wielki, co z końca grudnia (z początku listopada) wiał, porobiły szkody, postrząsały kamienie z dachów, a śniegi wielkie, co w zimie, w jagweńcie przed gody (w grudniu przed Bożem Narodzeniem) i potem drugi raz w godniku (styczniu) ku końcu miesiąca spadły, zgniotły szopy dwie krówskie do imentu (zupełnie). Trzeba było naprawiać, ale to się duchem przy telik (tylu) chłopach i wszelkim sprzęcie potrzebnym z domu zabranym robiło. Osobliwie olbrzymi Bartek Gałajda, wolarz, i Franek Marduła z Nad Potoka cud dokazowali, bo Gałajda na dachy kamienie wykładał, coby trzej ludzie mieli co dźwignąć, a Marduła tak obuchem dzwonił, co się widziało, że w pięciu kuźniach kują. A co raz to se pokrzyknął: Hoba hop!
Koszary jęto stare naprawiać, nowo stawiać, strągi (miejsca do dojenia owiec) w nich grodzić. Ożyła hala.
Zapłonęła watra w szałasie bacowskim; gruby zawaternik (kłat drzewa) z tyłu watry tlał, a smolne drzewo raz po raz dorzucane, trzaskało iskrami i miły, znany, gryzący, gęsty dym szałaśny napełnił wnętrze. Na jadwidze (długim kiju) uwieszonej u żerdzi poprzecznej, pod dachem szałasu z dwu stron przymocowanej, wisiał kocioł, a w nim warzyła się kluska z owsianej mąki, bo jeszcze niedojono. Filarowego Józka Bronka od Cajki ją gotowała. Na odwiecerz (ku wieczorowi), kiedy owce zegnano do koszarów, poszedł baca do szałasu po żarzące węgle, i wsypawszy węgle, ziela zbierane na Matkę Boską Zielną i żywicę ze smreków, uzbieraną w lesie w łubek z kory smrekowej wrócił z tem ku owcom, zdjął kapelusz, przeżegnał się i kadząc od zachodu ku wschodowi trzy razy obszedł je w milczeniu, z powagą wielką.
Po trzecim razie wysypał węgle na ziemię przed strągą, korą przykrył i ukląkł, a za nim poklękali na jedno kolano juhasi, w oknach (otworach zagrodowych) stojący i odmówili pacierze do Opatrzności, aby się owce dobrze pasły i doiły i aby im rzucone przez złych ludzi uroki, porobiska, nie szkodziły, osobliwie przeciw zwartogłowianiu, skolerzeniu (chorobie skurłata, czyli wymienia) i tracelinie (gubieniu się w górach).
Gdy się pomodlili, powstał Sobek i krzyknął na gońców: Goń! Ci zegnali owce ku oknom, a juhasi wzięli się do dojenia i wypuszczali po jednej ze strągi. Gdy podojono, gońcy zawołali: Dość! Nieg bedzie pokfalony Jezus Hrystus! Juhasi przeżegnali się i chuchnąwszy w ręce ruszyli ku szałasowi za Sobkiem bacą. Ten uchylił skrzypiących drzwi i przestąpiwszy próg pozdrowił pustkę: «Nieg bedzie pokfalony Jezus Hrystus!»
Potem nad naczyniem, w którem się mleko na żentycę przygotowywało, Sobek, zakasawszy szerokie rękawy koszuli, rozciągnął czystą, cieniutką, lnianą satę, (szmatę), położył na środku jej mały, gruby woskowy krzyżyk święcony i drobnej cetyny, gałązek smrekowych, aby mleko szło z gielet bez brudu i poświęcone.
Gdy zaś i krowy wydojone do szóp zaparto, woły, konie i capy polegały na trawie, psy koło nich: zeszli się pasterze do bacowskiego szałasu.
Było tam towarzystwo przebrane, chłop znał do chłopa sposób, (wiedział, co drugi chłop wart), a i dziewki były nie płone, bo każda obuchem wilka ubić mogła.
Byli tam oprócz bacy owczarze zawołani, Michał Jesionek Wyćwicki ze Suchego Ogrojca, Wojtek Brzega Gdowin, bo matkę wdowę miał, Drzewiany, albo Drzewiarz, bo rad z drzewa strugował, Jędrek Mocarny ze Starej Polany, Staszek Bulcyk z Cichego, Smaś, stary ale jary, byli baraniarze dwaj, Pieter Topór od Gacka i Józek Pycior, dwaj wolarze Paweł Michna Sawicki, co go nazywano Dąbrowskim, i Bartek Gałajda, ku temu gońców młodych kilku; było pasterek siedm, a pośród nich Maryna Toporówna i jej siostra cioteczna Teresia, Jadwisia i jej siostra Zośka od Kohutów, która, jedyna z pośród dziewek, wdziękom Franka Mardułowym się oparła, skutkiem czego przeniósł on się z afektami do Jadwisi, ku wiecznej pomście uzdajawszy śpiewankę, (bo i to umiał), wysoce złośliwą i z góry mierzącą:

Bolały mie nozki chodzęcy do Zośki,
a kie do Jadwisie, zagoiły mi sie!

Tam oni koło watry siedzieli w dymie dusznym, wędząc w nim gibkie, mocne ciała i pasterskie odzienie.
Na hali zbyrkotały dzwonki, to tu, to tam, to owcze, to wole, to z krówskich szóp, ale nie często, bo stace (bydlę) było zmęczone drogą, więc spoczywało spokojnie.
Pies czasem zaszczekał. Było cicho.
Gwarzyli — musieli się na nowo w halę wżyć.
Opowiadał Wojtek Gdowin, co mu matka mówiła, jako mądry na mądrego trafił. Jechali furmani drogą i strasznie się im chciało pić, bo było prawie właśnie gorkie, gorące, połednie, a juhas owce pasł na upłazie.
Pyta się furman furmana: piłbyś?
— Jybyś pił, kiebyś miał co!
Furman zatrzymał konie, podstawił putnię pod dyszel, sjon (zdjął) huzdę z konia, zawiesił na dyszlu i wzion doić mléko z dyszla z tej huzdy.
Do razu owce staneny (stanęły) na upłazku i zbecały. He! Skocéł juhas! Zrucił cuhe ze sobie, prasnon na ziem, kie zacnie bić po niej toporzyske!
Ustał ten doić, co doił z uzdy, ba (ale) coz, kie trza było do juhasa jeszcze w pytanie (w prośby), żeby ustał bić, bo się widziało, iże kości w grzibiecie furmanowi wypukajom. Tak wej mądry na mądrego trefił. Wiedział furman owcom porobić, (czarować), coz, kie i ten juhas wybity (doświadczony) chłop był; znał się bronić...
Potem, kiedy gwiazdy na niebo wyszły, nocny wietrzyk w kosodrzewinie i w poniżnej smreczynie zaszeleścił; poszły pasterki ku krowom na szopy, na strych, spać, a juhasi, baraniarze, wolarze ku koszarom i stadu. Pozapalowali watry godne, od wilka, niedźwiedzia i rysia, wolarze w trombity zadęli raz, drugi, trzeci na odstraszenie i gwieździsta cisza od czasu do czasu przedźwiękła dzwonkiem spiżowym, ogarnęła stawiańską halę.
Nazajutrz baca kierdele podzielił: owce, dojki i kozy z najlepszymi juhasami osobno, na najlepsze pastwiska, na Halę Królową, ku Magórze, pod Liliowe, za Zielone, ku Mechom: jarki, jagnięta, barany, capy osobno w Kościelec, w Żółtą Turnię; krowy poszły nad stawki pod Pośrednią i Skrajnią, woły w kosodrzewinę i w las nad potokiem. Konie spętano przy szałasie, aby się nie porozchodziły daleko i wilkom łupem nie stały.
Sam baca warzył żentycę, koło oszczypków (séra) się krzątał.
Zaczęło się doroczne życie pasterskie.
Na trzeci dzień po przybyciu na szałas, przyszli gazdowie, właściciele owiec, z dołu do miru (miary). Poszli z juhasami owce paść, a na południe, wróciwszy, sami w strągach owce do swoich naczyń doili. Po wydojeniu każdy do naczynia cieńki patyk wetknął i dokąd mleko sięgało, zakarbował, a podług tej miary drugi patyk naznaczył i taki zamirek bacy oddał. Podług obliczenia z tą miarą sér miał baca na końcu lata gaździe odważyć. Niektórzy zaraz popołudniu, niektórzy przenocowali i nazajutrz rano odeszli.
Już teraz przez trzy miesiące blizko nikt się na hali nie spodziewał gości, chyba jeden Marduła, który nigdy nie był pewien, gdziekolwiek by był, czy za nim jaka dziewka z płacem i lamentem albo z miłości, albo, co go najbardziej cieszyło, z zazdrości nie przyleci.
Niemało się też zdziwił Sobek, czytający (rachujący) owce przy kosarze na schyłku słońca, gdy spostrzegł, iż z wielkiem ujadaniem psy się ku pérci przychodniej rzuciły. Rozległ się strzał — jeden, drugi i trzeci.
— Zbójnicy, czy co? — pomyślał Sobek, ale zbójnicy zazwyczaj z głośną muzyką na hale szli.
Pobiegli gońcy i psy przywołali i niedługo ukazało się czterech ludzi, z których tylko jeden po pańsku ubrany nie był Sobkowi znajomy. Na czele on szedł, czekanem się wspierając, obok postępował sołtys z Czarnego Dunajca, ogromnej postaci, siwobrody i siwowłosy Stanisław Łętowski, za nimi zaś torby płócienne na plecach dźwigali dwaj chłopi z Ustupu, Stasel Wojtek z synem. Wszyscy zbrojni byli, jak do podróży w górach.
Zdaleka się sołtys Łętowski baranim kołpakiem Sobkowi pokłonił. Znać go poznał, że baca.
Łętowskiego Sobek widział tylko parę razy w życiu, ale jego znano na całem Podtatrzu. On był jakoby księciem góralszczyzny, marszałkiem zwany, bo wszelakich buntów i rozruchów naczelnikiem bywał. Lat temu dwadzieścia trzy, (w 1628 r.), zasłynął on szeroko, kiedy jakoby hetman stanął na czele poruseństwa przeciw staroście nowotarskiemu, Mikołajowi Komorowskiemu, ciemięzcy ludu, na którego sołtysi Czarnego Dunajca chłopów pospolitem ruszeniem pozwali. «Marsiałkował» on wtedy ze sławą wielką i wielką już wówczas swoją powagę potężnie wzniósł i utrwalił.
Zbójnicy zaś, sam nawet Jano Nędza Litmanowski z Nędzowego Gronika ku Kościeliskom, harnaś (herszt) nad harnasie, dolin i dziedzin strach, «oreł halny», «ryś leśny» i «stryła (piorun) z hmur», najzuchwalszy z zuchwałych, najbutniejszy z butnych, najhonorniejszy z honornych, Łętowskiego szanował i «straśnie miał za co», tak dla chwały, jak znaczenia, mądrości i bogactwa.
— Nieg bedzie pofalony! — zawołał Łętowski, nabliżywszy się.
— Na wieki wieków. Jamen! Witojcie! — odkrzyknął Sobek.
A gdy sobie ręce wstrząsnęli, rzekł Łętowski do pana:
— Sobek Topór, baca.
Poczem z godnością głowę wznosząc, wskazał na przybyłego:
— Pon Kostka, pułkownik królewski.
Sobek odkrył głowę.
Ale Kostka żywo przysunął się ku niemu, rękę z kapeluszem ku głowie mu podźwignął, dłoń potem uścisnął i rzekł:
— Cieszę się, że was poznaję, mój baco. Siła o was słyszę, kędy się popod Tatry obrócę. Widzę, że was nie przechwalono.
— Młody som jest, ale przy siéle i przy chuci — rzekł Łętowski.
Sobek zaś, rad i z grzeczności i z komplementu pułkownika, ręką wskazał szałas mówiąc:
— Prosem, nieg racom do sałasa.
— Sobek — począł od razu Łętowski — my haw prziśli do was nie po próżnicy. Pon mająm rezolucyjąm królewskąm. Król kazuje na nogi wstanonć i panów bić. Nie kce, ino coby nad krajem był sam, a w kraju hłopi. Pon pułkownik sąm jest wysłani poruseństwo zrobić. Uniwersały, ozkozy królewskie mająm, z podstarościm nowotarskim, Wiktorynem Zdanowskim, jak go znocie, i z panem rektorem Martinusem Radockim, bakałarzem we skole w Pcimiu sąm jest porozumieni, jo ś niémi, od Dónajca, z Witowa, z Hohołowa, z Długopola, z Ludźmirza, z Cérwienego, z Koniówki, z Marusyny, ka jako wieś hłopi za mnąm, a wy zaś tu Podhalanów, a osobliwie swojąm rodzine zwieść macie. Bo co Topór, to topór, a wyście nad Toporami głowa! Mardułów, Galiców, Chowańców, Łojasów z Poronina, Gąsieniców, Siecków, Walcoków, Sobcoków z pod Kopy, Gadejów, Matejów, Mocarnyk, Stopków, Pitoniów z Polan trza rusyć!
— Rusy sie — odpowiedział Sobek.
— No, nie rzókek panu? — zwrócił się Łętowski ku Kostce z zadowoleniem. — Jo ludzi znom. Jak jo stary i oni młody zawołomy, hyr[24] sie stanie po sytkik dziedzinak dookoła — hłopy stanąm, jak jeden! Za sytkie krziwdy, ucisk, swąmwole, ciemięztwo, łupieztwo i ozbójstwo ślacheckie sie mścić! Mnie ino o to sło, cobyście wy, Sobek, stanęni przi nas!
Rad był Sobek niewymownie, gdy przed samym pułkownikiem i posłem królewskim sam marszałek Łętowski tak go wysoce cennym mianował i z pewnego radosnego zawstydzenia, ozwał się:
— Ono by wartało z Jane Nędzom Litmanowskim sie porozumieć.
— E! — odpowiedział Łętowski. — Jano hłop bucny, ale powicher! A i złodziej strasecny! Jakby my kraść śli — niémas nadeń, ale tu o więkse i inkse rzecy idzie. Jego byś nie utrzimał, boby piérsom noc, inoby sie na doliny znizył, na rabunek poleciał. Pote go moze pozwać, kie o rabunek bedzie sło.
— O! Jak ino o to idzie, to mnie go tu nie trza sukać! — roześmiał się Sobek. — Jest haw u mnie na sałasie Franek Mardułów, po Wojtkowi po Kulowym, mozeście znali, z Cihego z Nad Potoka.
— Ten, co miał pedzieć księdzu z miasta: joby Panu Bogu gwiazdy krad, kiebyk skrzydła miał? Słysołek. Bo to séroko gadali, jako se z księdzem ukwalował.
— Ten, ten, ten.
— Już chłopi het po górach poruszeni — rzekł Kostka. — Koło Grybowa, Sącza, Myślenic, Limanowy. Wiecie, baco, że wojsko i szlachta w obozie daleko, przy królu na wojnie kozackiej?
— I wybranieccy hłopi hań pośli.
— Uda się łatwo — wojska niema.
— Joby wolał, jak sie mam bić, cobyk sie miał s kiém — odparł Sobek.
— Czekajcie jeszcze! To dopiero początek! — rzekł Kostka, bystre i zuchwałe rzucając spojrzenie.
W takiej rozmowie szli do szałasu, gdzie ich już juhasi i pasterki z ciekawością oczekiwali.


∗             ∗

Na Liliowe, na przełęcz wysoką, wybiegła od krów Maryna. W głowie jej huczało, w sercu wrzało. Ostawiła krowy swoje przy innych pasterkach, co tam pasły, sama szła jak koza po czerwonych piargach, aż się wydarła na górę.
Pełna mgieł złocistych od słońca była pod nią dolina od strony węgierskiej. Mgły suche i lotne kotłowały się i kłębiły, unoszone rannym, wartkim wichrem, nizko przy ziemi. Czasem oddarł się płat mgły i podbity rozstrzępiał się po upłazach i uboczach wielkich, wyniosłych kop Gołych Wierchów, których zieleń spokojną zamącał.
Z głębiny, z pod mgły słychać było spiżaki, dzwonki spiżowe, wołów liptowskich, co się tam pasły.
Z biczem w ręku wybiegła Maryna na przełęcz, sama nie wiedząc kiedy.
Noc całą w szałasie przesiedziała, słuchająca mów mężów, co przybyli. Siedzieli na stołkach i na ławach brat jej Sobek, stary Kret i stary Smaś, Marduła, Gałajda i inni juhasi, co starsi, Łętowski i ów pan młody w kusej czarnej katanie. On mówił najwięcej. Mówił o strasznych krzywdach chłopskich, o strasznej doli chłopskiej tam, niżej, po wsiach dólskich, gdzie z krwawego potu chłopa panowie żyją, gdzie pod batogami pańskiemi chłopi konają, gdzie się im najświętszych, odwiecznych praw i przywilejów przeczy, własność rabuje, pańszczyzną dusi, gorzej psa, gorzej bydlęcia chłopa traktuje, gdzie ucisk idzie w parze z poniewierką, katowanie mężczyzn z gwałtem kobiet, gdzie szlachcic ślinę swoją wyżej ceni nad godność chłopa, utarcie nosa nad jego życie.
A wśród tych nazwisk, które najczęściej na usta Kostki wracały, najgęściej brzmiało nazwisko Sieniawskich z Sieniawy, wojewodzica, który w chłopskie brzuchy i babskie tyły podkówkami kopał, aż odciski podkówek znać było.
Wrzało i huczało w sercu Maryny.
Był ten złoty panicz katem, krwiopijcą, zdziercą i okrutnikiem...
Był potworą, łuną, (upiorem), na której wspomnienie ludzie się żegnali...
Był gwałcicielem dziewcząt nieletnich, porywaczem matek i żon do swoich komnat zamkowych, zkąd je po nocy napastnej rozpusty rankiem biczami płaczące wypędzać kazał...
Był ohydą, która dziewczęta, matki i żony do naga hajdukom przed oczyma swych gości rozbierać kazała...
I tego ona kochała?
Krew burzyła się w żyłach Maryny i na biczysku zatrzasły się jej palce...
Słuchała całą noc, sama jedna z kobiet, nie odzywając się nic, w kącie szałasu o ścianę plecami oparta.
Do pomsty, do powstania, do kary i zrzucenia pęt, do otrząśnięcia z siebie szlacheckiego jarzma wołał ten człowiek, którego pułkownikiem królewskim tytułowano. Tłomaczył, że król, zmuszony przez szlachtę, na wojnę przeciw chłopom ruskim ruszył, hetmana kozackiego Chmielnickiego jako wybawiciela ruskich chłopów malował, sam się takim wybawicielem w Polsce mianując. Mówił, że szlachta przeciw królowi, który ludowi dobrze życzy, zbuntować się zamyśla, pokazywał pergaminy i opowiadał, że król w nich chłopów do obrony swej osoby i do dźwignięcia się przeciw szlachcie pozywa. Wymieniał miejsca, gdzie chłopi, a osobliwie beskidowi górale już powstali, i nazwiska dowódców ogłaszał. Raczył winem, które za nim na grzbiecie we worku Stasel ze synem przynieśli i na zdrowie chłopskiej wolności w ręce marszałka Łętowskiego i Sobka pił.
Mieszało się w głowie podczas słuchania Marynie, myśli w niej wirem latały, jak woda w stawie wiruje, kiedy w nią wiatr halny uderzy.
Bolało ją serce, piekły usta, piekła krew...
I wstali wszyscy i śmierć panom i szlachcicom na krzyż bacowski święcony z wosku, po którym się mleko cedziło przez płótno, przysięgali, a Sobek, jej brat, wzburzony, śmierć od topora największemu okrutnikowi, wojewodzicowi Sieniawskiemu, poprzysiągł.
Dziki zaś Marduła tak się wściekł, że, z ławy się porwawszy, we watrę równemi nogami skoczył, aż ogień pod dach buchnął, na pokaz, jak w palące się dwory szlacheckie skakać będzie.
I wszyscy krzyczeli jeden przez drugiego, tylko stary Kret patrzał w płomień i milczał.
W pierś chwytała Maryna wiatr z Wierchcichej Doliny po uboczy się ku niej pnący i chwytała w usta mgłę, co ją ku niej niósł, aż omgliło ją całą i świat jej, a ona światu znikła.
W tem na obcą jakąś, liptowską, czy orawską nutę zahuczało poniżej we mgle, dwoma głosami śpiewane:

E dy se Janosik twoje biłe ruce
budom otwierały kupieckie truchlice,
kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se odmykał Janosicku młady!...

Pieśń, górnie, dumnie śpiewana przez jeden stary głos i drugi męzki, huczała we mgle.

Janosicku polski, niebój sie nicego,
madziarskik hajduków, Zomku orawskiego,
niebój sie zupana pod rysiom bekiesom,
Janosicku polski, tobie[25] wiatry niesom!...

We mgle, poniżej, w poprzek uboczy, trzymając wzajem zarzucone ręce na swoje karki, szli, snadź przynapici, stary Sablik i Janosik Nędza Litmanowski, z rusznicami na plecach. Snadź zkądś z Cichej, albo z Ciemnosmreczyńskiej Doliny, czy z polowania, czy z jakiejś może dalszej wędrówki z Węgier przybywali. We mgle zaś za nimi ujrzała Maryna trzech chłopów z torbami na grzbietach, zbrojnych również w strzelby. Widać Jano Nędza ze zbójeckiej wyprawy na Węgry wracał.
Zataczali się obaj ze Sablikiem, ale dzierżeli się na nogach mocno. I nie dostrzegłszy Maryny we mgle, przeszli dalej po uboczy i zginęli z widoku. Pewnie ku Kondratowej Hali do białodunajeckich juhasów i Pawlikowskiego sołtysa bacy wstąpić zmierzali.
Nędza Litmanowski, właściciela wielu polan pod Hrubym Reglem, wielu gruntów i licznego stada, syn, zbójnik nad zbójniki i hetman zbójecki, bogato chowany, tak, że nigdy nic twardo nie robił i białemi rękami się pysznił, zkąd pieśń o jego białych «rucach» powstała, rabuś tak butny, że ze swymi towarzyszami: Tomkiem Gadeją Stopką od Cajki, Wojtkiem Stopką Mocarnym i Kubą z Bukowiny bodaś (bodaj) co nie kradł, ale na kupieckie «truchlice» po miastach i królewskie prawdziwe składy się porywał: znajomy był Marynie, bo od czasu do czasu szałas stawiański nawiedzał. Rad go gościł Sobek i obaj się bardzo za co mieli, obaj bogaci, mocni i odważni, a Franek Marduła nie wiedział, gdzie go posadzić najdostojniej. Byłby też do jego bandy na życie i śmierć przystał, ale się go Nędza bał, bo go zbyt ku dziewkom ciągnęło, a taki nigdy nie jest pewny. Niejeden już «dobry» i najlepszy chłop skróś tego (przez to) i sam zginął i towarzysze przezeń szwankowali.
A chodził Nędza Janosik Litmanowski w czapce twardej, wysokiej, czerwonej ze złotemi lampasami, z kutasem ze sznurków złotych po prawej stronie, w koszuli czerwonym jedwabiem haftowanej, ze złotą spiną pod szyją z łańcuszkami, złote klamry do pasa dał zrobić, było ich pięć, i portki zawsze białe i nowe czerwoną i szafirową nicią grubo w kółka i piękne desenie cyfrować sobie po boku kazał, a od parzenic, (wyszyć z przodu), aż w oczy biło. Mnóstwo na nim łańcuszków, blach i guzików dygotało, że gdy szedł, jako dzwon dźwięczał.
— Kie tego dyabli bedom brali — mawiał stary Krzyś — to bedzie Lucyper myślał, ze wóz do piekła z miedzianemi gorkami wiezom, telo bedzie zbyrku.
Radby był Sobek Marynę z Nędzą zeswatać, bo to był najświetniejszy parobek na Podhalu, godny jej i po ojcach i z majątku i z hyru (sławy), urodziwy, choć dziobaty, ale Janosik się jeszcze żenić nie chciał, a ojcowie (rodzice) zań gazdowali. Jemu też zresztą mniej dziewki były w głowie, a więcej wolność i łupieztwo i przetaczanie się przez Tatry od wczesnej wiosny aż dopóki listki na bukach nie zbielały.

Ozwijoj sie bućku syćko pomalućku
po ciémnéj dolinie, po ciémnym wirsycku!
Ożlegoj sie głosie syroko po lesie,
ożlegoj sie wkoło pokiel mi wesoło!..

śpiewali, zataczając się we mgle po upłazie, stary Sablik i białorucy hetman zbójecki złotem malowany.

∗             ∗

Kiedy się Kostka na cetynie (smreczynie) w szałasie obudził, dzień już świecił i sołtysa Łętowskiego, który obok spał, dawno już nie być musiało. Członki Kostkę bolały, częścią, że nieprzywykły był on do górskich dróg, które przewędrował, częścią od twardego legowiska. Przeciągnął się, na wznak położył, rękę pod głowę podścielił i rozpamiętywać począł.
Pędzącemu w noc, z łuną folwarku Herburtowego nad głową, z bólem i targającym wstydem w sercu, gościńcem myślenickim: żądza tylko zemsty i wściekłość pobudkę grała. Chłopi się buntowali przeciw szlachcie, zatem przeciw wrogowi jego Sieniawskiemu, przeciw Herburtowi, przeciw Sulnickiemu, przeciw kasztelanowi Kostce, który go listem pognębił, biegł więc ku chłopom, aby przy ich pomocy, korzystając z ich zemsty, samemu się mścić, ich ręką ciosem za własną ranę zapłacić. Dusiły go gniew, nienawiść, zawiść, gdy pędził. Ale od tego czasu zmieniło się w nim sumienie.
Oko w oko strasznej, nieludzkiej krzywdzie mieszczaństwa i chłopów, strasznemu nieludzkiemu łotrostwu i zbrodni stanął. Owe łupieztwa, grabieże i gwałty, owe zabójstwa, pasy darte z żywego ciała, na pal wtłaczania, owe tortury nie szlachcica, ale nikczemnej, podłej bestyi niegodne, które tacy dwaj Stadniccy chłopom zadawali, jeden przez gniew na panią Opalińską ręce jej poddanym odpiłowywać każąc, drugi »dla widoku« całe wsie paląc; owo panowanie bezkarnej, rozpasanej, srogiej, jak zwierzęta i hańbą okrywającej siebie, a do upadku wiodącej kraj szlachty, której »epoką« było ścięcie w Krakowie czterech niewinnych rajców miejskich za to, że płatnerz, w twarz przez pana Tenczyńskiego uderzony, odwetu na nim poszukał, a po zamordowaniu magnata w kościele Franciszkanów przez tłum mieszczan, zbiegł, a której ideałem był książę Jeremiasz Wiśniowiecki, żołnierz dzielny i nad podziw bohaterski, lecz na lud tyran krwawy i publicznego dobra we Lwowie jawny na swój prywatny użytek zaborca: wszystko to serce w Kostce wstrząsać poczęło, odkąd się temu żywemi oczyma przypatrywać, żywemi tego rękami dotykać począł. Czuł własną swoją krzywdę niknącą pod nawałą tej krzywdy ludzkiej, roztapiającą się w niej bez śladu niemal, jak kropla wody w morze wpuszczona. Biegł ku Myślenicom siebie mścić, a nim z Myślenic do Nowego Targu się dostał, już się czuł chłopów mścicielem.
I grały mu w uszach przysłowie szlachty: »ktoby chłopa zabił, jakoby psa zabił« i słowa stryja króla Jana Kazimierza pełne goryczy, wstrętu i zniechęcenia.
Począł rozumieć nieszczęśliwego stryja, a sam królewską krew w sobie czując, dębem się przeciw szlachcie podnosił w duszy i jedno czuł: że w tym narodzie król, mieszczanie i chłopi sojusz przeciw szlachcie zawrzeć byli powinni.
Z Chmielnickim porozumiał się. Znał on Chmielnickiego nicwartość moralną, ale i potęgę i geniusz wojenny i przedewszystkiem znaczenie jego nazwiska dla chłopów. Chmielnicki to był bohater, który się porwał ocalić uciemiężony lud. Chmielnickiego imię było dla nieszczęsnych poddańczych chłopów symbolem wybawienia, wolności — czem był istotnie, nie wiedzieli.
W głowie Kostki wichrzyły się plany. Gdy uniwersały Chmielnickiego, wzywające chłopów do powstania, otrzymał: Rakoczego z Węgier pozwać postanowił, przy jego pomocy Kraków zająć, a potem dalej iść, aż po mieszczańsko­‑chłopską koronę w Warszawie...
Traf chciał, iż uciekłszy od Herburtów i w góry zapadłszy, w Pcimiu koło Myślenic popasał, gdzie się z rektorem Martinusem Radockim, anabaptystą, od 40 lat nauczycielem pcimskiej szkoły zetknął.
Srogi to był wróg szlachty, a jeszcze większy duchowieństwa, któremu zawinił, gdyż sam niegdyś teologię studyował i przez dziewkę, potem żonę swoją, odpadł. Naukę wielką miał i znaczenie u chłopów ogromne i mir, wrogiem ciemięztwa wszelakiego, wyznawcą Chrystusowego pokoju i bogomódlcą o messyasza ludu będąc.
Ten w Kostce zesłannika niebios ujrzawszy, biegłym będąc w sztuce i naśladowaniu pisma, dla świętej sprawy oswobodzenia chłopów z pod katowni szlacheckiej na wzór przypowiednich listów królewskich, wydanych rok przedtem niejakiemu Napierskiemu pułkownikowi na zaciągi dla Wiśniowieckiego, gdy się w swaty do Multan wybierał, Kostce przypowiednie listy na jego imię wydał i pieczęciami je z poprzednich listów zdjętemi zatwierdził, pułkownika tytuł i nazwisko przysądzając.
Chudy i wysoki ten starzec, z twardemi żyłami w obnażonej długiej szyi, nim fałszerstwo to uczynił, długo przed krzyżem Chrystusa krzyżem leżał i noc całą potem się modlił, czysty zamiar Bogu ofiarowując.
On Kostce podstarościego Zdanowskiego w Nowym Targu, jako człowieka największe zaufanie wśród sołtysów mającego, wskazał, wskazując zarazem wodza całej góralszczyzny, »marszałka« Łętowskiego, z którym porozumienie kum Zdanowski ułatwić mógł.
Staruszek pan Wiktoryn Zdanowski w małym domku przy końcu ulicy Ludzimierskiej blizko boru miejskiego od lat sześćdziesięciu mieszkał, od lat trzydziestu był podstarościm, handlował serem, masłem, kapustą, grochem i bobem, z księżmi w okolicy w kości, karty i warcaby grywał, wino im, śliwki i gruszki przez furmanów z Ludzimierza, Krauszowa i Długopola sprowadzał i rozsyłał, ze wszystkimi sołtysami, czarnodunajeckimi, białodunajeckimi, białczańskimi, chochołowskimi i z pod Gorców w najprzyjaźniejszej zażyłości pozostawał, ich samych i ich żony leczył, dzieci im do chrztu trzymywał.
Znali go wszyscy i szanowali, a gdy mały, w lecie już nawet w kożuszku sieraczkowym, modą węgierską skrojonym, z szarym barankiem na kołnierzu, zgarbiony i na czekaniku wsparty na rynek nowotarski wyszedł, kapelusz za kapeluszem i czapka za czapką się uchylały, a sam ksiądz dziekan proboszcz od św. Anny na gorzałeczkę do niego często gęsto zachodził.
Podstarości, wielce pobożnym będąc, uproszonym i ochotnym opiekunem miejskiego bractwa kościelnego św. Anny patronki był i do kościoła codzień rano z długim różańcem chadzał, nad którym zawsze w połowie zasnął tak, iż go baby budziły:
— Stajcie, panie podstarości, bo jus cas!
— Albo co? — pytał się, budząc.
— Bo jus nos kolanom dzień dobry pedział!
A mieszczanie nowotarscy zawsze z tego jednakową uciechę mieli.
Siedział podstarości w kożuszku w jednej ze swych dwu izbinek wieczorem w sam dzień Feliksa Kapucyna i kabałę kładł, dwie sroki chowane kłócące się z kawką na ramie otwartego okna, bo dzień był ciepły, od ogródka mając, gdy dziewka pułkownika mu królewskiego zameldowała.
— Co? Kto? Hę? — słyszał Kostka zapytania niezbyt chętne z za drzwi.
— Jakisik pon. Pado, co je pułkownik królewski.
— Jak powiadasz?
— Pułkownik.
— Pułkownik?
— Ze dyć mówiem: pułkownik! — krzyczy dziewka zniecierpliwiona.
— Pułkownik! Pułkownik! Ciekawym jakiby tu mógł być, kiedy wszyscy na wojnie, nawet pan starosta czorsztyński Platemberg żydów na zamku zostawiwszy, pojechał. Pułkownik! Cielę! Może całownik, he co, nie pułkownik! Cielę jedno! Proś!
Kostka wszedł.
Sam bez sługi, w zakurzonem ubraniu, snadź, że nie z konnej podróży, niepokaźny z twarzy i postawy, Kostka podejrzliwe i niedowierzające spojrzenie staruszka spotkał. Nie czekając też żywo listy przez Radockiego sfałszowane z zanadrza wyjął i wręczając je podstarościemu rzekł:
— Aleksander Lew Kostka Napierski ze Sternberku, pułkownik królewski, mający rozkaz po odejściu pospolitego ruszenia, werbować lud na obronę granic województwa krakowskiego przeciwko Rakoczemu.
Gdy staruszek nazwisko Kostka usłyszał i pieczęć królewską ujrzał, zachłysnął się ze wzruszenia, a potem listy obok na stół położywszy i ręce z rozczapierzonemi palcami wzniósłszy, przed Kostką stojąc bąkał:
— O rany Boskie! Kostka Świętego Stanisława, patrona czystości, potomek, senatorów syn, króla najjaśniejszego pułkownik — — do mnie... Rany Chrystusowe... Do mnie? Cóż ja?... Krzesło...
I z nieoczekiwanym impetem nagle z góralska wrzasnął:
— Jagniś! Krzesło dla pana pułkownika! Polewkę z wina! Z cynamonem! Wartko! Ka Agata? Półgęska przynieść! W ocymieniu![26]
Obaczył się odrazu Kostka, z kim ma do czynienia, i chyląc się Zdanowskiemu ku ramieniowi i w rękaw sieraczkowego kożuszka go całując, rzekł:
— Wielki to honor dla mnie pierwszą autoritatem nietylko Nowego Targu, ale i całego Podhala poznać. Pewnym jest powodzenia, z czem przybywam, jeżeli tylko wasza miłość, mości panie podstarości, względów mi swych i pomocy nie umkniesz.
Przy dymiącej polewce z cynamonem, przy półgęsku, szynce i kołaczu z serem żwawo szła pogawędka. Kostka się, nim pierwszą łyżkę do gęby wziął, nietylko przeżegnał, ale westchnąwszy i krótką modlitewkę po łacinie szeptem, dla siebie widocznie, nie dla pozoru, odmówił, czem ufność do się w staruszku od zamachu wzbudził. A gdy się pokrzepili i Agnieszka miód stuletni, prezentem od proboszcza z Odrowąża, księdza Misia, przysłany, na stole postawiła, humor rozjaśnił twarze.
Ujrzawszy Kostka gitarę na ścianie, prosił staruszka, by zagrał, czemu podstarości nieodmówił, owszem, brzęknąwszy w struny nietylko grać, ale i śpiewać począł. Jedną pieśń o bitwie pod Płowcami, drugą o Halszce z Ostroga od kniazia Dymitra Sanguszki porwanej prześpiewawszy, uśmiechnął się filuternie i podreptawszy ku drzwiom, czy dobrze zamknięte, uderzył dwa akordy i dysztantem zanucił:

Justysiu, Justysiu, czyli śpisz sama?
Nie, mości rycerzu, za ścianą mama!

A w tem Kostka nutę podjął i barytonem podłożył:

Justysiu, Justysiu, cicho to będzie,
że ani kogutek ciszej na grzędzie!

Ucieszył się staruszek, głowę na ramię przechylił, papuciem, w które obuty był, przytupnął i dalej wiódł:

Ah, mości rycerzu, Pan Bóg nad nami!
Kogutek, gdy kocha, bije skrzydłami!


Nie skarży się kurka na takie bicie,
puść jeno, zobaczysz mój aksamicie!

wtórował Kostka, Zdanowski zaś coraz cichszemi akordami zakończył.
Ale gdy skończył, nieco zawstydzony na pułkownika spojrzał i ozwał się jakby usprawiedliwiając:
— Stara to piosnka dworska — jeszcze ją pono za króla Zygmunta Starego skomponowano. Nieskromna nieco.
— Nic to, ojcze szanowny! — przerwał mu Kostka. — I święci apostołowie w Kanie Galilejskiej świeckiemi piosenkami pewnie się zabawiali.
Staruszek Kostki już nie puścił, mieszkać go do siebie zaprosił, karmił, poił, czem mógł raczył, gościem się swoim pysznił i całe mienie swoje i osobę swoją gotów był oddać na jego usługi. Po sołtysa marszałka Łętowskiego posłał, a Kostka krótko z nim na uboczu podczas poobiedniej drzemki Zdanowskiego pogadawszy, prawdę mu po co i z czem przybył, powiedział, że chce w imieniu króla chłopów nie na obronę granic przeciw kozakom, ale przeciw ciemiężącej chłopów i buntującej się przeciw królowi szlachcie werbować i jako drugi Chmielnicki mścicielem i obrońcą ludu roboczego stać się.
Uchylił Łętowski staroświeckiego kołpaka na nazwisko Kostki od Świętego Stanisława, uchylił na tytuł pułkownika, uchylił na imię króla, ale najchętniej uchylił na wspomnienie Chmielnickiego.
— E, to to to mości panie pułkowniku — rzekł. — To wej cłek! Kieby u nas taki béł! Taki hetmon hłopski na Małąmpolskom!...
Marszałek Łętowski ciupagę swoją, którą wszyscy znali, z orłem rytym przez kowala Stanika ze Starego Bystrego na prawej stronie, z niedźwiedzią głową na lewej i krzyżem Pańskim na obuchu, gońcem po sołtysach i wójtach w Nowotarszczyźnie z zawołaniem swojem posłał, a Kostka na sfałszowanych listach królewskich wsparty, mandaty odnośne mając w ręku, werbował otwarcie w krakowskiem województwie i aż na Ślązk werbowników posyłał, glejty bezpieczeństwa, gdy trzeba było, po polsku i po niemiecku pisząc.
Milczał Kostka o swem pochodzeniu, nie chcący podejrzeń żadnych, ani hałasu tem wzniecać, wszędzie się jako poramiennik królewski przedstawiając. Przedewszystkiem trzeba było ludzi sobie oddanych, sobie obowiązanych i na wszystko dla niego gotowych straceńców znaleźć, a tu mu traf szczęśliwy dopomógł. Właśnie gdy u podstarościego Zdanowskiego bawił i dostatecznie się już wieść o jego bytności, dostojeństwach i zamiarach po Nowym Targu rozkrzewiła, miano tam tracić dwóch znakomitych dowódców zbójeckich, Cepca i Sawkę, z których każdy po kilkudziesięciu ludzi pod komendą miał i podobną sławą, jak Nędza Litmanowski na Podhalu, w dalszym Beskidzie się cieszył.
Zdarzyło się im nieszczęśliwie, iż gdy się we dwóch od band swych oddzieliwszy, na przeszpiegi lasem Charklowskim snuli, pachołkowie miejscy przez żyda podprowadzeni ich dopadli, powrozami związali i do miasta przywiedli.
Tam, na rynku przed ratuszem, za wiele łupieztw i morderstw rajcy miejscy ściąć ich skazali i już kat, Melchior Handzel, wielki, ostry, często używany swój miecz w gotowości trzymał, a łby zbójców na pniaku jodłowym położone być miały, gdy nagle konikiem Zdanowskiego z ulicy Ludzimierskiej Kostka wraz z podstarościm na rynek wjechał i prosto przed ratusz, na zgromadzonych ludzi pokrzykując gnał.
— Pułkownik, pułkownik jedzie! — rozległo się po rynku.
Wstrzymał się kat, czekał burmistrz z rajcami, aby znakomitemu szlachcicowi, Świętych Pańskich potomkowi, króla pana pułkownikowi satysfakcyi łbów odlatujących widoku nie umknąć, gdy, ku niemałemu ich zdumieniu, Kostka na nogi się podniósłszy, gromko krzyknął:
— Szlachetni, sławetni, uczciwi, wiernie mili przyjaciele, panowie rajcy nowotarscy i ty sławetny, nowotarski burmistrzu! W imieniu najjaśniejszego króla jegomości, pułkownikiem i wysłańcem jego będący, dla dwóch tych ludzi skazanych, iże najjaśniejszemu królowi życie ludzkie tej godziny ani jedno nie nazbyt, łaski i darowania proszę, abym pod przysięgą wiernej służby do królewskiego wojska ich zaciągnął, gdzie pierś nieprzyjaciołom Rzeczypospolitej nadstawiając, niecne wczoraj zmażą, godne dzisiaj, błogosławione jutro zasłużyć będą mogli!
Zdumiał się burmistrz, Mikołaj Rayski, rzeźnik z pradziada, zdumieli rajcowie miejscy.
Nie śmieli jednak życzeniu pułkownika i poramiennika królewskiego się sprzeciwiać i egzekucyi na rozkaz burmistrza kat zaniechał. Miecz tylko goły, według starego zwyczaju, obu przed oczyma przewlókł i siarki grudkę sporą na miseczce zapaliwszy, płonącą im pod nos przytknął, mówiąc: Pamiętaj jak to pachnie!... Pamiętaj, jak to pachnie!
Wystąpił potem przedni mówca miejski, kuśnierz, Izydor Bełtowski, i długiemi i wzniosłemi słowy grzeszników życiu cnotliwemu przywracał, poczem na znak burmistrza pęta im zdjęto i pułkownikowi ich darowano, ku któremu do kolan z płaczem wdzięczności przypadli.
Kostka przyjść im do siebie kazał, a porozmawiawszy, gdy ich widział na śmierć i życie sobie oddanymi, polecił im wcielić do band swych wszystkich junaków, którzy ku niemu przystawali, a nadto prawdę im odkrył i przysłany sobie uniwersał Chmielnickiego do rozpowszechnienia we właściwym czasie im wręczył.
A uniwersał ten brzmiał:
»Bohdan Chmielnicki wiadomo czynię wszytkim poddanym Korony polskiej, iż za szczęściem i błogosławieństwem od Pana Boga nam danem, pod moc i władzę naszą podbiwszy państwa tejże Korony polskiej, uwolnić was wszytkich obiecuję od ciężarów i robocizny. Będziecie tylko na samych czynszach, we wszelakich wolnościach, tak jako szlachta byli, tylko żebyście nam wiary, tak jako ruscy nasi poddani, dotrzymali; panów swoich żebyście opuszczali, przeciw nim powstawali i do nas się jako w największych grupach gromadzili«.
Kości były rzucone. Kostka był winien zdrady względem kraju i względem króla. Gdyby uniwersał taki przychwycono i Kostce rozpowszechnianie go udowodniono: winien był śmierci.
Na całą Rzeczpospolitą, na wszystko, co się Polską nazywało samo i komu Polską nazywać kazało się: porwał. Musiał albo zwyciężyć, albo umrzeć.
A gdy w niespokojną noc swoją, po odprawieniu Cepca i Sawki z uniwersałem Chmielnickiego, w domku podstarościego nowotarskiego przy ulicy Ludzimierskiej rozmyślał, im głębiej w rzecz wniknąć usiłował, tem jaśniej widział, że tu walka nietylko na żelazo, ale i na dusze być musi, że szlachta jest nietylko w kraju panem, ale dusza szlachecka jest tego kraju duszą.
Zrazu wydało mu się: wzniecić bunt, szlachtę znicestwić, króla detronizować, samemu się królem mieszczan i chłopów stać — teraz jednak rozumiał, że na miejsce potęgi duszy szlachty potęgę jakiejś innej duszy trzeba dać, że gdy się jedną kulturę duchową obali, nietylko natychmiast inną na jej miejsce stawiać trzeba będzie, ale nawet w imię tej nowej następnej i zastępczej kultury wystąpić. Rozdać chłopom pańskie grunta nie dosyć było — ten chłop stając się panem kraju, musiał odrazu przed sobą jakiś wyższy ideał mieć, wiedzieć, że z chwilą zwycięstwa nie zaczyna się tylko używanie, ale że zacznie się dalsza jakaś szlachetna praca dla siebie i drugich, nie stagnacya, ale owszem pochód naprzód.
Chłop był ciemny i jedyną jego wiedzą, jego kulturą duchową, jedynem, za pomocą czego można w nim było duszę stwarzać, była religia.
W tym momencie przypomniał sobie Kostka opata tynieckiego, księdza Pstrokońskiego, biskupa, człeka dziwnego wielce.
Z kasztelanem, u którego się wychowywał, kilkakrotnie Kostka w Tyńcu był i potem jeszcze sam księdza Pstrokońskiego, który go polubił, nawiedzał, a ilekroć go widział, zawsze czcią i podziwem czuł się przejęty.
Ksiądz biskup Pstrokoński, opat benedyktynów tynieckich, wcale do ogółu wyższego duchowieństwa podobnym nie był, nad miarę nie jadł i nie pił, w karty nie grał, kochanic nie utrzymywał, na łowy nie jeździł, dostojeństw się nie napierał, dla miłego grosza wszystkiego uczynić gotów nie był, ale klasztorem i naukami się zajmując, ludziom dobrze czynił, brata w każdym uznawał i Świętego Franciszka z Assyżu za wzór najgodniejszy naśladownictwa uważał. Widział on zło zakrzewione w Kościele i złą drogę, którą kraj ku zgubie wiodła szlachta, i nieraz o tem z Kostką, zachodniej cywilizacyi świadomym, mówił. Doń Kostka ruszyć, jego w zamiary swe wyciągnąć, jego, szeroko przez chłopów znanego i błogosławionego, jakby papieżem, widomym reprezentantem katolicyzmu swej sprawy uczynić postanowił.
Tymczasem zaś z polecenia jego rektor Martinus Radocki i sołtys Łętowski porozpisywali listy po wsiach i sołtystwach okolicznych, wzywając lud, aby się gromadził pod wodzą pułkownika królewskiego Kostki, ze świętej pochodzącego rodziny, przeciw Żydom i szlachcie w Imię Chrystusa, którego żydzi zamordowali, i najjaśniejszego króla, przeciw któremu szlachta bunt podnieść zamyśla, obiecując, co Chmielnicki w swym uniwersale obiecywał, i pomoc kozacką. A iż ściąg wojsk do Nowego Targu do osoby pułkownika zapowiadali, nakazywali listami, aby wszyscy, którzy się do łączności poczuwają, chałupy zielenią maili, a to będzie znak, by ich zwerbowani przechodzący nie rabowali i nie podpalali, jako właśnie czyniły szlacheckie zaciągi, tak, iż przemarsze ich do napadów tatarskich porównywano, a miejscami srogie bójki wynikały, gdzie szlachta grabiła i bez miłosierdzia odzierała chłopów i mieszczan, ci zrozpaczeni wściekle szlachtę mordowali, za co znów bez miłosierdzia karani byli, aż w końcu zgliszcza, ruinę, nędzę, rany i śmierć chłopom i mieszczanom za sobą wraz z trupami z obojej strony zostawiano.
Chłopi też na gwałt wiece zwoływać i gałęziami zielonemi chałupy maić jęli.
Nie wszystkim jasnem było, o co chodzi i co być ma, ale wszyscy zrozumieli, że się od złego zabezpieczyć można. Wsie jak gaje istne wyglądały.
Przez takie też zielone wsie Kostka na krótki czas Nowy Targ opuściwszy, do Tyńca krakowskim gościńcem na wózku podstarościego Zdanowskiego pędził.
A był to piękny pogodny dzień wiosenny, kiedy ksiądz opat Pstrokoński z murów klasztoru Tynieckiego z wysoka na Wisłę, łany i wsie wiślane patrząc, Kostki mówiącego słuchał.
Ten zaś wołał w gorączkowem uniesieniu:
— Ojcze! Nędznym człekiem, zbrodnią, zemstą pędzony między chłopstwo padłem, a dziś, gdym jako Tomasz w rany Chrystusa, w rany ich palce wetknął, siebiem zapomniał, ich mścić, ich zbawić chcę! I nie straszne mi nic, czyli bym i śmierć dla nich ponieść miał! Szeroki ja plan żywię: szlachtę zgnieść, z Rzymem zerwać, aby nam tu zaś Possewinów, jak Batoremu, nie nasyłali, wysokie, z magnatami trzymające, duchowieństwo obalić, królestwo polskie ze swoim własnym polskim papieżem, ze swoim własnym polskim kościołem zbudować! O, ojcze, ojcze duchowny! Żali może zrozumieć polskiego chłopa od żuru i barszczu włoski ksiądz, sałatą i morskiemi ślimakami karmiony? Możeż być pasterzem duszy polskiej ten, który tej duszy nie zna, ten który sam suchą skałą, wodą i cyprysami otoczon, pszenicznej polskiej modlitwy, z dębów i jodeł rodzonej zbożności, w szerokich zachodach staczającego się nad Wisłą słońca rodzonej tęsknoty Boga nie zna? O zaiste, ojcze! Swego, o polskiej duszy papieża, nie bulli i rozkazów z rzymskiej kancelaryi chłopu polskiemu trza!
— Schizma! — zawołał ksiądz Pstrokoński wzburzony.
— Nie schizma ojcze, jeno Polska! — krzyknął Kostka. — Jeno polski papież w polskim Rzymie, jeno wawelska katedra miast katedry Świętego Piotra, polski Wawel nad Wisłą miast zamku Anioła nad Tybrem, polski Kościół Maryacki miast Świętego Jana z Lateranu!
— Piotr Apostoł fundował Rzym — rzekł opat.
— Lecz Chrystus wszemu światu fundował Boga — odparł Kostka.
— Papież, Świętego Piotra następca, namiestnikiem Chrystusa Pana jest, jako Piotr był pierwszym Jego namiestnikiem — rzekł opat surowo.
— Ja nie wiem, przewielebny ojcze biskupie, ja nie wiem — odparł Kostka, jakoby z rozpaczą w głosie — teologiim nie studyował, w Piśmiem Świętem, w Nowym Testamencie niebiegły. Może to grzech, co mówię, jedno widzę: »a planta pedis usque ad verticem capitis non est sanitas«, od stóp do głowy rak toczy, a Rzym nie daje lekarstwa, a Rzym nie leczy! Giniemy, ojcze, rozpada się ciało nasze! Wojny nasze, to konwulsye, zwycięztwa nasze to kurcze rąk ściśniętych w spaźmie konania!
Dusić jeszcze możem — nie pokonujemy! Bronić się jeszcze możem — nie zwyciężamy! Zginąć musi ten lew, co chory słoniom i bawołom rykiem nie grozi, lecz się tylko, w jamie swej leżąc, wilkom, hyenom i lampartom łapami, acz potężnemi jeszcze opędza. Kędyś trucizna jest, co duszę i ciało polskie zatruła. Szlachta otruta jest — umrze. Ojcze! Nowej Polski trza! Żali w Rzymie się nowa dusza polska ma rodzić? Żali z Tybru wody trza czerpać, by polską pierś rzeźwiła, żali z cyprysów ogień kłaść, by w budowanym z dębów powiślnych kościele ogień ofiarny polskiej duszy płonął?
— Więc czego ty chcesz? — spytał biskup po chwili.
— Hasła z Krakowa, dzwonu Zygmunta, krzyża z katedry wawelskiej, polskiego biskupa, który chłopom w kłos pszenicy, w różdżkę dębu, w wiązkę trawy łącznej krzyż owity ukazawszy, powie głosem ogromnym: in hoc signo vinces! W tym znaku zwyciężysz!
Biskup Pstrokoński niżej głowę spuścił, tak, iż długa mu czarna broda po habicie spłynęła.
— Ojcze! Wstań! Weź krzyż! Pastorałem nową Polskę zbudź! Lud nie wierzy w Boga, on wierzy w was! Chłopu polskiemu księdza trza! Ojcze! Wstań! Z zakonnikami swymi z tych murów wyjdź! Patrz! Wiosna się kwieci — rozkwitnie świat! Porwiemy za sobą klasztory, proboszczów wsiowych, młodszy kler! Stworzymy na starej ziemi nowy kraj, nową Polskę, której królem ja, papieżem polskim będziesz ty!
Ksiądz Pstrokoński porwał się.
— Samozwańcy?!
— Jam króla Władysława Czwartego syn!
— Jam biskup katolicki, opat tyniecki, sługa Rzymu!
— Ojcze!
Biskup Pstrokoński odwrócił głowę i szlochaniem wybuchnął.
— Ojcze! — krzyczał Kostka.
— Nie! — odparł opat i twarz w dłonie ukrywszy, łkał z wielkiem piersi wstrząsaniem.
— Ojcze! — wołał Kostka z rozpaczą. — Wiesz, że w tem zbawienie! O Rzym, który cię łamie! O Rzym!
I wzniósł zaciśnięte pięści w górę, lecz ksiądz Pstrokoński opanował się i rzekł:
— Bóg jeden i jeden Jego kościół i jeden jest namiestnik Chrystusowy. Do końca świata Rzym będzie świata panem i wyrocznią. Twój krzyż w pszenicę, dąb i trawę łączną owity, pogański by był. Krzyż Chrystusów jedno różańcem spowijać można.
— Kłamiesz, ojcze, sam sobie! — zawołał Kostka z bolesną porywczością.
— Młody jesteś, królewicu — odparł opat. — Z ziemi powszechnej powstaje człowiek i w ziemię powszechną powraca. Część ziemi jeno nazywa się Polską. Zaczęła się Polska, skończy się, bo ludzka jest. Lecz dusza z Boga pochodzi i wiekuiście żywie. Wszystko życie świata w nagim krzyżu się mieści. Tego słuchajmy. Piotr postawił opokę, na której stoi kościół świata, a bramy piekielne nie przemogą go. Jać cię rozgrzeszam. Młodyś jest i gorący. Wiara twoja zbawia cię, dobrego chcesz. Duch Święty cię oświeci i na drogę prawą nawrócisz. Idź i działaj, twórz.
— A ty, ojcze, a ty? — jęknął Kostka.
— Modlić się będę za ciebie i za twoją sprawę, która jest świętą, póki jej światło Chrystusowe świeci.
— Nie krzykniesz z twoich murów tynieckich?
— Gdyby Rzym pozwolił.
— Nie wyjdziesz w infule z krzyżem z nich?
— Jeśli Rzym rozkaże.
— Ojcze! Ty gubisz miliony ludu! Na jedno słowo wasze, biskupi, na widok krzyża we waszych rękach — my zwycięzce!
— Jam sługa posłuszny — rzekł opat tyniecki.
— A! — zawołał Kostka z wściekłością prawie. — Ah! Palcami grudę rwać, gdzieby ją można rydlem jako piasek za się ciskać! A! Czego jabym z wami nie dokazał? Jutro by Polska naszą była! Lecz nie, ojcze! Ja ciebie porwę z sobą! Gdy tu, w Krakowie, chłopi w Zygmunta uderzą, ty się nie oprzesz, ty pójdziesz. Wiem! I rozkażę, by cię nikt nie niepokoił z tych, co tu na Ślązku ciągnąć do mnie po pod Tyniec będą.
I do podręcznej torby, która obok leżała, sięgnąwszy, sprzęt potrzebny dobył i szybko pisać począł:
»Ich inscriptus Oberster zu Ross und Fuss commando und befehle last dem Closter Tyniec mit sein einige Gütter ganz frei lassen, aliter non faciendo sub poena colli.
Ja, niżej podpisany, zlecam i mocno przykazuję, ażeby ten Konwent Tyniecki ze wszytkiemi wsiami wcale nienaruszenie zostawał od przechodzących żołnierzów, pod regimentem naszem będących, pod utraceniem gardła, ktoby się inaczej śmiał poważyć i przyczem być znakowi wojskowemu sobie na obronę postawionemu, i listowi ręką i pieczęcią własną zaznaczonemu. Dan w Tyńcu dnia 8 maja, r. 1651. Aleksander Lew z Szternberku.«
Poczem Tyniec i biskupa Pstrokońskiego opuściwszy, Kostka nazad pod Tatry wrócił i tam podług rady marszałka Łętowskiego przez Sobka Topora skalnych Podhalanów ruszyć na halę ku Stawom poszedł.


∗             ∗

W błękitnych mgłach, daleko, widywał Kostka nieraz podczas łowów, które mu podstarości Zdanowski gotował, z gór Beskidu, Kluczek i Gorca, zamek czorsztyński, nad Dunajcem na skalnym ostrogu wzniesiony. Wydawał on mu się sercem opancerzonem tej doliny, której koroną królewską były Tatry, mieczem jasny Dunajec. I górale na łowach zamek ów wskazywali. A wieści o zbierających się gromadach chłopskich coraz częstsze i gęstsze dochodziły.
Na błękitnym tym zamku z owitą w błękitne, przezrocze muśliny Beatą Herburtówną Kostka się widział — — różowe jej ciało przez przezrocz świeciło...
A złote korony na głowach światłem grały... Ach! Czynu!...
Jako orzeł uderzyć od góry!
Hetmanem zaporozkim ogłosił się Bohdan Chmielnicki, a ten tytuł jemu niemniej niż zwycięztwa blasku dodawał; starostą czorsztyńskim postanowił się ogłosić Kostka — w imię króla przeciw królowi, niewolnikowi szlachty. A co starosta czorsztyński góralom, to kasztelan krakowski małopolskim chłopom miał zwiastować, a potem król — całej Polsce.
Wrzało 13 czerwca, w zły dzień, 1651 roku w wielkiej karczmie Icka Hammerschlaga na rogu rynku i ulicy Szaflarskiej (którą zbójników podhalańskich w kajdanach często do miasta na stracenie prowadzono i o której jest szeroko znana nuta:

Wiedom ze mie wiedom Saflarskom ulicom,
pewnie mie zawiedom ku tym siubienicom).

Ze stu chłopów zgromadziło się tam, a byli to przedstawiciele dziesiątków tysięcy górali, przy panu pułkowniku Kostce się opowiadających. Wielu tam było młodych sołtysów, którzy na mocy prawa króla Władysława, od zaciągów wojskowych na wojnę kozacką się wykupili, wielu gazdów poważnych, a za stołem pod ścianą, gdzie siedział sam pułkownik, po prawej ręce mając podstarościego Zdanowskiego, po lewej rektora Radockiego, zasiedli po obu ramionach marszałek Łętowski, sołtys z Chochołowa Jędrzej Kojs, z Białego Dunajca Pawlikowski, z Białki Nowobilskich trzech, z wójtem sołtysim Maciejem, Zych z Witowa, mieszczanie nowotarscy, wójtowie niesołtysi i z mnogich jeszcze wsi gazdowie znaczni, a na rogu stołu Sobek Topór, owce i bacostwo Smasiowi zwierzywszy, szerokiemi barkami wszystkim górował.
Urada szła, wino, piwo i gorzałka sprawiedliwie potokami się lały, którą bogaci sołtysia i gazdowie dawać kazali. Naleciało się bab mieszczanek, baby także od wsi przybyły za chłopami, a Podhalanki skalne wierchowały nad wszystkiemi wysoką głową i jasnem licem, szafirowemi jak z ognia oczyma i wysokiemi, pełnemi dumy i siły ramionami. Szyję też pojedna całą w dukaty węgierskie obwieszoną miała, że gdy kroczyła, to jak złoty dzwon dźwiękła.
Pośród nich Maryna Toporówna podobna do jodły bujnej królowała.
Dziesiątki tysięcy ciupag i kos do stóp Kostki kłoniono.
Potężnym się czuł, królem już prawie.
Róg jego z czorsztyńskich murów jak grzmot uderzy...
Wtem chłopi, Podhalanie, ryknęli ogromnym chórem:

Wto pije, to pije, pijom Podhalanie,
dali se powiesać ciupazki na ścianie!...


Polana, polana niejednego pana,
polane skosili, pana obwiesili!

Panowie, panowie, budziecie panami,
ale nie budziecie przewodzić nad nami!

Panowie, panowie, wyście nas trapili,
i my was budziemé ino powstaniemé!...

Panom béło wolno po kobiercak biezeć,
a nam béło wolno w grobie ciho lezeć!...

Złowrogo huczała pieśń. Rozgorączkowane, rozgadane, rozjaśnione twarze chłopów ściągnęły się i stały drapieżne, głuche i twarde. Twardość, zaciętość, suchość okrutna i złowieszcza jęła się ryć w znanych sobie, przez siebie wyżłobionych bruzdach na licu. Orle nosy, wązkie wargi, blade i suche policzki z wystającemi kośćmi stały się kamienne nieomal, w żelazo zastygłe. Tylko oczy niebieskie i bure płonęły, podobne do ognisk na dzikich kamiennych polach jesieni.
Do rana pili i do rana śpiewali. Nikt w mieście nie spał i warty stały pod bronią, choć czuły swą bezsilność wobec tego zboru zbrojnych w ciupagi chłopów, jednak wściekłość przeciw szlachcie tak opanowała chłopskie głowy, że ani jeden uczynek gwałtu na mieszczanach się nie spełnił.
Pili jeszcze nazajutrz i śpiewali, kiedy Kostka, wysławszy Sobka Topora na Podhale, marszałka Łętowskiego do Czarnego Dunajca na tworzenie pułków chłopskich, z kilkunastu ludźmi pod zamek czorsztyński ruszył.
Starosta czorsztyński, młody i piękny Platemberg, w szmelcowanej zbroi i w lamparciej skórze na ramionach jako szambelan królewski ku osobie królewskiej w czas wojny wraz z całym swym pocztem wojskowym się wybrał, pozostawiając, wbrew prawnemu przepisowi, miast załogi ochronnej, Żydów dzierżawców.
Kostka pod zamek podstąpił i gdy główny dzierżawca, Żyd Jozue Zbarazki, w rozwianym hałacie, z pejsami u wielkiego okrągłego łba, z cebulastemi oczami, w białych pończochach i pantoflach bramę otwarł o świcie, zaczajony ze swymi w lasku pod murem Kostka, przez bramę wpadł, Żydów, Żydówki i Żydzięta powiązać kazał i stał się panem Czorsztyna.
Gdy na mur zamkowy wstąpił, rozszerzyła mu się dusza, jak skrzydła wielkiego ptaka, gdy je, ocknąwszy się ze snu na wysokiej skale, szeroko rozłoży i potężnie niemi zatrzepoce.
Rycerskich Wazów królewski syn stał na blankach królewskiej twierdzy i poglądał po ziemiach.
Na skale, nad spienionym Dunajcem wyniesiony, dzielił zamek czorsztyński Węgry od Polski. Posiadłości Rakoczego tuż za Dunajcem leżały, a droga z Węgier do Krakowa przez Czorsztyn wiodła. Był to klucz, który wrota Wawelu od Spiżu zamykał.
Lecz mógł i otworzyć. Rakoczy, książę Siedmiogrodu, przeciw któremu pozornie Kostka wojska werbował przez Czorsztyn na Kraków patrzał...
Niesłychanie, gwałtownie, nad podziw szybko niedawne jeszcze chęci tylko Kostki, przybrały ciało. Uczynił krok na przepastnym moście, lecz wierzył, że przejdzie. Czy nie teraz spełnia się wróżba cyganki siedmiogrodzkiej, iż wysoko umrze? Czy nie jest już wywyższony nad innych?
Ze swojego zamku w Siwym Rogu, ze swoich baszt w Sieniawie, czy Brzeżanach, nie dumniej, nie wynioślej, nie wspanialej, pozierają Herburt, lub Sieniawski. Dziesiątki tysięcy otaczają ich nienawidzących ich poddanych — jego setki tysięcy ubóstwiających go górali. Sześć tysięcy żołnierzy ma Sieniawski, cztery tysiące Herburt — on kilkadziesiąt tysięcy siekier, kos, maczug, rusznic i pistoletów podniesie. Gdyby dzisiaj chciał, mógłby niebawem ruszyć ztąd, w proch zetrzeć Siwy Róg, z ziemią zrównać Sieniawskich gród hetmański, Beatę na rękach chłopskich, jak wydarte z ogrodu nurtem powodzi brzoskwiniowe drzewo, gdzieby chciał ponieść — ale nie chciał. Nie był już zakochanym ubogim młodzieńcem — był odnowicielem Polski u progu czynu.
Ale że chytrze, zwłaszcza w początkach, nim się górale, wiedzeni przez Sobka Topora i Łętowskiego zgromadzą, poczynać trzeba było: do księdza Piotra Gębickiego, biskupa krakowskiego, wysłał umyślnym list donosząc, iż za rozkazem królewskim zajął Czorsztyn, »z obawy, ażeby forteca ta pograniczna, nie mająca żadnej załogi i opatrzenia, nie dostała się w ręce Węgrów«. Prosił też biskupa o posłanie mu kilku armat przewoźnych, prochu i kul, bo nic w zamku, oprócz nadartych z chłopów przez Jozuego Zbarazkiego pieniędzy i nagromadzonej przez Żydówki obfitej żywności nie zastał.
Aliści ksiądz dziekan nowotarski, Jędrzej Bytomski, zaproszony na indora do proboszcza ludzimierskiego, księdza Michała Słomki, zauważył, przez wieś jadąc, iż wszystkie chałupy umajone są zielonemi choinami.
Zadziwił się i spotkanego przysiężnego ludzimierskiego Cyrjaka o powód zapytał.
— Jegomość nie wiedziom? — odparł Cyrjak. — Je dy to na to, coby wojsko nie rabowało i nie podpalowało.
— Jakie wojsko?
— E to, co pon Kostka, królewski pułkownik, za królewskim rozkazem werbuje.
I biskup Gębicki otrzymał w Krakowie równocześnie niemal Kostkowe zażądanie działek i amunicyi do zajętego Czorsztyna i alarmujące listy od dziekana z Nowego Targu i proboszcza z Lubnia koło Pcimia, gdzie rektor Radocki wiece chłopskie tajemnie zwoływał, a nawet pana Zdanowskiego, któremu ksiądz Bytomski o majeniu chałup donieść rozkazał.
Wlot zrozumiał biskup, iż ów obrońca całości Rzeczypospolitej wysoce jest podejrzany, a zapowiedziane zaciągi Bóg wie na co posłużyć mogą, odpisał więc Kostce, że »nie w taki sposób zajmuje się królewskie zamki do obrony zlecone« i że radzi mu, aby dobrowolnie Czorsztyn opuścił, sam zaś zwołał radę panów krakowskich, którzy w mieście byli, sześćdziesięciu dragonów pod panem Michałem Jordanem, dobczyckim starostą, na odebranie Czorsztyna wysłał, ku którym się spory poczet wolentaryuszów szlacheckich przyłączył.
Zmieszał się srodze Kostka, list biskupa otrzymawszy, i w pierwszej chwili gorąco i zimno mu się zrobiło, a łydki pod nim zadygotały. Wydawało mu się, iż potrzebował tylko rękę wyciągać i brać, że zająwszy zamek nogę jakoby w strzemieniu postawił i tylko drugą przełożyć musiał, aby w siodle sieść, ale przekonał się przy pierwszym kroku, że się łudził i mylił. Przeraziło go także własne młode niedoświadczenie, którego sobie pisząc list do biskupa jaskrawy dał dowód.
Opór przeciw sobie sam wywołał i przyspieszył. Odezwać się można było, mając kilka tysięcy, a nie kilkunastu ludzi w Czorsztynie.
Za drugiego Chmielnickiego, w którym mieszkał »lew wespół z wężem« się miał, przekonał się jednak, iż stary hetman zaporozki z uśmiechem był go klepał po ramieniu, a on go jak żak nauczyciela słuchać był winien.
Jednak chwilę tylko zniechęcenie i przerażenie trwało. Odwagą i męztwem niedoświadczenie i nierozwagę wyrównać postanowił, a i czasu na myślenie nie stało, gdyż pan starosta Jordan swego brudnego kasztana ze strzałką, dragonów, oraz ochotną szlachtę tak pędził, że już nazajutrz po liście biskupim pod Czorsztynem stanął.
Brzuchaty i wąsisty pan Jordan, pod zamkiem przenocowawszy, murom się o świcie przypatrywać począł i podług instrukcyi biskupa zamyślił się z panem Kostką naprzód w słowne pertraktacye wdać. Rozkazał więc trębaczowi, Szeludze z Czarnej Wsi pod Krakowem, płachtę białą, od pasterki wziętą, na kiju wywiesiwszy, z trąbieniem wielkiem ze sobą pod zamek podjechać.
Kostka naonczas spał, a spali i chłopi, krzątaniem się po zamku i plondrowaniem go znużeni, nie spały tylko baby, dwie Nowobilskie, Maćkowa i Józkowa, i dwie dziewki, Jantosia Zegleniowa z Miętustwa i Hanka Pokusówna z Długopola, co z chłopami z Nowego Targu do Czorsztyna przywędrowały. Siedziały one w kuchni i piekąc z mąki pani Jozuowej Zbarazkiej kołacze z serem, uradzały (rozmawiały).
Nagle Józkowa Nowobilska przestała zagniatać mąkę, nastawiła uszu i powiada:
— Cosi robiom, co trombiom.
— Moze? — odpowiedziała jej Nowobilska Maćkowa.
— Naozaist trombiom — powiada Józkowa. — Trza wyjźréć.
Wyszła i wróciła z wiadomością, że szlachcic na koniu i żołnierz z białą płachtą na kiju i z trąbą pod murem stoją.
Maćkowa Nowobilska, żona sołtysiego wójta, (rodziny sołtysie miewały osobnych wójtów i wójtom gminnym nie podlegały we wsi), odłożyła ciasto, otarła ręce i wyszła z kuchni, a za nią towarzyszki.
Wystąpiły na blanki, a Józkowa krzyknęła:
— Nie trąb ta telo, bestyja, bo pana obudzis, j... ci oko dziś!
Ale Maćkowa, baba obstarna i obszarna, rzekła z godnością:
— Ckoj! — i zapytała wyniośle:
— Wto?
— Hej tam mosterdzieju! — wrzasnął Jordan, bo takie przysłowie miał. — Niema nikogo, tylko baby?!
— Som jest i hłopy — odparła Maćkowa. — Co fcecie?
— Gdzie pan Kostka?
— Śpi.
— To go obudź!
A Maćkowa rzekła wyniośle:
— A cozto nie widzis, ze gaździno?
Wspomniał Jordan polecenie biskupa, ażeby politykował, chłopów nie drażniąc, zatrzymał więc oburzenie i zawołał:
— Obudźcież go, gaździno!
— Na co?
— Jaśnie Wielmożny Michał Jordan, starosta dobczycki, rozkazuje.
A Maćkowa odpowiedziała z dumą:
— Nas pon starosta ciorśtyński taki dobry, jak i dobcycki!
— Ksiądz biskup krakowski mnie tu posłał!
— E to se stójcie! — zawołała Józkowa Nowobilska.
Pan Jordan wpadł w pasyę — na razie jednak słów i pomysłu mu brakło i zwrócił się do Szelugi ze srogiem spojrzeniem, wybuchając z pasyi:
— Phu mosterdzieju, co?! Brrum!
A Hanka Pokusówna, tęga, przystojna młoda dziewczyna z »dyablim pyskiem«, z pod baszty:
— A coz to hań grzmi? Bo tu u nas pogoda.
Siepnął się Jordan w kulbace, ale strzymał jeszcze.
— Słuchajcie baby, — podniósł głos — idźcie mi po Kostkę natychmiast!
— Ej jo hań nie ide, bo sie boje, byk sie nie zadowiła[27] — odpowiedziała Pokuszczanka.
— Best! — rozśmiała się Józkowa Nowobilska. — Dyabłów zjadło z dziéwkom!
— Pocoście, panie starosto, przyjehali? — zapytała Maćkowa godnie.
— Zamek brać! — odparł Jordan z dołu.
— Zomek u mnie gotowy, ino nie wiem, cy kluc nie dyabli potę! — zawołała Pokusówna.
Huknął śmiechem trębacz Szeluga, który mundsztukiem trąby zęby zaciskał, buchnęły śmiechem baby na murze, a Józkowa zawołała:
— Siejdze[28] pokuso zatracona! Cy cie miliońscy dziś?
Pan Jordan zaś cały spłoniony, porwany pasyą, ryknął:
— Psie baby sobacze! Łyka z was drzeć każę!
— A skądze pon zacnom? — zapytała Pokusówna.
— Zkąd, ty małpo wszeteczna?! — wrzasnął pan starosta. — Ztamtąd! — I obróciwszy się w siodle, zaryczał bawolim głosem:
— Bywaj!
Wnet z przylasku poczęli się wysuwać dragoni biskupa Gębickiego i szlachta wolentaryusze.
— Ztąd! — powtórzył pan Jordan w furyi.
Stropiła się Józkowa Nowobilska, poznała, że niepeć (nie byle co) i rzekła do Maćkowej:
— Stosecnyk dyabłów zjadło aj zjadło — zołmirze.
Ale Maćkowa nie straciła godnego rezonu; wiedziała ona, że tysiące chłopów pod Czorsztyn nadciągnąć mają i krzyknęła z góry zuchwale:
— Panie starosto! Cobyś nie wloz, jak koński mihał, ka ci nie trza!
— Czekaj ty wiedźmo stara! — ryknął pan Jordan i zdarłszy konia z trębaczem za sobą, zawrócił ku swoim.
Długo sapał, nim się wysapał, a gdy za radą porucznika dragonów i pana Gozdawy Mieszkowskiego wymowny pan Skoraczyński i ksiądz z Maniów, za wojskiem przybyły, z samym Kostką już mówiący i obiecujący mu zupełną swobodę, gdyby zamek dobrowolnie oddał, nic nie wskórali: do szturmu uderzyć kazał.
Aliści kilkakrotne zapędy dragonów pod mury i usiłowane podpalenie bramy nie powiodły się; w zamku było nieco broni, chłopi też mieli swoją, w dodatku obecny pleban z Maniów ducha oblegającym odbierał, nieustannie powtarzając i wołając: Śpieszmy się! Śpieszmy się! Obawiał on się bowiem mających rzekomo nadciągnąć zbuntowanych górali.
Nieudane ataki, strata kilkunastu koni ustrzelonych i dość ciężkie rany i potłuczenia kilku dragonów, a przytem coraz rosnący strach przed czernią chłopską, źle podziałał na pana Jordana, gdyż nagle, nic nie powiedziawszy nikomu, z panem Mieszkowskim, Skoraczyńskim i jednym jeszcze szlachcicem ogony końskie zamkowi pokazali. Gdy wodza brakło, ruszyła za nim, tchórzliwie zresztą bardzo zachowująca się, ochotnicza szlachta, a za nią i dragony pomknęli z kopyta gościńcem ku Krakowu, w ślad starosty.
Drwił Kostka sam ze siebie, że się tak łatwo dał był na razie listowi biskupiemu nastraszyć i że go tak szybko zwątpienie opadło. Zetknął się, starł z nią i zwyciężył przeciwność tak łatwo, że aż śmiechu to było warte, bez jednego skaleczonego w zamku człowieka. Stukł się tylko w kolano, jakby naumyślnie na śmiech i żart, że przecie rany przy odpieraniu szturmu były, kowal z Łopuszny, Magiera, o kant kamiennego muru się uderzywszy.
Rad też i wesół, gdy państwo Jozue i Ryfka Zbarazcy miodem swoim i winem chłopów częstowali, zasiadł w kancelaryi szambelana Platemberga i znalazłszy tam inkaust i co potrzeba, do imci pana Wiktoryna Zdanowskiego list prozą i wierszem pisać począł, zapraszając, aby »na świętego Jana stawić się w Czorsztynie raczył, bo wielkie wojska tutaj ściągać się będą, gdyż jest wola Boża, a nie inna, aby tak wielkie zbrodnie ukarane zostały, co daj Boże aby bez rozlania krwie chrześciańskiej. Ja WM. Pana gospodarzem zostawiwszy, pójdę sam, gdzie mię Bóg z wojskiem obróci...

...bramę zapalili,
Mniemając, żeby orła w piersi ugodzili.
Wtym sie im lew otrząśnie, pocznie prószyć z góry,
Aże miéła maślanka rozlała się w dziury.
Bramę zalał, ich pokłół, pozabijał konie,
Że nazad musiał jechać na świniem ogonie.
Wtym obaczy, nie dudka, starostwa pragnący,
Chłop babiasty i tłusty, Jordanek rzeczący:
Nie chcąc czekać ostatka samoczwart uskrobał,
Czyli się też w kwatery między skały schował.
Potym w kotły usarskie w zamku uderzono
I ospałych żołnierzy z akownic budzono.
Wtym się porwą do koni, nie chcąc czekać dalej,
Pieszo jedni, na koniech drudzy uciekali,
Inni jeszcze na zamku w Krakowie statutu,
Zapomnieli i swego prawnego talmutu.
Kazał ich lew prowadzić, z długich arkabuzów
Nabawiéł niejednego z nich strachu jak guzów.
Otóż wam Zuzanicy, cóżeście wygrali,
Tylkoście lwa daremnie na sie rozgniewali,
Który sie skrył choć cicho, na tajemne skały,
Kędy ledwie orlice pióra donaszały.
Przy kiem Pan Bóg, z tym trudno, nieboże, wojować:
Lepiejby snać za grzechy wcześnie pokutować.
Bojemy sie człowieka; Bój sie raczej Boga,
Przy tym stojąc, mnie ufaj, nie dojdzie cię trwoga.

O nieszczęsne łakomstwo, o przeklęta pycho,
Któraś w Polskę ach, ach, ach, wprowadziła licho!
Boję się, by nie przyszły już proroctwa ony,
Że miało wniść wszystko złe tu od Akwilony.
Ten, co widział, świadczy.«

Drugi też list do marszałka Łętowskiego wysłał, ażeby jako z największym ludem przybywał... »A upomnij WM. M. M. Pan, ażeby z sobą brali siekiery jedni, a drudzy rydle. Pójdziem wszyscy przez Kraków i dalej przez wszystką, jeśli wola będzie, Polskę. Mamy dobrą zmowę z Chmielnickiem i z Tatarami i niemieckie wojsko przyjdzie nam na pomoc...«
Radowała się i weseliła młodość pana Kostkowa. Na zamku starościńskim, na wyniosłym ostrogu siedział, listy wojenne pisał, w hardości stał. Na wspaniałem karle szambelańskim rozparty, nogi przed się na niedźwiedzią podesłaną pod kantorek skórę wyciągnął i ręce w kieszenie szwedzkich rajtuzów wsadził, głowę przez poręcz przewiesiwszy.

»Ty będzies płakała,
jo nie bende słysoł,
jo nie bende słysoł,
sionde sobie w pokoiku
listy bende pisoł« —

przypomniała mu się pieśń mazowiecka o trzech panach Potockich, co jechali z wojny »pytali się, pytali się o nocleg spokojny«...
A kiedy już mieli »tę nockę spokojną,
pytali się, pytali się
o dziewcyne strojną«...
Beata Herburtówna...
Żali sen?...
Kędyś, gdzieś ogród kwietniowem wczesnem ciepłem pachnący... dawno... daleko... Uścisk — uścisk promienny...
Sieniawski, Sulnicki, Korecka księżna, wojewoda...
Pożar Zagorzelic, łuna...
Królowej Cecylii Renaty dwór... bale dworskie... uczty... psoty paziowskie...
Poniewierka, głody, niedostatki...
Żali sen?
Ah! ten słodki, ten cudowny, ten niebiański uścisk nadziemskiej iście rozkoszy...
Wtem stanęła przed nim Maryna z Hrubego.
— Panie — rzekła — przysłał mnie brat Sobek ze dwoma ludziami, sam w tym tyźniu haw z tysiące ludzi bedzie.
Przypatrzył się jej Kostka zamgławionemi marzeniem oczyma. Wspaniale stała.
— A ty co? — spytał. — Chcesz tu zostać?
— Fcem.
— Po co?
— Ja do wojny pudem.
— Bić się?
— Haj.
— Chłopów dość, wystarczy.
— Jo sie we krwi opłókać musem.
— Albo co?
— Bo jo sie od dyabła kusić dała — musem sie omyć.
— We krwi?
— Haj.
— A coś robiła?
— Jo sie z potworom zadawała.
— Jakto?
Nie odpowiedziała Maryna, tylko rzekła ponownie:
— Sobek brat haw bedzie hnet. Samyk Toporów ś nim siedmi, Mardułów trzok...
Kostka przypatrywał się piękności Maryny.
— Maryna — rzekł, przeciągając się.
— Co?
— Maryna — powtórzył.
— Panie, ostońcie mi święty, hłopski zbawiciel! — rzekła Maryna i wyszła z komnaty.
Przybył nazajutrz Łętowski, ale z paru tylko chłopami, w odwiedziny, obiecując powrócić i z pod Czarnego Dunajca dziesiątki tysięcy chłopów ze wszech stron góralszczyzny zwieść, oddano też w cztery dni po ustąpieniu Jordana list od rektora Martinusa Radockiego z Pcimia, który, o »miłośnikach prawdy Chrystusowej« wspomniawszy, donosił, »iż chłopi, gdyby dozwolenie, albo głos IMci króla słyszeli, tedyby prawie sami na dwory szlacheckie następując, niszczyli je, aby już więcej hardość i wyniosłość ze złością tyrańską na ziemi nie panowała......«
Siadł więc Kostka ponownie przy kantorku Platemberga i manifest swój, zaczynający się od »Pokój Chrystusa!« — pisał, gdzie w imieniu króla »wszystkie wolności tym wszystkim, którzy teraz stać przy nim będą i dwory szlacheckie i co w nich« w obszernych słowach obiecał. Dodawał też »aby (jako ma polecone od króla IMci) żadnym uniwersałom choćby i z pieczęcią i z ręką króla Imci były, wiary nie dawali, gdyż te musi wydać, bojąc się szlachty«.
Na Kraków zapowiadał pochód i do Czorsztyna »pod swe skrzydła garnąć się« kazał, kościołów polecając nie tykać, »gdyż o Boga i krzywdę ludzką wojować będziemy«.
Dan w Czorsztynie 22 czerwca 1651.
Szczęśliwa i radosna młodość pana Kostkowa na zamku się cieszyła. Manifesty wydawał, potęgą się czuł, sławę nieśmiertelną przed sobą widział. Cieszył się jak dziecko i w ręce byłby klaskał, a cebulooki, kłapouchy, minogogęby, mały, gruby, brudny, krostowaty i finezyjnoironiczny Jozue Zbarazki, śmieszył go nad wyraz. Sam nie wiedział, czy się bawi w rewolucyę, czy to prawda? Jestli mesyaszem chłopów, panem Czorsztyna, wodzem setek tysięcy — czy paziem królowej Cecylii w Warszawie, w wojnę turecką z towarzyszami grającym? Krótko, nagle, jakby przez sen się działo...
Wypadł Kostka po napisaniu swego uniwersału z kancelaryi Platemberga i na Józkową Nowobilską trafiwszy, pod boki ją chwycił i kręcić babą zaczął, a pokrzykiwać: hop! hop! — że myślała, iż oszalał. A kiedy ją puścił, choć baba pięćdziesięciu blizko była, zwierzyła się Maćkowej Nowobilskiej:
— Wiécie, kumosko, kie mie ujon, choćjek taka nienomłodso, ej wiécie, na mój prawdu, joby sie mu nie broniła — jakby tak jus musiało być...
A Maćkowa:
— Hej, wiera, jakby musiało...
I westchnęła ze zwątpieniem.
Aliści nie długo się miał czas cieszyć sobą młody pułkownik.
Z krzykiem: Zołmirze idom! Zołmirze idom! — przybiegł wysłany po jaja na wieś chłopak, co przy Kostce służbę pachołka pełnił. W pół godziny później dragoni, piechota, puszkarze z dwoma działami zamek otaczać poczęli — w tysiąc ludzi blizko pod wodzą pułkownika biskupiego Jarockiego.
Ksiądz biskup Gębicki, po niesławnym odwrocie pana Jordana z pod Czorsztyna, gdzie babom na gębę, a chłopom na pięści nie sprostał, wielkie larmo podniósł. Wysłał 250 piechoty pod Czorsztyn, a do podstarościego i sędziego grodzkiego krakowskiego list pchnął: »Z Krakowa d. 30 Junii 1651. Czorsztyn ubieżono i zbójcami osadzono! Ad primum nuntium posłani ludzie qui flammam extinguerent, nic nie wskórali i ten ogień tli się, bo chłopstwo insurgit... Dla miłości i ratunku ojczyzny, przybyway, przybież W. M. Pan, bo to straszny ogień!«
Popędził goniec do króla, rozesłano do wszystkich proboszczów po wsiach, aby z ambon przeciw buntowi wołali i lud powstrzymywali, a za 250 wyprawionej piechoty wyekspedyował przerażony biskup jeszcze 200 siewierskiego swego regimentu, 60 harników, zwanych tak od harnisza, albo zbroi, a także świstakami, od komendy świstaniem na wzór zbójecki, strzelców górskich wybranych, i dwa działa. Starosta z Lubowli otrzymał rozkaz i przywiódł również dwa działa i 150 żołnierzy. Z pod Muszyny przybyli dragoni biskupa. A gdy na dzień 27 czerwca podstarości krakowski Śmietanka wszystką szlachtę, starych, chorych, sługi, faktorów i urzędników królewskich i duchownych do Krakowa przeciw buntownikowi Kostce powołał: miał on 22-go czerwca naprzeciw tysiąca oblegających 27 górali i 5 kobiet w zamku.
Ale miał pewność odsieczy. Z Podhala z Sobkiem, z Beskidów z Cepcem i Sawką, od Czarnego Dunajca gromady Łętowskiego przybyć miały lada godzina. Cepiec i Sawka donieśli, iż pod Lanckoroną, pod Melsztynem stoją całe kupy czerni, iż całe wsie z pod Krosna, jak Żeglce, Budzyn, ciągną z wójtami na czele, iż pod Babią Górą, w Ochotnicy nad Nowym Targiem, w Porębie, w Niedźwiedziu, w całej okolicy blizkiej i dalekiej dziesiątki tysięcy pod bronią stanęły.
Więc choć się nie spodziewał oblężenia i 27 tylko chłopów i 5 bab w zamku miał, nie uląkł się i bronić postanowił, a wici smolne na alarm palić kazał. Rozgorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem się osłonił.
Tymczasem gdy się zamek na wezwanie nie poddał, bombardować go z dział i szturmować piechotą poczęto.
Rusznic i armat kilka w zamku było, ale nie było prochu i kul. Kostka za czasu manifesty pisał i z Jozuego Zbarazkiego kpinkował, ale o amunicyę się niebył postarał. Zębami zgrzytał teraz i paznogcie w dłonie wciskał, ale to się na nic nie zdało.
Wierny pachołek jego do Lubowli w nocy po proch i kule choć do rusznic chyłkiem wysłany, w ręce dragonów wpadł i pod zamkiem na widoku rano 24-go czerwca ćwiczony był batami.
Wstało to rano złowrogie. Smolne wici płonęły na murach dzień i noc, gorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem się osłaniał, na alarm buntownikom, ale nikt nie przybywał.
— Coz bedzie? — zapytał Kostkę Łętowski w kuchni, gdzie ogień płonął.
— To! — krzyknął Kostka i wybiwszy czekanem szybę z ramy ołowianej, wydarł ołów i na tygiel rzucił. — Będą kule!
Zaczem za jego przykładem wszelki metal w zamku na kule przetapiano, gwoździe z gontów darto, baby marmury z posadzek łamały, smołę warzyły, kamienie z bruków wyważały; czem kto mógł, raził, prażył, tłukł dobywających fortecy.
Dobiegło południe — pomoc nie przybywała.
— Coz bedzie? — zapytał sołtys Łętowski, patrząc ku wojsku biskupiemu, które obiadowało.
Ale Kostka, ranny draśnięciem kuli w czoło, nic mu nie odpowiedział. A że krew mu oczy zalewała, poszedł ranę zawiązać.
Spotkał w progu Marynę, kule ulane w kuchni z kandelabrów Platemberga na mur niosącą.
— Płótno masz? — spytał.
— Cysto kosula — rzekła Maryna i ugiąwszy spódnicy, płótna kawał oddarła.
— Wiąż — powiedział Kostka.
Zawiązała.
— Gdzie twój brat Sobek?
— On przydzie.
W tej chwili kula armatnia okno zdruzgotawszy, nad głowami im w pułapie cegły krusząc utkwiła.
— Aby tylko dotrzymać! — rzekł Kostka. — Zresztą mnie nie wezmą. Nie damy się wziąć!
Marynie stanął w oczach straszny wyraz twarzy Szczepana Kurosa, parobka z Miętustwa, kiedy kochanka jego Żegleniówna, która mu jeść na mur niosła, kulą w pierś trafiona u nóg mu padła i zmarła.
Maryna zauważyła już, że chłopi między sobą zamieniają szeptane słowa i kryte spojrzenia. Słyszała, jak Nowobilski Maciek, chłop po Łętowskim najpoważniejszy, mówił do brata stryjecznego Józka: Nie przydzie nik. My tu wyginiemé sytka i telo bedzie.
A Józek Nowobilski, olbrzym woły noszący, ponuro powiódł po ziemi jastrzębiemi oczyma.
— Ale co z Sobkiem? Co z Toporami? — mówił Kostka. — Co z bratem twoim, Maryna?
— Jo nie wiem, panie. Wto, jak wto, ale on haw jus powinił być. Na wcora pod noc se ślubił przyjść. A Sobek, hłop nie taki — co komu, cy sobie sam prziślubi, to zrobi, hoćby mu sam Chworz­‑Smok z cornemi skrzydłami, abo Krwnik­‑Ubijca, śmierzci bóg z macugom, zastompili.
— Niech się dzieje, co chce — rzekł Kostka chwiejąc głową. — Już drugi dzień na murze na nogach jestem, oka dwie noce nie zmrużyłem, morzy mnie taki sen, że wytrzymać nie mogę. Chwileczkę pośpię.
— Nie légojcie, panie — rzekła Maryna. — Wto wié, co moze być?
— Niech będzie, co chce! Za ten czas może Sobek nadciągnie, albo Cepiec i Sawka...
I rzucił się na łoże Platemberga.
Tymczasem działa biskupie i starosty lubowelskiego grzmiały bez przerwy i mury zamku kruszyły. Gorączkowo dobywał Czorsztyna pułkownik Jarocki, bo się nadciągnięcia chłopskiej odsieczy bał. Osobliwie o podhalanach skalnych wieści pewne doszły, że się ruszyli i na przełaj przez góry na Białkę mieli iść. Sobek Topór dowodził. Coś ich snadź w drodze zaszło, ale każdej chwili przybyć mogli.
Nie wiedzieli jednak o tem oblężeni chłopi, a wiarę w odsiecz stracili. Piechota, ani dragoni do zamku się nie darli, chował ich Jarocki na możliwy atak czerni, tylko działa raz po raz kruszyły mur, rażąc wewnątrz muru zamkniętych ludzi.
W piwnicy, aby się od kul zasłonić i winem pokrzepić, zebrali się obaj Nowobilscy, Kuros i czterech innych górali.
— Co moze być, co nik nie przyhodzi? — rzekł Józek Nowobilski.
— No jo ci nie wiem pedzieć, bracie — odpowiedział Maciek. — Sobek od Jasice sie zadusiował na rany Hrystusa Pana i na samego boga Poklenca kląn, co haw wcora we wiecór z ludziami przydzie. Dy ani wte[29] niewiedział, co s nami bedzie, a nie dopieroz teroz, kie harmaty po górak dudniom, jaz Oźwiena[30] głuchnie. Ale tu nikogo z nikąd niewidno.
— No, to co bedzie, kszesny ojce? — ozwał się Kuros. — Mamé ginąć sytka, jak moja Jantośka niescęsno?
— Ze dy prowda — rzekł Kułach z Ludzimierza.
— Obwiesom nas, lebo bedom i kołem łomać, lebo ćwiertować, jak w jatkak — rzekł Bagancarz z Klikuszowy.
— Pasy s nas kazom katowi drzyć — rzekł Truty z Lasku.
— Bedom s nas ciało odscypali jak trzaski — ozwał się Kapuściarz z Pyzówki.
— Ani nas we świenconéj ziemi nie dadzom grzybść.
Zwiesili głowy.
— Baby i dzieci ostawimy siéroty...
— Majątki, ziemie świentéj odumremy...
— Na męki sie damy...
— A nie sprawimy nic...
— Hłop był hłopem i hłopem bedzie...
— Pan był panem i bedzie panował...
— Taki musi być porzondek świata i wola Boska...
— Coz bees robiéł...
— My tu nasom śmierzciom światu nie zbawiemé...
— Ani nikogo...
— Moze ta pon Kostka i dobrze kcieli...
— Abo i marsiałek Łętowski...
— Ale kie sie nieda, to sie nieda...
— A coz komu s naskiej haw śmierzci przydzie? Nic.
— Abo z męki?
— Ma sie odmienić, to sie odmieni, a nié, to nié.
— Ale bez ten zomek sie nie odmieni.
— O bo wiera nié!
— Wto dowodzi — nieg radzi. Ginąć sie nikomu niefce.
— Zej ba! Héba by głowy nimiał!
W tej chwili we drzwiach piwnicy okazały, z siwą brodą, Łętowski stanął.
— Hłopy! — krzyknął. — Hań na murak ino pięci zdrowyk, a wy tu?!
— Tu — odpowiedzieli ponuro.
— Coz radzicie?
Chwilę milczeli, a potem Józek Nowobilski rzekł:
— Ginąć darmo sie nikomu nie kce.
Zrozumiał Łętowski i zbladł.
— No to co fcecie? — zapytał cicho.
— Kaz som jest pułkownik? — ozwał się wymijająco Maciek Nowobilski.
— Poseł rane zawiązać.
Nastało milczenie. Wtem zagrzmiało i z muru za plecami Łętowskiego gruz się od uderzenia kuli działowej posypał.
— Sami widzicie — rzekł Józek Nowobilski.
— Nas jest zdrowyk mało co wysy dziesieńci, a hańtyk jest tysiące.
Nagle porwał się Szczepan Kuros z nizkiego stołka.
— Co haw długo ukwalować?! — krzyknął. — Zomek trza oddać i jest!
Na to chłopi czekali.
— Zomek trza oddać! Słuśnie gadze! — zawołali, zrywając się z miejsc dwaj Nowobilscy, Kułach i trzej towarzysze.
— Hłopi! Bójcie sie Boga! — krzyknął Łętowski. — I zomek oddać i pod nóz iść! To lepi zginąć w murak!
— Jo juz wiem, jako zrobić — zawołał Maciek Nowobilski. — Mnie nie trza ucyć. Jo przy wojsku bywał.
I porwał się biec.
— Kaz lecis? — zatrzymał go Łętowski we drzwiach.
— Na mur! Zomek dać!
— Przez pana pułkownika niewolno!
— Pytaj sie go som!
— Nie pudzies!
— Pude!
— Marsiałku, puście nas! — krzyknęli chłopi, którym Łętowski drogę z piwnicy we drzwiach zagradzał.
— Przez pana pułkownika nic!
— Bajto! — wrzasnął zuchwale Kuros i starca w pół uchwycił, by na bok szarpnąć.
Gdy się ten ośmielił, ośmielili się i inni. Ubezwładnili Łętowskiego, a Józek Nowobilski rzekł:
— Zapremy was haw, w piwnicy, do casu.
I wepchnąwszy Łętowskiego do lochu, drzwi zatrzasnęli.
Maciek Nowobilski zaś na mur wbiegł, powiewając białą czuchą nad głową na znak, który, jako dawny wojskowy, znał.
Dostrzegł pułkownik Jarocki czuchę i pod mury się posunął.
— Co chcecie? — krzyknął.
— Za Kostkę i za Łętowskiego puścicie nas ślebodno?
Jarocki się czerni bał, odpowiedział więc:
— Puścimy!
— Przisięngniecie?
— Przysięgniemy!
— Podpisecie sie?
— Podpiszemy!
— No to ustańcie strzylać! Poślemy opis do podpisanio!
— Dobrze!
Skoczył Maciek po Jozuego Zbarazkiego, wywlókł przerażonego Żyda z pod stosu pierzyn za kołnierz i rozkazał mu pisać warunki poddania zamku i wolności.
Armaty ucichły.
Kostki chłopi nie szukali. Nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Wiedzieli od Maryny, że spał.
Wtenczas Maryna weszła do komnaty i ujrzała Kostkę na łożu Platemberga nad chęć snem zmorzonego.
Wstrząsnęła go za ramię.
Zerwał się: Co?! Sobek z Toporami?
— Nié — odpowiedziała Maryna — Hłopi zomek oddali.
— Jakto?! Co?! — krzyknął Kostka skacząc na równe nogi.
— Jako wam mówiem. Skoda was.
— Kto oddał?! Gdzie Łętowski? Ustrzelon?
— Nié, zaparty do piwnice.
— Prawdę mówisz?
— Prowde.
Kostka opadł na łoże.
— Słuchajcie, jak nie wierzycie — rzekła Maryna. — Armaty ciho stojom.
Kostka poczekał chwilę.
— Prawda — rzekł.
— Skoda was — powtórzyła Maryna.
Strasznem wydało się Kostce milczenie oblężniczych armat.
— Jak śmierć — rzekł jakby do siebie.
Nagle porwał go gniew, wściekłość, tupnął nogą, cisnął przez zęby przekleństwo, porwał się biec... bronić się jeszcze godzinę, jeszcze dwie... pomoc nadejdzie!
Skoczył w drzwi, chciał wypaść na podwórzec zamkowy — ciężkie drzwi dębowe, na schody wiodące, znalazł zamknięte od zewnątrz.
Snadź czemś zaparte. Skręcił ku oknu, ale z okien apartamentu Platemberga nie było widać podwórza, tylko w dali Tatry, a przed niemi okolicę podgórza. U dołu był wysoki stok skały zamkowej. Niepodobna się było wydostać.
— Zamknęły mnie psiewiary! — krzyknął stając bezradnie.
— Zamkneni — rzekła Maryna. I po raz trzeci dodała:
— Skoda was.
W mgnieniu oka, jak tonącemu przesunęło mu się przed myślą wszystko, sfałszowane listy królewskie, werbunek i buntowanie chłopów, uniwersał Chmielnickiego, uniwersał jego własny przed dwoma dniami wydany, zajęcie zamku — jawna zdrada i rewolucya... czekać go mogła tylko śmierć.
Siadł na łóżku i głowę na rękach na stolę wsparł.
— Zal wom młodego zycia? — zapytała Maryna.
Kostka milczał.
Nagle coś zahuczało.
— Strzelili! — krzyknął radośnie, dźwigając głowę.
— Nie — to mur kajsi kulami zdziurawiony gruchnon.
Kostka naprężył uwagę — cicho było.
— Zal wom zycia — powtórzyła Maryna.
Naówczas Kostka podniósł oczy, popatrzył na nią i począł mówić powoli:
— Hej, Maryś...
Hej Maryś! Słońce się nademną wzniosło, jak nad młodym dębem, królem drzew, i koronę mi uzłociło... za cóż tak rychło, tak zaraz chmury miały zejść, piorun się nademną miał zakołysać?... Wywyższon chciałem być — ale nie jeno własnej chwały — ludzkiegom szczęścia pragnął...
Wieki miną nim się to pełnić pocznie, co się za moją sprawą, co się przezemnie pełnić miało... Królem chłopów, królem małych chciałem być, jako on król Kazimierz Wielki...
— Królem jeście kcieli być? — zapytała zdumiona Maryna.
Ale Kostka nie wytłómaczył jej, tylko mówił dalej:
— Wieki miną... Chłopi sami, rękoma własnemi, nóż pęta na ich szyi przecinający w odmęt morski rzucają. Czemu mnie opuścili, czemu nie przyszli? Oh! Czemuż biskup Pstrokoński, opat tyniecki, Rzymu się bał? Któż pierwszy gubi mnie i któż pierwszy gubi wolność narodu chłopskiego?! Wiem! Zgaduję kto!
Rozżalił się Kostka i łzy mu w oczach stanęły.
— Czemu chłopi nie przyszli! — wybuchnął. — Czemu nie przyszli! Zdruzgotali mnie życie młode, sobie powróz na szyję zmocnili! Obaczą teraz! Ogień i miecz ich karać będzie. A mnie jeno śmierć... O Beato, Beato, Beato!...
— Świętom Beate wołacie?
— Świętą, mnie najświętszą na ziemi! Miłowałem ci ja, miłowałem, aż serce tajało we mnie! Miłowałem dziewicę aniołowi niebieskiemu podobną i ona mnie też miłowała. Myślałem z nią szczęśliw na szerokich majętnościach, albo i więcej jeszcze być, a dziś co? Na suchej skale zamkniony, wojskiem oblężon, od wszystkich odstąpion — krzyż mnie, mesyaszowi chłopskiemu, z cierni korona, włócznia do boku i gąbka octowa! A o szatę moję, o myśl moję, o cnotę moję szlachta z księżmi kości rzucać będą i niedolę chłopską wydzierać sobie będą, jak krucy kości i ścierw, szponami go każdy we swoją stronę ciągnący!
Straszliwy żal, ból brzmiał w głosie Kostki.
Przybliżyła się doń Maryna i rzekła:
— Panie, luto mi was.
Pojźrał na nią Kostka.
— Uzaliło sie mi was serce moje. Miejcie pociesenie.
— Jakoż pocieszenie mam mieć? — odpowiedział gorzko Kostka.
— Prząśnice, piekielne panny, na kołowrotku nić wam pletły... Juz nastarso nozyce biere, juz ogień gotowy, nie wypletom wam nici do znaku, w ogień prasnom. Pociescie sie — na kwile.
— Jak?
— Uciescie sie se mnom.
— Jak? — powtórzył Kostka nierozumiejąc.
— Tu wam legne — rzekła Maryna, stając przy łożu szambelena Platemberga.


∗             ∗

Zezwał Sobek chłopów ze Skalnego Podhala. Z pod Osobitej od Orawic pod Murań do Zaru rozlecieli się jego wysłańcy po wsiach podtatrzańskich... Zeszło się przeszło trzystu zbrojnych chłopów przed chałupę Topora Jasicy do Hrubego. Stanęli gromadą, w kosy, łuki, maczugi, ciupagi, często w rusznice i pistolety zbrojni. Było wielu starych, byli chłopcy nieletni, bo młódź parobska głównie w polu przy królu była.
Wyprostował się stary Topór Jasica, że się o głowę wyższy, niż zwykle zdał, i zieloną gałęzią smrekową krzyż nad wojownikami w powietrzu uczyniwszy, silnym wyrzekł głosem:
— Bogu przenoświętsemu was oddajem, Panu Jezusowi i Mace Boskiej Ludzimirskiej! Nieg was prowadzi, a Tur bóg, co ramie dźwiga, i Trzas Straf, co przed nim na kruku leci, nieg bedzie s wami! Dziewięsiły, Ćmy i Krocie nieg bedom s wami, a Cérnica Marzanna, Mór poprzed was! Węzokose, jędze straśne, i Dziw­‑Dziwo z kociom głową i kat­‑dyaboł z wilcym pyskem nieg wroga przed wami płosom! Jessa, trzygłowy boze, Panie świata, pomagaj w bój!
Zaczem wyniosła Toporowa Sobcockula jarkich (jarzących) węglików drzewnych na łopacie żelaznej, a Topór obuchem siekiery w łopatę uderzył, że się ogień na wsze strony świata rozprysnął i gromkim głosem zawołał:
— Jako té wągle na strony świata, tak od was nieg idzie moc i przerazenie! Bydźcie zdrowi!
— Jezus Maryjo s nami! — krzyknęli chłopi. — Ostajcie z Bogem!
— Boze prowadz!
Wyszedł Sobek na czoło, a Marduła obok niego, z wielkiego męztwa wyrzucający młyńcem w powietrze zberczącą obrączkami ciupagę.
Chciał Sobek Janosika Nędzę Litmanowskiego pozwać ku sobie i posłał doń Krzysia z Mardułą na Nędzów Gronik. W ciepłe piękne południe tam zaszli.
— Is, is, kieli[31] lezy! — ukazał Krzyś Mardule Janosika Nędzę, wyciągniętego pod jaworem do słońca. Z podziwem nań popatrzeli, choć go dobrze znali, a podziw ten w Mardule był tak wielki, że nawet nie budził zazdrości.
Mały dwunastoletni chłopiec, »celadnicek«, siedział za Nędzą na pniaku jaworowym, bo od wieków jaworami Nędzów Gronik zarośniony był, i grał mu na gęsiołkach.
Nędza w krzesanice Czerwonych Wierchów błękitno bielejące między ciemnemi lasami na reglach patrzał. Białe i różowawe obłoczki ukazywały się i nikły.
— Nieg bedzie pokfalony! — rzekł Krzyś. — Co se tak hań poziérocie?
— Niegze bedzie! Witojcie! — odrzekł Nędza, wstając z trawy na widok gości. — Patrzem, bo sie mi widzi, ze hań cosi widzem.
— Je co?
— Ino sie wpatrzojcie dobrze. Straśnie haw u nas w Polanak dzieci na cosik mrejom. U samej mojej siostry umarło dwoje, a trzecie ino, ino! Patrzojciez dobrze! W rzecy mgiełka. Hań za lase, popod turnie. Widzicie?
— Haj, widzem — rzekł Marduła. — Obłocek.
— Obłocek, wpatrzoj się tęgo, a przisłoń ocy, bo słonko razi. W białej sacie Cicha, bogini moru dziecięcego chodzi, a wionek ma na głowie z cyrwonego polnego maku i krwawiącąm chustom włosy obwijo. Jo tu juz uwazował, ze ona chodzić ma, bo kwiaty skły i trawa miejscym tak jakkieby pozwypalował. Ona to hań!
— E? — zawołał Marduła z przestraszonem niedowierzaniem.
— O, óna bedzie — przytwierdził Krzyś z dwóch powodów: raz że we wszystko nadzwyczajne wierzył, powtóre, że skoro tak potęga Janosikowa widziała i mówiła, to tak musiało być.
— No, to jom widzicie — rzekł Nędza. — Ona hań jus dość dawno migo. Ceko pewnie na Kanie, co té dzieci, co jej zuciekały, przywobi ku sobie, pochyce i hań je na obłoku prziwiezie.
— E jakoz to? — zapytał chłopczyk co gęśle trzymał.
— Cicha jest cyrniata na gębie, a ocy mo wyłupione, jak u sowy i takie, jak mróz. Powietrze koło niej jak z grobu, zimne, wilgotne, zatychnione.[32] Białom ma smate na sobie, taki płosc, opleśniony, a pręt corny trzimie w rency i ka na dziecko trefi, to go tym pręte tknie i dziecko mre.
— Sine sie stanie, jak kiebyś go zadowiéł — rzekł Krzyś. — Jo to widział pod Budzyne, be temu ze trzydzieści lot.
Haj. A té dzieci, co jéj ucieknom, to zaś ścigo piekielno bogieńka niescęnścia, Kania. Ta sie obróci kozdemu dziecku w jego matke, kie sie ś niém stretnie[33] i wobi go ku sobie. Dzieci lazom, jak głupie, to je poto na obłoki posadzi, siednie ku nim i leci.
— Ka? — zapytał chłopczyk.
— Je wtoz wié? Cicha słuzy u Marzanny, Kania zaś Cichej dospomaga.
— Jo jesce ze staryk ludzi słychował o Smiertnicy i o Dzumie — rzekł Krzyś.
— Toté to ino starsyk ludzi noracyj bierom — rzekł Nędza. — Mnie to Sablik radziéł o nik. Béły haw obie pote, kie tu Tatarzy w Kościeliskiej dolinie byli i z Polokami sie bili.
— Dzuma pono jesce gorso — rzekł Marduła.
— Sytkik wte Corny Bóg i Peklenc z piekła puściéli. Trzybek i Marzanna na Pogwizdowyk skrzidłak lecieli i hłopów i baby bili, a Mór z kosom za niémi seł.
— Haj. Boby se sama Dzuma nie dała rady — rzekł Marduła.
— Wtej[34] mieli hrubom robote — zauważył Krzyś.
— Bajto! Sablikowi gwarzéł pradziadek, co sie ludzie kopyrtali, jak muhy.
— Bie! Nie kopyrtałbyś sie, kie cie taki palice[35] tknie?! — rzekł Krzyś.
— Wicie jom? Cichom? Ona hań ciągle z lasa we wirchu wychodzi i wraco. Jo sie ku niej od samego rania patrzem. Ceko na Kanie pod turniami — mówił Nędza.
— Ceko — przytwierdził z przekonaniem Krzyś.
— Pono śmierzć, Marzanna na piérsego kwietnia, wtej, kie słomianom osobe we wodak topiom, a śpiéwajom: smierzć sie wije po płotu, sukająca kłopotu, mre — ozwał się chłopczyk z gęślikami.
— Wiera ci ta śmierzć mre! Nie gadoj gówien...! — odpowiedział Nędza, a Krzyś z podziwem nań patrząc, rzekł:
— Terozeście wej, Janosiku, dobrze pedzieli! Wy macie rozum!
I popatrzał z pokiwnięciem pochwalnem głową ku Mardule.
— No, aleście haw do mnie s cémsi prziśli? — zapytał Nędza. — Maciuś, powidz mace[36] ze som jest goście. Coby mléka prziniesła i oscypka i spyrki i placka.
Wyniosła gaździna, wzniosłego wzrostu i pięknej powagi, poczęstunek, popod jaworami legli, jedząc i pijąc. A chłopczątko przygrywało im na gęślikach, raz po raz przerażonemi oczyma ku białoróżowym mgłom pod krzesanicami Czerwonych Wierchów poglądając.
A gdy się najedli i napili i Marduła z Krzysiem, po co ich Sobek Topór posłał, opowiedzieli, odrzekł im Nędza, oddając naprzód, jak przystało, cześć Sobkowi:
— Sobek Topór hłop jak sie patrzi i my dwa, kieby na to padło, toby my świat oznieśli. Ani nie wiem, wto lepsy, ino co Sobek jakisi powolniejsy. Ale jo ta wojny mom dość po Węgrak, za Tatrami. I co mnie to ta obchodzi? Ku mnie haw nie idzie nik, zoden pan ani ksiądz, ani zyd, ani pahołek, cy to królewski, cy kaśtelański, lebo starościński, nieg bedzie jaki fce, bobyk go obuske wypłaciéł, coby syćkie zęby we smatece du domu poniós. Mnie haw dobrze. Komu źle, nieg sie broni. Jakby mnie źle béło, to jo hań nie pudem nikogo pytać[37], ba sie będem bronił sam. Moje interasy hań — wskazał za Tatry — nie po dziadowskik dolinak. A i casu niémom tracić. Sablik ośpichował bogatyk kupców, co pojadom bez Luptów, idziemé na nik i moi trze hłopi jutro.
— Sytka polscy hłopi majom wstać — rzekł Marduła.
— I ci od Krakowa i od Sąca?
— Haj.
— Dobrze coś mi pedział! Joby sie hań z Lahami miał babrać? Janosik Nędza Litmanowski, skrzidlaty Podhalon? Bajto! Jesce kiebyście sami górole hoćby ta i Klisce i Zagórzanie na jaki dwór śli! Moze byk ta i poseł. Z podkówcorzami kieby sie mi dało zejść, to héba poto, co byk ś nik kope w polu ustawieł, jak ze snopków owsianyk.
— O całom Polskom idzie — rzekł Marduła. — Tak mi Sobek pedzieć kazał.
— Je jakaz to ta Polska? I ka? Tu, bo my Polocy, a za granicom Orawcy i Luptocy, a pote Madziary. A ku Krakowu nie Polsko, ino Lafy. Ze coz mi ta po hańtyk hłopak? Nieg im ta i za pazdury drzyzgi wbijajom. Mnie to jedność.
— Król spólny...
— Pon Bóg jesce spólniejsy, taki twój jak i miemiecki. A bees to Miemca broniéł? Jesce byś bestyjom w rzyć kopnon, jakby go maścili, kiebyś ino pięte wraził!
Na taki argument zwiesili Marduła i Krzyś głowy w zakłopotaniu.
— Powidźcie Sobkowi tak — dodał Nędza — jo hań w doliny nie pude, bobyk się wodom struł i pod nos by mi dólskie powietrze śmierdziało. Ba jakby haw wto do nas z góralami ze skalnemi wojne fciał robić, to jo mu zastompiem. Wtedej nieg odkoze po mnie. A i to. Jest hań nizy tys zbójnicy godni, Cepiec, Sawka. Nieg robiom, co uwazujom. A mnieby nie rzec było hań im zbójecki honór odbiérać iść. Stary Sablik pado, ze niedźwiedź z pod Krziwania nie pudzie niedźwiedziom pod Osobitom, lebo pod Wysokom wołów paśnyk bić. Jo tu, tam oni zbójeccy hetmani. A hoć oni ku mnie, jako lescyna ku buku, jo im ta przeskodzać nie pude.
— Kie to nie o zbójectwo rzec idzie. Tém raze — rzekł Marduła.
— Sewiec ino buty robi, a kowol ino konie kuje — odpowiedział Nędza.
Powtórnie zwiesili w zakłopotaniu głowy posłowie i widząc, że nie wskórają nic, ku odejściu z powrotem się zabierali. Ale Nędza wtedy wstał, do chałupy poszedł i wkrótce ztamtąd z darami powrócił.
Dostał tedy dla siebie Krzyś pięć złotych węgierskich dukatów, pięknie pod słońce migocących, a Marduła nóż liptowski ślicznej roboty, z trzonkiem z rogu, srebra i mosiądzu czerwonego układanym, w kościele w Ruziomberku (Rozenbergu) przez biskupa święcony, aby się nim przez trzydzieści brzuchów można wypruć, po wielkim i sławnym zbójniku Śliwie z Kubina. Dla Sobka dał Nędza blachę złotą, świętą, bo ze skradzionej w Kiezmarku monstrancyi przez słynnego Stanika w Starem Bystrem przekowaną, dla Maryny złotej lamy na gorset, kupcowi w Koszycach skradzionej, i dla starego Topora Jasicy cztery flaszki wina, własnoręcznie przez Sablika ze znawstwem rzeczy w piwnicy w Ujhely pod Tokajem u grafa Tiszy wybranego. W winie tem był ogień życia.
Każdy dar wręczając Janosik Nędza, co trzeba było o nim, powiedział. Złotem suł ze szczodrych białych rąk, co nigdy nic twardo nie robowały.
A matka jego, dumna gaździna na stu krowach, dla Maryny sztukę ślicznego płótna, w domu uprzędzionego dodała. Z zadowoleniem na tę moc swego rodu i podziw przybyłych patrzał, stojąc w progu, stary Nędza Litmanowski, Janosików ojciec, pan czterechset owiec i polan niezmiernych. I na skinienie jego celadnicek dzbanek gorzałki wyniósł, którą uraczyli się wszyscy do sytości.
— Hej — mówił Krzyś, chwiejąc się nieco na krótkich, poderwanych w kolanach nogach — hej, wiés, powiem ci: majontek!
— Majontek — powtórzył, usiłując się utrzymać w równowadze Marduła. I obaj jedną myślą przejęci zawiedli na gęsty las, którym szli ku Zakopanemu:

E dy se Janosik, twoje biłe ruce...

Sobek niepomyślną odpowiedź Janosika Nędzy otrzymawszy, nie czekał, ale ruszyć do Czorsztyna postanowił. Jednak nie wprost, jak było najbliżej, na prawo w stronę Pienin, lecz w dół nad dunajeckie koryto, wsiami większemi, bo się spodziewał po drodze ludzi zagarnąć.
Aliści biskup krakowski, Gębicki, do kogo mógł, listy słał, a wojewodzic Sieniawski, zdrową już niemal lewicę czując, zaopatrzenie zamku w Sieniawie pozostawiwszy, mimo, iż tak znaczne hufy królowi pod Beresteczko wyprawił, jeszcze dwieście siedmdziesiąt koni z sześciu działami polowemi pod Czorsztyn na wezwanie biskupie mógł ruszyć. Żołnierz każdy w strzelbę i pistolety w olstrach był uzbrojony.
I ci się ze Sobkowymi chłopami, ku którym się już niewielu przyłączyło, bo w Szaflarach wszystkich chłopów ksiądz zatrzymał, na równi pod Nowym Targiem o południu zeszli. Nagle, jak na zaklęcie, z mrocznego lasu wypadli Sieniawskiego żołnierze.
Siły były prawie równe, ale uzbrojenie i sprawność bojowa nie równa. W mig obiegli dragoni chłopów i z koni z rusznic ognia do nich dali, gdy sześć dział prosto w kupę kartaczami bluznęło.
Jęk się podniósł, strach górali ogarnął.
Spotkanie było tak nieprzewidziane i niespodziewane, atak tak gwałtowny, że się chłopi do razu zmieszali i bezład się wszczął. Napróżno Sobek ciupagę wzniósł i ze wściekłym przy boku Mardułą ku najbliżej stojącym dragonom, strzeliwszy z pistoletu, pędem ruszył; napróżno kilkanaście strzelb chłopskich huknęło i kilkadziesiąt strzał furknęło przez powietrze. Ten i ów dragon zachwiał się i spadł z konia, ale palba ich i armaty, szybko nabijane i przez ćwiczonych artylerzystów Sieniawskiego kierowane, waliły chłopów, jak burza las. Uciekli.
Widząc się opuszczonymi, Sobek i Marduła pognali w ślad.
Na równi pozostało kilkudziesięciu chłopów zabitych i rannych, pod lasem kilkunastu dragonów i kilkanaście koni leżało. Do ręcznego starcia się nie przyszło. Nie dopuściły do tego armaty, oprócz śmierci, paniczny popłoch na buntowników rzuciwszy.
Sieniawski, rannych chłopów z placu ruszać zakazując, aby za żywa dognili, i dragonów na straży tego czynu kilku zostawiwszy, rannych swoich w Nowym Targu umieścił, a sam pod Czorsztyn co pary w koniach kłusował, aby przybyć nim go wezmą bez niego.
Z oczami w sufit wlepionemi, uwięziony w komnacie Platemberga, leżał Kostka na łożu drugą już godzinę z rzędu. Maryna obok siedziała, milcząc.
Czekali.
W tem otwarto drzwi przedpokoju i kilku ludzi weszło; zastali podwoje od sypialnej komnaty Platemberga zamknięte i zapukali silnie.
— Kto? — zapytał Kostka.
— My.
Poznał głos Maćka Nowobilskiego.
— Łotry, tchórze i zdrajcy?! — krzyknął.
— Nieg pon odepre. Pote bedziemé gadać.
Kostka porwał się i klucz w zamku przekręcił.
Weszli obaj Nowobilscy, Kuros i trzech innych chłopów.
— Daliście zamek!
Potężni chłopi przeciw nizkiego Kostki zmieszali się, aż Kuros zuchwale rzekł:
— Kupilimy zycie i wolność za wase głowy.
— Za czyje?
— Za wasom i za Łętowskiego.
Rozśmiał się wówczas Kostka. Rozśmiał się szeroko, wesoło. I śmiał się długo, długo, serdecznie. A potem ręce naprzód wyciągnął i rzekł:
— Wiążcie mnie!
— Tego nietrza, jak pon dobrowolnie pudom — odpowiedział Maciek Nowobilski, nie patrząc Kostce w oczy.
— Dobrowolnie pójdę — dobrowolnie narażałem się na śmierć dla was, to i dobrowolnie pójdę na śmierć przez was. Idźmy.
I Kostka postąpił przed siebie.
— Hłopi — ozwał się Józek Nowobilski z wahaniem.
Ale Maciek rzekł:
— Przisiengnione, podpisane, skońcone.
— Gdzie marszałek Łętowski? — zapytał Kostka.
— W piwnicy je — zaparty. — Zaros go wywiedziemé.
— Przyjaciele — rzekł Kostka łagodnie — we mnie i w nim zabijacie sami siebie.
— Kieby odsiec béła nadciągła, kieby hoć Sobek z Hrubego béł nadeseł — lepsi co dwie głowy spadnom, jak coby my sytka mieli być o głowe krótsi — uniewinniał rzecz Józek Nowobilski.
— Mieli my ostawiać baby, dzieci sieroty? — mówił Bagancarz.
— Łętowski stary, wyście nie zeniaci — zauważył Kułach.
— Wyście nas zréstom na to prziwiedli — ozwał się Kuros. — Za wasom sprawom my tu prziśli, za wasym oskozem w zamku sie bronili. Obiecowaliście dziesienć tysięcy hłopów — kaz som jest?
— Kieby béli prziśli...
— Sami powiédźcie, panie, co my mieli robić? — rzekł Maciek Nowobilski. — Dwa dni my sie bili, jak lwy, jageście to sami nie roz i nie dwa razyj do nas rzekli. Syćko Złybóg bozek przeklon! Nie stanie sie nic. Ginońć — o co, ale o nic?
— Haj, haj! — przytwierdzili chłopi.
Otwarli Nowobilscy drzwi od piwnicy i wyszedł z niej Łętowski. Z lękiem spojrzał nań Kostka, ale chłop był spokojny. Nie rzucił mu ani jednego spojrzenia wyrzutu, czy żalu.
Przystąpił do Kostki i wyciągnąwszy ku niemu twardą, zmarszczoną od pracy, rękę, rzekł bez wzruszenia:
— No to już my hań![38]
Wszyscy zdrowi i lżej ranni chłopi, obie Nowobilskie i Hanka, Żydzi, z pęt uwolnieni, otoczyli Kostkę i Łętowskiego. Maryna szła z tyłu, nieprzytomna.
Okropności, które słyszała była o kochanku swoim, Sieniawskim, a które jej z myśli nie ustępowały, szturm do zamku, w którym walczyła, lejąc na żołnierzy smołę, gruz strącając i widłami wdzierających się po drabinach prąc na dół, godzina, przepędzona z Kostką w komnacie Platemberga, nieprzyjście brata, zdanie zamku i wydawanie Kostki na śmierć i spokój jego, podobny do spokoju drzewa na walącem się urwisku w czas ciszy: wszystko to oszołomiło ją, jakby zamroziło w niej krew.
I chłopi milczeli. Nawet zuchwały i zawzięty Kuros odwrócił głowę w bok i oczy przed siebie w ziem puścił.
Stali tak — w chwili wydawania ludzi na śmierć.
Wtem ozwał się chrypliwy, wązkoustny głos:
— Kłaniam jaśnie wielmożnemu panu staroście pułkownikowi, kłaniam!...
To Jozue Zbarazki przestał się bać Kostki i chłopów. A to tem więcej, że w tej chwili przez otwartą bramę zamku wjeżdżał na siwym dzianecie pułkownik Jarocki, a obok na rosłym, złotogniadym, tureckim bojowym bachmacie, w bok buławką pozłacaną wsparty, wojewodzic Hieronim Sieniawski. Za nimi dragoni. Wpadli też i chłopi czorsztyńscy i zaraz widząc zmianę fortuny, przypodobać się wojsku chcieli i Kostkę jęli szarpać za długie włosy i pomstować mu. Przerażony jęknął rozpaczliwie, lecz Jarocki dragonom chłopów precz odpędzić kazał.
Wtedy Sieniawski podjechał bliżej i krzyknął drwiąco:
— Tuśmy się spotkali, panie Kostka?!
Ale w ten raz wzrok jego padł na twarz Maryny.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — krzyknął żegnając się przez czoło, lewe ramię i pierś złoconą buławą. — Maryna?! Ty tu co robisz?!
Zacisnęło się Marynie gardło. W zdumieniu, w zasłupieniu poznała Sieniawskiego.
Wojewodzic nic sobie z Jarockiego, z oficerów i z obecnej szlachty nie robił — był pan, a oni wszyscy do strzemion mu się ledwie, by sobie jego pańskie łaski zaskarbić, nie gięli; nic sobie też nie robił ze sprawy wzięcia w taki sposób Czorsztyna.
Pchnął konia i blizko ku Marynie podjechał.
— Maryna, ty tu, przy tym drabie?! — rzekł surowo, wskazując buławką Kostkę, którego już wraz z Łętowskim dragoni Jarockiego otoczyli.
Maryna milczała. Żal, ból, oburzenie, gniew mowę jej odejmowały.
— Ty przy tym psie?! — powtórzył.
Marynie głos wrócił. Wyprostowała się i rzuciła Sieniawskiemu prosto w twarz, co jej do myśli przyszło.
— To, coś ty bez dwa roki odemnie ani upytać, ani za złoto kupić nie zdolał, to on odemnie przed godzinom dobrowolnie dostał! Teroz wiés?!
Zapłynął krwią Sieniawski na twarzy, aż się purpurowy stał, a wszyscy nań oczy skierowali ciekawe. Słowa mu brakło. Nagle buławkę złoconą wzniósł i z konia w głowę Marynę trzasnął. Bluznęła krew, a Maryna, krzyknąwszy: Jezus Maryjo! — z rozkrzyżowanemi rękami w tył padła. Potem wbił w boki bachmata złote ostrogi i zdarł go cuglami, że się wspięty na zadnich kopytach skręcił i skinąwszy buławką przed siebie, między swoich konia wparł i poleciał ku bramie, jak opętany. Runęli za nim jego kawalerzyści.
Ruch się zrobił koło Maryny. Podjęły ją z ziemi Nowobilskie z Hanką. Maćkowa jej do serca dłoń przyłożyła, a widząc, że żyje, zaniosły ją ku studni i trzeźwić zaczęły.
Wojsko zrabowało zamek do cna, poczem Jarocki zostawiwszy w nim załogą piechotę biskupią z armatami, Kostkę i Łętowskiego na luźne konie wsadziwszy, co tchu, w obawie przed mogącą nadciągnąć od Czarnego Dunajca, lub Babiej Góry czernią, ku Nowemu Targowi z dragonami ruszył.
A nim ruszyli, Maciek Nowobilski szepnął Kostce w ucho:
— Patrz ku Tatrom!...
Zali miała to być zapowiedź i nadzieja odbicia?
Pułkownik Jarocki, w starszym już wieku, żołnierz ale nie siepacz i człek na ogół miłosierny, »bacząc na młode lata swego jeńca i szanując jego odwagę«, obchodził się z nim po ludzku.
W Nowym Targu w tejże samej karczmie przy rynku Icka Hammerschlaga popasali, a pułkownik Kostkę do swego stołu zaprosił. Siadł Kostka i postawiony przed sobą miód pić począł.
Muzykowie z Podhala, którzy właśnie na dwóch weselach w Nowym Targu grali i jeszcze nie wrócili, w drugiej izbie karczmy rzępolili furmanom, co z Wieliczki sól przywieźli.
— A co, panie pułkowniku — rzekł Kostka — gdybyśmy tych skrzypaków przywołać kazali?
— Jak wola waszmości.
Przyszli więc muzykanci i stary Sablik z nimi. Ujrzeli Kostkę z oficerami w kompanii i nic o niczem nie wiedząc, grali bowiem dzień i noc od tygodnia i ciągle pijani byli, kłaniali mu się tem niżej. A Kostka, gdy ich ujrzał, zbliżyć się kazał i najstarszemu z muzyków, Bartkowi Obrochcie, dukata do skrzypiec wsunąwszy, zawołał:
— Graj, aż w niebie będzie słychać!
Odrzucił muzyk długie włosy z nad oczu i smyk po stronach puścił i piętą o podłogę uderzył.
Kostka pił, dukaty muzykantom rzucał, wesoły był, jakby nigdy nic.
Oficerowie się rozochocili i spytali, czy Bartek nie tylko góralskiego grać umie, a że umiał, a bab i dziewek nowotarskich na widok mundurów się naszło, puścił się ten i ów w tany z brzękiem ostróg i pokrzykiwaniem. Dopiero stary Sablik, wyszedłszy z karczmy i ujrzawszy Łętowskiego w łykach między dragonami, dowiedział się od żołnierzy, że Kostkę na sąd i na niewątpliwą śmierć prowadzą i powróciwszy do izby jakieś szybkie porozumiewawcze spojrzenie rzucił muzykantom i podle Kostki blizko stanął.
— A stary! Jak się macie? — zawołał Kostka swobodnie. — A to jest pierwszy strzelec na niedźwiedzie i pierwszy narrator na Podhalu — zwrócił się do pułkownika Jarockiego. — I grajek w dodatku!
Jarocki z uśmiechem na gęśliki Sablikowe spojrzał.
— Je takie ta złóbcoki — rzekł Sablik, widząc uśmiech niedowierzania na twarzy pułkownika Jarockiego, gdy na instrument w ręku Sablikowem spojrzał. — Prosem ig miłość, jak umiom. Niegze zagrajom.
I podał skrzypce.
— Ależ ja nie umiem! — bronił się Jarocki. — Zagrajcież sami!
Taki miał zwyczaj Sablik. W rzecy deski, ale wto umié, to zagro.
— No zagrajcie, a zaśpiewajcie jaką staroświecką pieśń — rzekł Kostka.
Sablik mrugnął ku muzykom, Kostka dał znak — ucichła muzyka. Sablik zaś przetarł nos rękawem od koszuli, przykręcił zębami kołków, popróbował palcem strun, zazgrzypiał na nich krótkim, w kabłąk wygiętym smykiem, cudowna twarz starego orła przeciągnęła mu się i niebieskie blade oczy w przeszłą przestrzeń poszły. Ugrał trochę prastarą nutę, łyknął podany mu puharek gorzałki i o pierś mając oparte małe gęśle, mówić począł:
— U śmierzci nic nie upłaces. Jednako cie weźnie, cy bees płakał, cy sie śmiał. A i ziem w grobie jednaka wesołemu, cy smutnemu. Haj. Śmierzć nie lutościwa. Co zaś honorniejsy hłop, prosem piéknie, to go zabijom; we wojnie, cy to przi zbójectwie. W pościeli nie umiéro. Haj. Honór trzimie do końca. Béł, prosem ig miłości, jeden taki zbójnicek, wdowcyk. Béło małe, ale straśnie dziorne. Miał jakomsi freirke, obstarniom babe, i ta go zradziéła.[39]
Uciszyli się koło Sablika ciekawi oficerowie, a i ci, co tańczyli, spostrzegłszy to, tańczyć przestali.
Sablik, przygrywając sobie, z cicha śpiewać począł:

Na Kralowej Holi złapali wdowcyka.
Gdziezego złapali? W komórece cudzéj.
Béłby se gazdował, kieby sie warował,
kieby swój opasik na stole nie niechał.
Ale go zradziéła jedna staro ziena,[40]
co jego opasek na stole widziała.
W kumorze łapali, na dworze wiązali
i nocnom godzinom do Lewoce gnali.
Lewoccy panowie nad broną kukali —
prowadzom wdowcyka pod arkabuzami.
Kie go prowadzili bez to ciérne pole,
matka za nim woło: wróć sie dziécie moje!
Juz jo sie niewrócem, bo jo okowany,
ceko mie majsterek pod siubienickami.
Majsteru, majsteru nie ciągnij mie hore,[41]
co jo sie odbiérem[42] od ojca, maciérze.
Jo sie nie odbiéram na rok, ani na dwa,
ale sie odbiéram, ze nie przydem nigda!

Jagze by to béło, synu ulubiony,
cobyś sie nie wrócił do ojca, macierze?
Tedy jo sie wrócem ojce, matko ku wom,
kie na nasém stole zakwitnie tulipon.
Wto ze to słyhował, wtoze to hyrował,[43]
by na nasém stole tulipon kwitował...

Kostka słuchał, zrazu z uśmiechem, potem spoważniał, potem oczy mu sie zaszkliły, a gdy stary Sablik skończył, wybuchnął płaczem.
A stary Sablik mrugnął siwemi oczyma ku chłopom stojącym we drzwiach. Zrozumieli go odrazu.
Ale i Jarocki, żołnierz stary i doświadczony, wstał od stołu i natychmiast popręgów dociągać kazał. W dziesięć minut potem oddział ruszył kłusem gościńcem klikuszowskim ku Zaborni w stronę Krakowa. Jarocki gnał i przez Luboń, Myślenice i Mogilany na drugi dzień pod wieczór do Krakowa docierał. A tam, gdy się o prowadzeniu buntownika Kostki wieść doniosła, wyjechała naprzeciw druga dragonia za Kaźmierz, za staw królewski w towarzystwie panów szlachty Siewierskich pod chorągwiami. Tam wsadzili go na kolasę i stojącego przywiązali do drabinek, ręce związawszy. Stał w kolasie, że go mógł każdy widzieć. Stał i wesoło, śmiało, swobodnie po tłumie ludzi, bo lud srogi wyszedł na Kaźmierz, pozierał. Łętowski siedział za nim w kolasie, z rękoma w tył związanemi w magierce i brudnej koszuli. Przez Grodzką bramę koło wału, przez miasto, przywieziono ich przed pałac biskupi, ztamtąd odwieziono na zamek i wpakowano Kostkę do wieży szlacheckiej, Łętowskiego do złodziejskiej.
A już w Szaflarach księdzu plebanowi tamtejszemu oddawali chłopi uniwersał Chmielnickiego, dany przez Kostkę Cepcowi i Sawce, a przez nich i ich wysłanników pomiędzy lud rozdawany. Ten uniwersał pleban szaflarski biskupowi Gębickiemu posłał, podpisując »pod przysięgą«, zkąd go dostał, i ten uniwersał, przetrząsając w więzieniu kieszenie Kostki, w jednej kieszeni znaleziono.
Zebrał się na gwałt sąd krakowski i na gwałt strażnik grodzki przedłożył protokół, akta, listy i uniwersały Kostki, raporta zaciągów niemieckich i ów uniwersał Chmielnickiego i wniósł oskarżenie. Spieszono się, bo słuchy szły, że górale odbić Kostkę ciągną.
Nie chciało się to panom krakowskim, a osobliwie biskupowi Gębickiemu pomieścić w głowie, żeby jeden jakiś młody człowiek, bez bogactw, bez znaczenia osobistego, bez potęgi, Kostka, czy nie Kostka, choćby jak śmiały, porwał się sam na szlachtę i to w tak bezczelnie zuchwały sposób, gdyby kogoś za sobą za plecami nie miał. Agenta czyjegoś w nim podejrzewano.
Samo porozumienie z Chmielnickim, przed którym bądź co bądź wielkie wojsko Rzeczypospolitej w tej chwili stało: wydawało się niewystarczającem. Jedni mówili: Rakoczy, inni: cesarz niemiecki, inni imię samego nawet króla, którego ogół szlachty nienawidził, w grę wciągali. Mógł on o przygniecenie żywiołu szlacheckiego skrycie się starać. Inni rachub nawet pomiędzy sobą szukali. Wiedziano, że Kostka po dworach pańskich bywał. Mogły być czyjeś ambicye, zemsty, zamysły poruszone... Kostka mógł być podstawioną figurą jakiego magnata, dążącego do zrujnowania i unicestwienia rywali, detronizacyi gasnącej dynastyi Wazów i sięgnięcia po chłopską koronę... Ksiądz biskup Gębicki zaś, któremu pełniący cnoty Św. Franciszka z Assyżu opat tyniecki dawno już pod oczy padł, a który, jak wiadomo było, Kostkę nietylko ostatnim czasem gościł, ale nawet glejt bezpieczeństwa, w oskarżeniu przedłożony, od niego otrzymał: tam podejrzenia swe zwrócił.
Nie mógł sobie biskup wyobrazić, czegoby opat w związku z buntem chłopskim szukał, coby zyskał, ale faktem było, że gdy się wszyscy tego ruchu bali, on się go nie potrzebował bać. Za nic, dla świątobliwości opata i jego cnót miłosiernych, Kostka by był listu bezpieczeństwa tak starannie stylizowanego nie dawał. Ręka rękę myje — myślał ksiądz Gębicki — też kruczego tylko oka kruk szczędzi... Mógł opat w razie potrzeby schronienie obiecać Kostce, mógł mu i pieniędzy dostarczyć... Kto wie, co on tam, chodząc po swoim tynieckim ogrodzie za murami, mógł myśleć...
Chciwy bez granic, łakomy i nigdy nie syty biskup, człek świeckiego umysłu i kształtu życia, który w pod bokiem mu siedzącym opacie i zaprzeczenie siebie, jako księdza, i wzór cnót duchownych rażący miał: zatarł ręce. Gdyby się okazało, że benedyktyni, wśród których większa połowa cudzoziemców była, w intrygę jaką się wdali: udałoby się klasztor znieść, zakonników wygnać, opata pod sąd oddać, dobra tynieckie w biskupi krakowski majątek wcielić...
Kostka wyznać prawdę i wyjawić wszystko musiał. Postanowiono przeprowadzić z uwięzionymi śledztwo na mękach.
Ze zamkowego okna szlacheckiej turmy pozierał Kostka nad Wisłę w stronę Tyńca. Było rano, świt. Ślicznie wschodziło ogromne słońce, złocąc niebo odrazu zuchwałym blaskiem. Na Wiśle zazieleniła się i zasrebrzyła fala.
Jak okiem sięgnąć, zboża i łąki, pełne kwiecia białego sady, ogrody kwitnące i naokoło puszcze. Góra Świętej Bronisławy zielona, białe dwie wieże kościoła kamedułów bielańskich z czarnemi dachami, jakby pochylone nad Wisłą. Szeroka, zielona przestrzeń miejskich błoń, na które już stada miejskie, ze Zwierzyńca, z Półwsia Zwierzynieckiego, z Woli, z Czarnej Wsi, z pod Łobzowskiego Kazimierzowskiego pałacu wyganiano — stada krów i konie.
Pod zamkiem i naokół cicho — cicho aż het poza pola ku błękitnym wzgórzom Beskidu, ku dalekim, majaczącym w szeżodze rannej ostrym lśniącym widziadłom Tatr.
Szły drobne z wysoka postacie bab krakowskich w jaskrawych chustach, jasnych spodnicach i czerwonych butach, z koszykami na rękach i plecach do Krakowa na targ. Szły po dwie, po trzy, czasem grupką — drobne, kolorowe jak w jasełkach dla dzieci.
Na zamkowej górze pod murami śpiewało mnóstwo ptaków wiosennych, czyniąc świergot i wesołe, radosne dźwięczenie powietrza.
Świat cały obudził się ze snu i otwarł barwne, świetne, dźwięczne źrenice.
W taki czas opat ksiądz biskup Pstrokoński chodził po swym tynieckim parku i pacierze poranne odmawiał.
Kwitły koło niego jabłonie i czereśnie, zieleniła się winnica benedyktyńska, kwitły starannie hodowane i pielęgnowane róże, lilije, narcysy, fuksye, piwonie i tulipany.

»Tedy jo sie wrócem ojce matko ku wom,
kie na nasém stole zakwitnie tulipon...«

Pachniał mu w spokoju ogród, w pogodzie i rozmodleniu porannem.
I wydaje się opatowi, iż Bóg widzi jego modlitwę — jego i klasztornego ogrodu; iż odwieczne dęby, lipy i klony, wśród których w surowym swym habicie się przechadza, współ z nim się modlą, jakoby kopułę nad ołtarzem, baldakim splecionych konarów nad jego pacierzem czyniące.
O ojcze, ojcze Pstrokoński!...
Czemuż nie chciałeś krzyża w rękę wziąć i z murów klasztoru twego, z Tyńca bram wyjść i chłopom polską chłopską wiarę powiedzieć i krzyż im w zboża, w bławaty polne, w trawę łączną owity wynieść?...
Czemuż nie chciałeś papieżem chłopskim być, narodowego kościoła jutrznią i wieszczem?...
Czemuż nie chciałeś być zwiastunem i ogłosicielem chłopskiego, polskiego Chrystusa?
Czemuż wolałeś być i pozostać sługą Rzymu?
Czemuż dałeś na zatracenie sprawę świętą, czemuż w rękach sług Rzymu i przyjaciół hardego barbarzyństwa przepadła?
O Beato!
Beato Herburtówna, piękna, oto przez twoje ręce w ręce sądu wydany!...
Boleśnie, żałośnie, patrzał Kostka przed siebie.

»Jo sie nie odbiéram na rok, ani na dwa,
ale sie odbiéram, ze nie przydem nigda!...«

Otwarły się drzwi żelazne.
Wszedł dozorca więzienny i dwóch drabów z krótkiemi, szerokiemi tasakami w ręku.
— Na sąd? — zapytał Kostka.
— Nie, na męki — odpowiedział dozorca.
— Jakto?!
Nie odpowiedziano mu nic, jego zaś zimny pot oblał od stóp do głów w jednym momencie.
— Na męki?! Czemu?! Za co?! Możecie mię zabić, lecz po co męczyć?!
— Nie wiemy. Przywieść rozkazano.
Opanował się Kostka. — Idźmy — rzekł, podobnie, jak kiedy go wydać miano w Czorsztynie.
Powiedli go na dół po wązkich schodach kamiennych, wewiedli w ciemny korytarz i wprowadzili w nizkie sklepienie, kształt piwnicy mający.
Tam na ścianach czarnych ciosowych tliły się kagańce czerwone i słaby blask dnia przez kratowane okna zazierał; obok stołu, nizko, płonęła w tyglu siarka żółtym płomieniem.
Siedział za wielkim stołem, czarnem suknem okrytym sędzia w kapturze zapadłym na oczy, w opończy długiej. Obok stał kat i jego pomocnicy.
Stawiono Kostkę przed stół.
Stanął prosty i sztywny, jakby wyniosły.
Królewski syn, ludu wódz i zbawiciel...
— Ktoś jest? — zapytał sędzia.
— Aleksander Leon Kostka Napierski ze Sternberku.
— Kłamiesz — rzekł sędzia.
— Kłamać nie będę. Jam Władysława Czwartego króla syn.
— Z kim byłeś w zmowie?
Milczenie.
— Bierz go kat!
Zbliżył się kat i jego pomocnicy. Zwleczono z Kostki odzienie do pasa. Do obręczy żelaznych, w podłogę wbitych, przywiązano mu nogi, do podobnych obręczy, wtwierdzonych w powałę, ręce i przewleczono sznury, które ujął kat w dłonie.
— Z kim byłeś w zmowie?
Milczenie.
— Włócz go kat!
Raz!
Kat wyprężył sznury. Zatrzeszczały kości w stawach w ciele Kostkowem.
— Z kim byłeś w zmowie?
Dwa!
Trzy!
Pal go kat!
Dwaj pomocnicy kata przytknęli pochodnie do płonącego tygla i zapaliwszy, przybliżyli je do wytężonego, wyciągniętego w strunę ciała Kostki do boków. Skóra poczęła swędzić.
— Z kim byłeś w zmowie?
Milczenie.
— Raz!
— Dwa!
— Pal go trzy!
Kat zanurzył żelazną warząchew w tyglu i bryznął płonącą siarkę na obnażone piersi Kostkowe.
Ze ściętych jego zębów wydarł się krótki, dziki jęk.
— Będziesz mówił? — zapytał sędzia.
— Będę! — stęknął Kostka.
Cofnięto płomienie, sfolgowano sznury.
— Chłopów zbuntować chciałem, Chmielnickiego pomoc przyrzeczonąm miał — jego włócz! Rakoczy zjednany był — jego pal, werbować Niemców posłałem, Kraków rabować, kościoły palić, dwory szlacheckie w popiół mienić, szlachtę tępemi nożami rżnąć chciałem! W zgliszcze, w perzynę, w kurzawę dawną Polskę obrócić chciałem, nową z polskiego dębu i polskiej pszenicy postawić! Jak mór, jak Boży gniew, jak wulkan i trzęsienie ziemi, jak deszcz ognia piekielnego Gomorę duchowną, Sodomę szlachecką przejść, zniweczyć ślady i pamięci imienia nie pozostawić chciałem! We krwi i ogniu utopić i zatopić was, księża, panowie, szlachta, biskupi, rycerze, sędziowie, katy: tegom chciał!
Runął i zemdlał. Ocucono go wodą. Sędzia, wzburzony, więcej go już nie pytał, rozkazał pod pachy wziąć i do celi odwlec, a co Kostka mówił, spisał.
Z kolei przyprowadzono Łętowskiego.
Ten, wchodząc, przeżegnał się i westchnął.
— Nazywasz się? — zapytał sędzia.
— Stanisław Łętowski, sołtys z Cornego Dónajca.
— Z kim w zmowie byliście?
A Łętowski odpowiedział:
— Z Panem Jezusem, co ludzi sytkik równyk stworzéł.
Wkręcano mu palce w śruby i obcęgami żelaznemi szczypano ciało, ale nawet nie jęknął. Powiedział tylko:
— Choćbyście mie tu umencyli, nie powiem nic, bo nic do powiedzenia niémas.
Héba to jedno: nie dziś, to jutro! Zreśtom wiécie sytko.[44]
Ale biskup Gębicki miał list proboszcza z Lubnia w ręku. Posłano pięćdziesięciu dragonów do Pcimia i ci na siodle rektora Martinusa Radockiego rzemieniami umocowawszy, przywieźli go do Krakowa, gdzie był przed sąd stawion, męczon lecz, tak samo jak Łętowski, mówił, że nic nad to, co wiadomem jest, do powiedzenia niema.
Tymczasem przyszły wieści, iż król z pod Sokala Michała Zebrzydowskiego, miecznika koronnego, z kilkuset jego własnymi ludźmi, przydając mu pieniężnie zaciągniętych, kozackie chorągwie cztery i dragonów pana Marcina Czarnieckiego cztery kornety, przeciw rebelii chłopskiej wysłał, a ku tym przyłączył się pan Aleksander Michał Lubomirski, koniuszy koronny, sandomirski starosta, »chcąc i majętnościom swoim, które wszystkie prawie około Krakowa leżały, succurrere, i oraz się spodziewając prędzej w tej tam na sławę dobrą zarobić okazyej«. Ku temu i Lanckoroński, śniatyński starosta, się przybrał. Ci z uwalniającą od pospolitego ruszenia attestacyą królewską: »Jan Kazimierz z łaski Bożej Król Polski, Wielkie Książe Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Inflanckie, Smoleńskie, Czerniechowskie, a Szwedzki, Gotski, Wandalski dziedziczny Król. Wszem wobec i każdemu z osobna, komu to wiedzieć należy, a mianowicie Dygnitarzom, Urzędnikom, Starostom i wszystkiemu Rycerstwu i Obywatelom koronnym, uprzejmie nam miłym, oznajmujemy, iż na zatłumienie buntów i tumultów, w województwie krakowskim i po wszystkim Podgórzu przez jednego łotra wszczętych, niejakiego Aleksandra Kostkę, wyprawiliśmy etc. etc. etc... zaczym, jeżeliby którego z pod tych chorągwi Urodzonego Koniuszego Koronnego towarzysza albo czeladnika, kto względem tego pospolitego ruszenia turbować chciał, aby za ukazaniem tej attestacyej zaraz wolny od prawa zostawał. Na co dla lepszej wiary przy podpisie ręki naszej pieczęć koronną przycisnąć rozkazujemy. Dan w obozie pod Beresteczkiem dnia XXVI miesiąca Czerwca, Roku Pańskiego MDCLI, panowania naszego Polskiego III-go, szwedzkiego IV-go roku. Jan Kazimierz Król« — ruszyli.
Też »Jerzy Hrabia na Wiśniczu Lubomirski, Marszałek Wielki Koronny, Generał Krakowski, Spiski, Chmielnicki etc. Starosta«, wszystkiej szlachcie, którą »za nastąpieniem niebezpieczeństw od ściany podgórskiej i żarzącej się między chłopy rebelliej J. K. Mć. Pan nasz M-ciwy dla obrony i zabieżenia wszczynającym się rozruchom, ze zdaniem Panów Rad i Senatu powracać raczy« attestacyę »z władzy urzędu swego« dał, że »ochotni do obrony całości ojczyzny etc. byli« i teraz »za samem zdaniem tylko, wolą J. K. M. i Senatu potrzebą Rzpltej pociągnieni, wracają«. Razem 2000 wojska z wielkim strachem, mimo potęgi kozackiej i tatarskiej na przeciw, na gwałt wyprawiono.
»Albowiem najbardziej ze wszystkich niepokojących wieści z kraju (przez pana Twardowskiego, surrogatora Poznańskiego i pana Adama Niedźwiedźckiego z Królikowa powiatu słupieckiego przysłanych), potrwożyły wszystkich listy Piotra Gębickiego, Biskupa Krakowskiego«.
Wyrok sądu zapadł: osądzono Radockiego na ścięcie, Łętowskiego na ćwiertowanie, Kostkę na pal.
Jechał ksiądz opat biskup Pstrokoński do Krakowa wstawiać się za Kostką, ale gdy mu powiedziano, iż wydany dla klasztoru tynieckiego list żelazny powagę powszechną zwrócił, uląkł się. Uląkł się tem więcej, że stosunki Kostki z sekciarzem Radockim, wrogiem panującego Kościoła, podejrzenia jakowe i na niego zwrócić były mogły.
Zgłosił się tylko na zamku, iż jako dawny obwinionego znajomy i wychowawcy jego, nieboszczyka kasztelana Rafała Kostki przyjaciel, wyspowiadać by go chciał, na co pozwolono.
Było rano wczesne w dzień egzekucyi, kiedy go do celi Kostki puszczono.
Kostka leżał na słomie, oczy miał otwarte, w słup stojące, nieruchome.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ozwał się opat próg przestępując.
— Niech będzie na wieki wieków. Amen. — odpowiedział skazany, nie patrząc kto wchodzi.
— Synu, niosę ci ostatnią pociechę przed śmiercią — rzekł opat.
Kostka wzniósł głowę i poznał przybyłego.
— A — rzekł dźwigając się z pościeli — to ty, ojcze? Bądź zdrów!
— Przyniosłem ci Ciało i Krew Pańską.
— Ojcze, jam chciał kościoły palić!
— Ciało i Krew Pańską ci przyniosłem.
— Ojcze, jam chciał dobra duchowne chłopom rozdać!
— Ciało i Krew Pańską ci przyniosłem — rzekł po raz trzeci opat.
— Rzym mi przyniosłeś, ojcze! Jesteście, jako śmierć cokolwiekby się robiło, jakkolwiek by się broniło: przyjdzie! I wy przychodzicie, jak śmierć: pewni, w godzinę śmierci! Ale niema was tam, gdzie jest życie!
— Chrzcimy — powiedział opat.
— Chrzcicie! Woda wasza i sól — to żelaza!
— Bluźnisz synu i grzeszysz w ostatnim momencie życia.
— Bluźnię i grzeszę?! Zali ciebie, ojcze, nie okuto w żelaza w zaraniu, abyś, gdy przyjdzie pora, ręce i nogi pod pętami uczuł? Nie powstałeś, nie wyszedłeś z krzyżem przed prosty lud, ten lud, którego Chrystus był messyaszem!
— Anabaptysta Radocki przez ciebie mówi.
— Nie potrzeba tu anabaptystów! Świętego Franciszka z Assyżu naśladujesz, który Chrystusa naśladował. O zaiste! gdyby się Chrystusowi podobało w te dni z nieba zstąpić, byłby on cię rozgrzeszył, ojcze, przed nami z krzyżem spotkawszy! I świętym byłbyś we większym kalendarzu, niż ten, którym rok rachujemy! Świętym byłbyś w kalendarzu milionów dusz nieszczęśliwego narodu uciemiężonych! Nie kadzidła za tynfy u kupców nabyte by cię, ojcze, okadzały w ołtarzu, ale by ci błogosławił tłum ciemiężonych i łzy niewoli obmyły by ci stopy i ręce wodą świętą, jak woda chrztu!...
Pod ten czas, wyspowiadawszy się i komunię przyjąwszy od zamkowego księdza, sołtys Łętowski pisarzowi, do kaźni mu przyprowadzonemu dyktował, testament zaczynając:
W Imię Pańskie Amen! Roku Pańskiego 1651 Dnia 24 lipca.
Ja Stanisław marsiałek alias Łętowski widząc się być z dopuscenia Pana Boga Wsechmogoncego blizsym śmierzci, nizeli zywota, takie osporządzenie cyniem: naprzódzi duse swojom oddajem Panu Bogu Wsechmogoncemu w rence jego święte, a ciało ziemi. Potem szły legata... Siestrze Kajsce becka kapusty, co pod oknem w cornej izbie stoi i dwoje cielont od cisule. Jantołek śrybelnyk wielgik talorów wengierskik na nowy ołtarz w kościele w Dónajcu legujem, kotlik dukatów nieg dzieci pomiendzy sie ozdzielom. Ino coby sie przi tém nie kłopocili. Brat Franek do równości sprawiedliwie ozdzielić mo. Jest je showany w ogródku za izbami, blizko studnie, między skolami, pod takom wielgaźnom skrzizal, tak, jako w murze. Ino trza przódzi renkom miejsce przezegnać i trzi razyj przepedzieć: w Imię Ojca i Syna i Duha Świentego. Amen. — bo ig inacy nie dostanie. Śmiertelny jest cłek i śmierzci sie zawdy spodziéwać musi. Nie zol mi umiérać, bok długo zył i Panu Bogu sie nie prociwiem, ino mi to zol, co nie w doma, ka ojcowie marli, umrem, ba na mękak, cemu jek sie nigda za zywobycia nie spodziéwał.
Ale skoro taka wóla Boska, nieg bedzie. I to mi zol, co sie ze swojémi ludziami, ze zonom, z dzieciami, z bratem, ze siostrom i ze sytkiémi nie pozegnom, ani co se jesce na swoje rolom i na sad, hoć sie ta w nim płono rodziło, na łąki i na las, na całe gazdowstwo, a béło z łaski Pana Boga niemałe, nie uspoziérom, ocy ś niem nie uciesem, ba trza obdalno od swojego kraju odpytać świat. Bóg zegnoj[45] sytkim i sytkiemu, co po mnie ostaje, i bądź miłościw mnie grzesnemu teroz i w samej istéj godzinie śmierzci mojéj, co nieg sie stanie w Imie Ojca i Syna i Duha Świętego. Amen.
Rektor Radocki odmówił księdza i ostatniej spowiedzi.
— Z Bogam duszę wziął, Bogu ją oddam — rzekł do zakonnika, który doń przyszedł.
Nie bądź zuchwały myśleć, iżbyś Bogu ręce wiązać, lub rozwiązywać mógł. Co wy zawiążecie na ziemi, będzie zawiązane i w niebie, a co wy rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane i w niebie, powiedział Chrystus, co dotyczyło jego świętych prawd, nie władzy nieba i piekła w ludzkich rękach!
A gdy przedstawienia, namowy, prośby i zaklęcia nic nie pomogły i suchy, żylasty starzec niewzruszonym pozostawał, wzburzony ksiądz wyszedł, krzyknąwszy: Idź więc, przeklęty heretyku, samochcąc w ogień wieczny! Na stosie by cię spalić należało!
Wówczas powiadomiony o tej zatwardziałości sąd głowę jego na palu wystawić rozkazał.
Na Krzemionkach za Wisłą, troistę szubienicę wzniesiono i pomocnicy kata ostrz żelazny na pal sosnowy wbili. Jedenaście chorągwi konnych w pełnym rysztunku, miejskich, biskupa i panów okolicznych, wyjechało, a gawiedzi miejskiej masy ogromne po za Wisłę przez most, na promie, i łódkach rybackich się przeprawiły. Ze strachem, który z niecną i podłą ciekawością walczył.
Wieść, iż Kostkę pojmano, iż go do Krakowa dragoni »pod siablami« wieźli, iż w Nowym Targu grać sobie kazował, dukotami płaciéł muzyce i nad sobą płakał: rozeszła się falą po góralszczyźnie. Baby i dzieci płakały nad tym młodym pułkownikiem, żony mężów, matki synów, siostry braci, dziewki kochanków, a dzieci ojców za szyje, czy pod nogi obejmowały i wołały, aby go szli bronić. Wieść, iż płakał nad sobą, a taki młody był, wzruszyła serca. Tego też stary Sablik chciał, wiedział, jak płacz sprowadzić i co on pocznie. Ku wieści tej przymieszała się wieść po śledztwie, na którem się Kostka wyznał, iż to królewski syn. Starzy chłopi pamiętali wielkie wojny za Zygmunta III i Władysława IV, walczyli pod nimi przeciw Turkom i Rosyanom, pamiętali bunty i rokosze szlacheckie, królów udrękę, i chowali w duszach miłość i cześć dla rodu królewskiego i królewskiej krwi. Dlatego »cała siła województwa«, jedenaście chorągwi, otoczyła plac egzekucyjny.
Pod ten czas też Beata Herburtówna, na rekolekcyach w klasztorze Klarysek w Nowym Sączu przez ojca osadzona, usłyszawszy iż Kostkę na pal wbijać mają, po prześcieradłach związanych w nocy po murze się spuściła i jak szalona przed się w habicie, w który ją przyodziano, biegła. Biegła ku Krakowu gościńcem, napadana przez psy, które jej habit darły, różańcem się im ametystowym opędzając.
Biegła przez noc z tą myślą, aby Kostkę ratować, lecz ku ranu sił jej braknąć zaczynało i z wycieńczenia słaniała się, gdy w polu nieopodal dym i ogień dostrzegła. Czując, że padnie i krwawemi stopami nie pójdzie dalej, tam się zwróciła.
Traf chciał, iż obozował to Sieniawskiego oddział, z pod Czorsztyna przeciw chłopom wiedziony.
Sieniawski jeszcze do nikogo nie przemówił był; jechał na czele i szukał band chłopskich, które, o ile się wiły w okolicy, przed jego dragonami pierzchały.
Przy osobnem ognisku, na derach i kobiercu leżał Sieniawski pół drzemiąc, kilkadziesiąt kroków od żołnierzy, gdy ku niemu Beata Herburtówna przypadła.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał, oczy podnosząc.
— I ja go chwalę! — odpowiedziała Beata i w tej chwili poznali się nawzajem.
— W takim stroju?! Wojewodzianka?! Tu?! Sama jedna?! Pieszo?! — mówił zdumiony Sieniawski.
— Pana Kostkę ratować biegnę! Na pal go w Krakowie wbijać mają!
Zerwał się Sieniawski z leżenia na równe nogi. Złe ognie na twarz mu wybiły. Przytknął trąbkę do ust i zagrał na alarm. W mig porwali się pobudzeni już dragoni.
— Konia luzem! — krzyknął.
Usłyszeli dragoni i duchem wierzchowca przywiedli, w zdumieniu na pannę spoglądając.
— Mości wojewodzianko, oto koń — wybaczaj, lecz damskiego siodła nie mamy z sobą — rzekł Sieniawski.
— Dokąd? — zapytała Herburtówna.
— Kostkę odbić — odpowiedział Sieniawski dziwnym głosem.
Beata ustami do ręki mu przypadła. Rycersko odsunął ją Sieniawski, na konia w rękach prawie podniósł, burkę swoją na nią zarzucił i na ogiera swego skoczywszy, ostrogi mu wbił i krzyknął: Naprzód!
Wichrem pomknęli. Wszystko stało się tak szybko, że dopiero teraz na koniach w pędzie żołnierze mieli czas na dziwienie się i nierozumienie. Odbiegali lanckorońskich lasów.
Nikt nie przeszkadzał egzekucyi u troistej szubienicy na Krzemionkach. Na wielkim drabiniastym wozie, w otoczeniu eskorty wojskowej z dobytą bronią, wieziono trzech skazanych przez Stradom, Kaźmierz, na most, i przez Podgórze nad Wisłą na Krzemionki. Dzień był dżdżysty wiosenny, to chmurny, to świecący słońcem, pełen wilgoci.
Kostka jechał blady, jak trup, ze ściętemi ustami i z oczyma tak zimno surowemi, że gdy na kogo spojrzał, mróz szedł po członkach. A patrzał po ludziach ciągle, na prawo i na lewo — czy chciał się im przypatrywać, czy szukał kogo? Wyprostowany siedział, nieporuszony. Ale od czasu do czasu garbił się, kurczył, strach śmiertelny i zgroza osiadały mu twarz, smutek, ból i rozpacz ściągały mu głowę w dół — i znów prostował się i znów jechał wyprostowany, zimny i surowy.
Radocki oczy w przestrzeń miał wbite, jakby nie istniało naokół niego nic. Łętowski wypił w kaźni konewkę wina i jechał obojętny, na śmierć, która, tak czy tak jest nieuchronna.
Wtem ujrzał Kostka troistą szubienicę i pod nią pal we mgle.
Wówczas szyja wstąpiła mu w ramiona, a broda wpiła się w pierś, oczy skołczały, pot wypłynął na czoło, zaczął się trząść i dławienie poczęło mu ramionami podrzucać. Nieopisana trwoga osiadła mu twarz. Ale trwało to krótko. Opanował się, nie wzniósł, ale poderwał głowę w górę, wyprostował się i ukazał twarz tak spokojną, stężoną, własnowolną, jak gdyby ta śmierć, której naprzeciw szedł, była oczekiwaną.
Podjechano pod szubienicę, wysadzono skazanych z wozów. Stał kat z pomocnikiem; jeden miecz ciężki trzymał w ręku, drugi przy palu z nabitym szpicem żelaznym stał. Pień na głów ścinanie był przygotowany.
Urzędnik grodowy, wśród grobowego milczenia tłumu i żołnierzy, odczytywać począł wyroki: spokojnie ich skazani wysłuchali.
Poczem podprowadzono rektora Martinusa Radockiego; i on i Łętowski ręce mieli w tył związane.
Dwaj pachołkowie opuścili Radockiego na klęczki, obnażyli mu szyję; Radocki milczał i oczy miał wzniesione w niebo.
Dopiero, gdy ukląkł, westchnął i dużym głosem zawołał:
— Przyjdź Królestwo Twoje!
Ciężki miecz spadł: głowa potoczyła się wśród strumieni bluzgającej z arteryi krwi.
Poczem kat podjął ją za długie siwe włosy i otwartemi usty bluzgającą jeszcze krwią i łypiącą oczyma, jął przybijać gwoździami na jednej z szubienic.
Pomruk zgrozy przeszedł przez tłumy.
Następnie przyprowadzono do pnia Łętowskiego.
Nie rzekł nic, tylko:
— Skoro sie tak Panu Bogu nowysemu podobało...
Ukląkł i został ścięty. Potężne jego ciało, z odzienia odarte, kat mieczem na części śćwiertował.
Kostka patrzał na te egzekucye bez drgnienia powieki. Twarz miał białą, bez kropli krwi. Nie drżał, tylko chwiał się w tył i naprzód, jakby zgoła ruchu swego nieświadomy.
Raz po razu zwracał twarz w stronę Tatr — odsiecz nie nadeszła...
— W godzinie śmierci swojej powiedz, jak się nazywasz — ozwał się sędzia.
— Szymon Bzowski, Władysława króla syn — odpowiedział Kostka cicho, ale wyraźnie.
Pomruk, głosy różne, współczucia, żalu, szyderstwa, nienawiści, zawziętości, litości odezwały się.
Kat kazał się Kostce położyć na ziemi.
Legł.
Dwaj pachołkowie uklękli przy nim tak, iż każdy jedną ręką rozszerzył mu nogi i przytrzymywał, drugą ramię do ziemi przyciskał.
Naówczas kat uniósł kół zaostrzony i co miał siły, uderzył.
Jęknął Kostka. Dał się słyszeć płacz i śmiech spazmatyczny kobiet.
Kół nie wniknął w ciało należycie.
Drugi więc i trzeci raz ugadzał nim w ciało Kostkowe niezręczny kat rękami drżącemi, wśród okrzyków, klątw, wyzwisk, łkania i przeraźliwych pisków mieszanego tłumu; pot ściekał mu po twarzy, dygotał cały. Z Kostki zaś piersi wydzierały się jęki nieludzkie.
Za którymś razem rozpruł ciało Kostki, jak należy; szpic utkwił we wnętrznościach. Wówczas z żygającem z podbrzusza krwią ciałem czerwony cały od krwi pal pomocnicy kata z Kostką wznieśli i w przygotowany zawczasu dół wstawiwszy, ziemią go okopywać zaczęli.
Trupią, ale żywą twarz Kostki z oczyma raz wraz przymykającemi się i otwierającemi ujrzano ponad sobą. Głos snadź zamarł mu w piersi z cierpienia.
Nagle tłum się zakołysał i rozstępować począł — przeraźliwy, przerażający wrzask niewieści przeszył i wstrząsnął powietrze, łby końskie sapiące wydobyły się z tłumu i na miejsce egzekucyi osypani kurzem Sieniawski we zbroi, Beata Herburtówna w burce Sieniawskiego i Sulnicki za nimi przypadli.
Beata konia wstrzymała i jakgdyby zatęgła w siebie nieruchoma. Sieniawski zaś w bok się wsparł i zawołał:
— Cóż, panie Kostka? Spotkaliśmy się? Ha zaiste! Imię twoje jest w księdze dziejów zapisane nie tam, gdzie nasze będzie! Rywalu!
Tłum i wojsko, a nawet urzędnicy i dygnitarze w pierwszej chwili, nim Sieniawskiego poznali, myśleli, że to może gońce królewscy z ułaskawieniem, spóźnionem już, lecą. Słowa Sieniawskiego zdumienie i zgrozę wywołały, wtem Beata Herburtówna zeskoczyła z konia i nie krzycząc, ale skrzecząc okropnie, pod pal Kostkowy podbiegła.
Burka osunęła jej się z ramion i spadła na ziemię — poznano kobietę.
Nikt jej w pomieszaniu drogi nie zastąpił — obłapiła słup z ciałem Kostkowem ramionami i usta do buchającego krwią żywą tułowia przycisnęła.
Z obecnymi poczęło się dziać coś nieopisanego. Kat i pomocnicy uciekli między wojsko, tłum uchodzić począł niemy, unosząc omdlałe kobiety. Nieprzytomnie stojącemu na koniu Sieniawskiemu Sulnicki cugle z dłoni wyrwał, przez łeb koński zdarł i parł się z nim ku sieniawskim dragonom, choć im nie grożono, gdyż wszystkim tysiącom ludzi mowa została odjęta.
Chorągwie wojewódzkie mieszać się zaczęły i zwracać konie ku miastu bez rozkazów. Jedna za drugą ruszyły kłusem wzdłuż Wisły, dążąc ku podgórskiemu mostowi. Naówczas ogarnęła tłum paniczna trwoga przed zapowiadaną odsieczą czerni. W niewypowiedzianym strachu, tłocząc się, kotłując, przewracając, obalając i depcząc jedni drugich, wiele tysięcy uciekało w ślad jazdy rycerskiej, lub biegło, gdzie stał prom i przewoźne łódki. Dygnitarze i urzędnicy wskakiwali na wózki, gdzie kto mógł, i pędzili galopem za wózkiem kata, który ze swymi pomocnikami pierwszy na przodzie na wozie egzekucyjnym za wojskiem biczem konie smagając, gnał.
W kwadrans nie było na Krzemionkach nikogo, tylko ze straszliwe rozdziawionemi powiekami głowa rektora Radockiego, przybita do szubienicy i krwawe jego ciało, głowa sołtysa Łętowskiego, twarzą leżąca do ziemi i czerwone ćwierci jego korpusu, i na pal wsadzony Kostka, a pod nim Beata Herburtówna, pal obejmująca.
— Pić — szepnął Kostka.
Herburtówna oderwała się od słupa — spojrzała w okół: wody niebyło. Opodal, daleko płynęła Wisła, lecz w czem przynieść?
— W czem ci przyniosę?! — krzyknęła z rozpaczą.
Kostka uczynił ruch rękami w znak, iż rozumie, że mu jej podać nie może; ruch to był chorego dziecka.
— O Boże! — jęknęła Herburtówna. — O Boże! — zawołała. — Ludzie! Pomocy!
Niebyło nikogo.
Kostka stulił dłonie i pokazał, aby mu tak przyniosła.
— Jakże ci podam, choćbym doniosła?! — krzyknęła Herburtówna.
Ponowny ruch zrozpaczonego dziecka wykonał Kostka.
— Cierpisz?! — wydarło się z łona Herburtówny.
Nie odpowiedział.
— Kochałam cię! — krzyknęła.
— Z ciebie... — odpowiedział Kostka wyraźnie i znać serce w nim pękło, gdyż skonał.








  1. nim odrośnie
  2. kamieniami w dół popędziły
  3. plackiem owsianym
  4. zawsze
  5. mówili
  6. ztamtąd
  7. prosić
  8. znaleźli
  9. złóżcie ogień tymczasem
  10. garnku
  11. zepchnie
  12. w udzie
  13. byrka znaczy owca
  14. chłop
  15. Budy.
  16. zaiste
  17. błogosław
  18. najętych
  19. krętorune
  20. lata
  21. wspaniale
  22. broił
  23. szybki
  24. głośno
  25. ciebie
  26. w okamgnieniu.
  27. zadławiła.
  28. siedźże.
  29. wtedy.
  30. Oźwiena — dawne Echo słowiańskie.
  31. jaki duży.
  32. stęchłe.
  33. spotka.
  34. wtedy.
  35. palcem.
  36. matce.
  37. prosić.
  38. na drugim świecie.
  39. zdradziła
  40. kobieta.
  41. w górę.
  42. pożegnam.
  43. głosił.
  44. wszystko.
  45. błogosław.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.