Maryna z Hrubego/Część druga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Maryna z Hrubego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Część druga.


Stał Sobek Topór obok koszara i czytał[1] owce, zegnane z paszy na odwiecerz, jako to baca, czy wszystkie są?

Sto se jedna, sto se dwie,
stoi baca u jedle —

przyśpiewywał pod nosem stary Smaś, przypatrując się z opodal tej robocie.
Czytał Sobek Mardułowe owce, a czytać trzeba było nie tylko że się co kilka dni zawsze liczyło z obowiązku, ale że się Mardule samemu zdawało, iże mu »cosik chybiło«. Kiedy Marduła z paszenia wracał śpiewając:

Hej na mojej polanie sto owiecek stanie,
ty moja dziéwcyno poziéroj se na nie! —

to wiadomo było, że wszystkie wiedzie; ale kiedy, co się od czasu do czasu przygodziło, śpiewał:

Owiecki pocytać, owiecek niespełna,
cy sie potraciła po za bucki wełna? —

to już Sobek wiedział, że albo »wilk co porwał«, albo »z turnie odpadła«, albo sie »cosi kajsi stało, ani niewiedzieć co, co jednéj niemas«... Czasem dwu, czasem trzech... Bo Mardułę kusiło w nocy, kusiło i w dzień — a nieszczęście nie czeka. On ino ku Bronci Polkowskiej w Kasprową, albo ku Helci od Seligi w Goryczkową od owiec poleciał — raz kieli cas[2] — bo przecie dziewek na miejscu przy Stawach moc było — hop! jest! brakuje.
Sobek teremtetuje, gniewa się, to potem na parę casów dobrze.
Ale Mardułę kusiło w nocy, kusiło i w dzień...
Przerachował Sobek owce, z kierdela brakło trzech.
— No, kieloz ik ta chybio? Jedna? — zapytał Marduła z udaną niedbałością, bo się Sobka bał.
— Trzi — odpowiedział Sobek.
— Moze? — zauważył Marduła jakoby ze zdziwieniem.
— Coś robiéł?
— Je cozbyk robiéł? Mozek ta zadrzimał kielo telo.
— Kaś béł?
— W Kaspr — mom pedzieć: w Kościelcu.
— Dy jo wiem, zek ci w Kościelec z owcami kazał iść; ale kaś ty sam, przez owiec, béł?
— Je kazbyk béł? Déj ci godom: mozek ta zadrzimnon, a Licha z Biédom nietrza pytać.[3] Oni som wartcy.
— Jak ty ku Bronci.
— Edź — obraził się Marduła, a gońcy huknęli śmiechem.
— Jo wiem, jako béło — rzekł Smaś. — Raróg bozek wloz Gałajdzie do rękowa i we wilkołaka go odmienił. On owce Mardule porwał i zjod!
— Hahaha! — śmiali się gońcy i jęli wołać ku wolarzom: Gałajda! Zjodeś Mardułowi owce!
Bo Gałajda, jak olbrzymi był i za trzech ludzi siłę miał, tak też za trzech ludzi jadł, mógł jeść zawsze i nigdy syty nie był.
A Raróg Rarasik, bożek maleńki, Peklenca Boga służebnik, w Gałajdowym rękawie jak pchła mógł skakać.
— No — rzekł Sobek, pozierając na gęste, mroczne mgły, które zawaliły góry — dziś ig niémas co iść sukać. Ciémno. Héba jutro rano. A jak sie nie najdom, to ig Marduła Kubowi z Podwilcnika zapłaci. Bo to jego chybio.
— Cozbyk nie zapłaciéł? Zapłacem — mruknął Marduła zły.
— Uskładajom sie Broncia z Helciom, a jesce i Jadwisia co doruci — i Kasia i Hańcia i Zosia — żartował Sobek.
Marduła zaklął dosyć obraźliwie dla dziewcząt, gdzie je ma, i chcąc się Sobkowi przypochlebić, jął się gotować do dojenia.
— He, hłopcy! — zaśmiał się Smaś. — Rubajcie las na ogień, bo do jutra nie uwarzimé. Marduła bedzie dojéł!
— Ha ha ha! — huczeli gońcy.
Gdy podojono, powieczerzano i pokiepkowano jeszcze z Marduły, a dokuczały mu najbardziej równie zazdrosna o niego Jadwisia, jak niepodbita przezeń nigdy Zosia, i gdy zapadła groźnie ciemna, w chmurach utopiona noc, wówczas Sen przyszedł na polanę ku Stawowi, skleić powieki dzieci i starców, zewrzeć w uścisku kochanków i rozciągnąć członki samotników, jak Gałajda, przy ognisku wedle wołów pod smrekiem rozłożystym.
— Na jutro be śnieg — ozwał się do siedzącego na ławce Sobka stary Kret, poprawiając toporzyskiem watrę w szałasie.
— Wtoz wié — moze być. Zima.[4]
— Haj. Roz tu na téj hali w Bartłomiejskim[5] przisły takie zimna, co nad cuda mroziło. W nocéj my sie redykali ze statkem dołu,[6] bo sie widziało, co umarźnie.
— Widzi sie mi, co kurzy — rzekł Sobek i uchylił skrzypiących drzwi szałasu. Grube płaty śniegu padały.
— Iście kurzy. I nie taje nic.
— Kazby ci tajało, kie mróz?
Dorzucił drew na watrę Kret i począł ręce grzać, wyciągając je nad ogień. Sobek zaś znowu myślą ku temu, co się zdarzyło, powrócił.
Już minęło kilka tygodni od rozgromu pod Nowym Targiem, którego doświadczył. Wrócił w hale. Wieść o wzięciu Czorsztyna, o wydaniu Kostki i Łętowskiego, o ich śmierci męczeńskiej rozeszła się szeroko; i ku Stawom posłał ją Stasel synem, ten, który tam Kostkę prowadził.
Marynę baby przywiozły na Hrube, gdzie bezprzytomna długo leżała, nim do sił powracać zaczęła. Silnym ciosem ugodził ją »rycérz«. I otoczyła ją jakaś tajemnica rycerskiej miłości, o której nie wiedział nikt. Teresia siedziała przy Stawach i nic nie mówiła.
Sobkowi się wszystko czasem wydawało, jak Sablikowa baśń...
Trudno było uwierzyć, że się stało, że on sam udział w tem brał.
A słowo »szkoda«, co myśli Sobkowe od kilku tygodni zamykało, mieściło w sobie wszystko, co Sobek czuł.
— Skoda...
Wtulił ręce między kolana, głowa mu zwisła ku ogniu.
— Śpi — na siedzącku — zamruczał Kret do siebie, spojrzawszy na Sobka. — Taki to sie i tak wyśpi...
Sobek spał, tymczasem zaś ciężkie, ciemne chmury, co nad Tatrami zawisły, siliły śniegiem, jak w listopadzie. Orawski dojmujący wiatr z zachodu huczał doliną.
— He — mruknął stary Kret — be[7] tys hań staw sumiał...
Wielki, głuchy, niezgłębiony Czarny Staw, którego już trzydzieści lat nie widział, bo tylko koło Królowej Kopy pasał.
Ku ranu zdrzemnął się Kret, obudził się zaś Sobek. Było jeszcze mroczno, ale już miał się robić dzień. Chlipnął Sobek zimnej żentycy, obmył twarz wodą z konewki, wziął ciupagę i dwa pistolety za pas i wyszedłszy z szałasu gwizdnął z cicha na swoje dwa psy owczarskie.
Śnieg przypirchnął dosyć grubo, ale Sobek się bał, że słońce w Jakubskim miesiącu[8] może nagle wejść i stopić śnieg do znaku, a chciał po tropach owiec przez Mardułę potraconych poszukać.
Zimno było, ale Sobek nie dbał o to; on często w tęgie mrozy zimowe boso koło chałupy na Hrubem posługował.[9]
Cichy stał świat, tylko wiatr czasem po kosodrzewinie świsnął i poleciał dalej.
Sobek szedł ku Czarnemu Stawu owczą pércią.
Na dolinie był słabszy, ale w górach wysoko musiał tęgi wicher dąć, bo się chmury poczęły rozbijać, wznosić i gdy słońce zaczęło świtać, brzask się z popod chmur, na niebie skłębionych, w których tonęły szczyty, po pod turnie ukazał.
Rozwidniło się.
I wówczas Sobek wzdrygnął się nagle, stanął i w przerażeniu prawie że zawołał:
— Jezus Maryjo! W Imie Ojca i Syna i Ducha Świentego Amen! Je coz to takie?!
Przestraszone jego oczy padły na psy, ale psy spokojnie stały.
Tak jest — wyraźny to był ślad. Przy pierwszem zaświeceniu dnia dostrzegł go Sobek. Ślad małych stóp, jakby dziecięcych.
Słychował Sobek z ludzi starszych o bogieńkach, co w kyrpcoskak chodziły, ale to nie był ślad kierpców. Był to ślad małych, szerokich, dziwnych butków z dużemi obcasami.
Sobek dygotał i ciupagę w dłoni ściskał. Ale cóż pomóc mogła ciupaga przeciw duchowi, co w bucikach chodził? Gdyby był święconą kulę do pistoletów miał — ale nie miał. Jednak i tak wyjął pistolet z opaska i gotów był go przełożyć pod kolano kurkiem na dół i strzelić, jak się do Złego strzela.
Ogarnięty niewysłowionym strachem byłby uciekł z powrotem do szałasu, gdyby nie spokój psów, które niczego nie węszyły, a wiadomo, że pies ducha czuje.
Szybko czyniło się coraz widniej i w Sobku przestraszona dusza odzyskiwała sama siebie. Odważył się nawet postąpić i zajrzeć w kosodrzewinę, w którą się wkręcała ścieżka. Ślad trwał.
— W nocéj sło — szepnął sam do siebie. — Widziało...
Sobków początkowy pełen przerażenia lęk, począł się przemieniać w lękliwą ciekawość.
— Kiebyk poseł za tém? — pomyślał.
E wiera! — przyszło mu na myśl. — Cy mie pote nie wewiedzie ka w pustki i nie przisiednie, abo w jakom grote w Kościelcu nie wewiedzie i skalami[10] nie zawali na wiekuistom wiecność?
Bał się, ale szedł — ostrożnie, czujnie, z wytężonym słuchem i wzrokiem. Serce biło mu prędko, gwałtownie. Coś go ciągnęło. Czuł to. I ujrzał Staw Czarny, cichy, posępny, rozległy i spokojny. Chmury nad nim wisiały całunem i bieliły się dookoła upłazy. Martwy, wieczysty staw.
Wtem zaszczekały zajadłe psy; Sobkowi omal ciupaga ze strachu nie wypadła z garści.
A nieopodal o jakie dziesięć kroków, w kosodrzewie, snadź wsparty przedniemi łapami na pniu, ukazał się niedźwiedź czarny i ogromny.
Sobkowi ciupaga wrosła w garść i odwaga mu powróciła, a nawet humor na widok tego dźwiérza w sérokik madziarskik gaciak, towarzysza gór.
— Tuś? — krzyknął. — Cyś potę nie tén, co my sie ś nim pod Królowom witali?
— W zad! — zawołał na psy, które się ku kosodrzewinie rzuciły. — W zad!
Ale już było zapóźno; zaciekła suka poskoczyła za blizko. Niedźwiedź schylił się i przeraźliwy psi pisk przedarł powietrze. Z rozdartem, tryskającym krwią uchem, którego niedźwiedź sięgnął pazurem, suka uskoczyła ku Sobkowi.
— Jerdyk tobie! Zjés ty ozpalonom skałe! Bees mi haw droge zastempował i psy kalicéł?! — wrzasnął Sobek. — J... ci dusiu krotny dziadu!
I dobywszy pistoletu, nie pytając, w kufę niedźwiedziowi wypalił.
Kula gdzieś po boku paszczy się prześlizgnęła, rwąc i czerwieniąc czarne kudły. Niedźwiedź w pierwszej chwili jakoby się zdziwił — nie zabierał on się snadź wcale do walki, byłby człowieka koło siebie przepuścił, ognał się tylko psu. Ale teraz ryknął złowrogo, zniknął w kosodrzewinie, zachwiał nią, jak halny wiatr, i w mgnieniu oka wzniósł się przed Sobkiem na ścieżce na zadnich łapach olbrzymi, ciekący juchą z rozwartego pyska, z łapami przedniemi podźwigniętemi w górę i rozczapierzonemi pazurami.
— Oprałeś ty dwok dyabłów! Ckoj![11] — pomyślał Sobek i z drugiego wyrwanego z pasa pistoletu lepiej, w komorę, strzelił.
W tejże samej też chwili dopadły boków niedźwiedzich broniące, wierne swemu panu psy. To może ocaliło Sobka, miał bowiem czas na wysoki głaz w kosodrzewie wyskoczyć.
Niedźwiedź po strzale beknął, oderwał od siebie i prasnął jednego psa w bok, gdzie pies padł martwy, bez jęku nawet. W tymże momencie ostrze ciupagi Sobka wcięło się po obuch w czaszkę niedźwiedzia.
Niedźwiedź z rykiem siepnął się tak straszliwie mocno, że Sobek, nie chcąc runąć za ciupagą, puścić ją z rąk musiał.
Niedźwiedź przypadł na przednie łapy przed głazem, z ciupagą sterczącą w czaszce.
— E wiera, toś ty mocny! — przemknęło Sobkowi, stojącemu na głazie, przez myśl.
Podobnie jednak, jak pierwsza kula, ciupaga Sobka w bok nieco uderzyła, nie w sam rdzeń mózgu; niedźwiedź, szarpany przez sukę, próbował się jeszcze dźwignąć.
Sobek był bez broni. Pochylił się i chciał toporzysko, we łbie niedźwiedzim tkwiące, uchwycić i siekierę wyrwać. Niedźwiedź podnosił się ku niemu, on pochylił ku niedźwiedziowi. Z tyłu niedźwiedzia za ścieżką w kosodrzewinie był drugi wysterczający z niej wielki kamień. Sobek ponad dźwigającym się zwierzem uczynił z głazu na głaz skok i w locie w bok zgięty lewicą uchwycił toporzysko i wydarł za sobą siekierę z łba, lecz po kamieniu kolanami się ześlizgnął i w kosodrzewinę wpadł.
Równocześnie niedźwiedź dęba się wspiął i Sobek oburącz ciupagę ująć zdążył. Mógł uciekać. Tuż była ścieżka owcza, gładka, a niedźwiedź, tak poraniony jak był i szarpany przez sukę, nie dogoniłby go; on »ze psem równo latał«.
Ale Sobek nie chciał się bać, a przytem nie chciał nie bronić suki, która jego broniła. Więc obuchem niedźwiedzia potężnemi i niechybnemi rękoma w nos uderzył. Niedźwiedź rozwarł łapy szeroko i runął w znak. Wówczas Sobek skoczył i zmiażdżył mu czaszkę ciosami. Nos wbity w nurę[12], nura cała zdruzgotana była — snadź cios obucha kości w mózg pod czołem wepchnął.
Niedźwiedź leżał martwy, żarty przez sukę pod gardziel.
Naonczas Sobek wyskoczył na głaz, z którego się bronił, i dziki wielki krzyk tryumfu napełnił przestrzeń. Ho-ho-houuu grzmiało turniami.
Sobek zwrócił się twarzą ku Czarnemu Stawowi, jakby go zapytać chciał:
— Widziałeś?
Oderwał sukę od niedźwiedzia, przypatrzył mu się kieli to plugac, odetchnął tęgo i postał; potem pojrzał ku zabitemu psu, poszedł ku niemu, zdjął zeń obrożę, bo skoda, i zapiął suce, aby niosła, nabił pistolety i znowu spojrzał na ślad bucików. Za staraszonym walką śniegiem był on widoczny dalej. Niezmierny strach ogarnął Sobka znowu, jednak walka i zwycięztwo dopiero co odniesione czyniły go śmielszym. Czuł się w łasce Pana Jezusa.
Gwizdnął na sukę i począł iść za tropem, pozostawiając rzecz z niedźwiedziem na później, szukania owiec niechając zupełnie.
Trop od wody skierował się w prawo i znaczny był na uboczy Kościelca.
— Ku wodzie przisło, koło wody sło i wzieno się spinać — zauważył Sobek.
Jednak zaraz też zauważył, że buciki na śniegu się ślizgały, znać było nawet upadek na kolana, poczem skręt w dół na prawo, przyczem w paru miejscach ślady upadku i usunięcia się.
— E kiz to dyasi?! — szepnął sam do siebie Sobek. — Coz to za bogieńka, co kiełza?
Ale mu buciki myśl przywiodły:
— Cy jaka dólska bogieńka haw nie prziwandrowała, kie je do butków obuta jest? Naska góralska zej toby przecie w kyrpcak, albo boske sła?...
Tymczasem jednak nagle zagrzmiało i z chmur wiszących całunem nad halami sypnął się mroźny ogromny grad, tak gęsty, że natychmiast pokrył sobą całą powierzchnię ziemi. Podobnego gradu Sobek nie pamiętał. Niebo waliło nim jak z kadzi. Suka skuliła się, a Sobek zakrył ramieniem twarz, bo się o oczy bał i przysiadł w kosodrzewinie, aby się jako tako osłonić.
W niedługą chwilę po kostki tego gradu było.
— Zle — myślał Sobek przerażony — niwto iny to béł, ino płanietnik, co gradami rządzi. Pogniéwał się, cok go ślakował, i cysto piéknie doliny gradem zasuje... Kieby haw ino ku mnie nie fciał przyjść...!
Zimno spadło takie, że się Sobek mimo serdaka i całej wytrwałości trząść począł.
Waliło i waliło gradem przy gruchoczących się po skałach od czasu do czasu grzmotach, poczem znowu lunęła chmura śniegiem z deszczem zmieszanym z taką gwałtownością, jakby potop miał nastąpić.
— Co mie tys to aj co skusiło za tom potworom iść?! — myślał Sobek. — Je dy świat zniesie, jak nie ustanie...
Wtem suka zjeżyła grzbiet.
Sobkowi dech zamarł w piersiach. Usłyszał chlupot, jakby coś biegło, coraz bliżej. O Świeńci Pańscy, ratujcie mnie! — westchnął. Lecz spojrzał i zobaczył Mardułę w serdaku zarzuconym na głowę sadzącego susami, jak jeleń.
— Franek! — krzyknął.
Marduła się wzdrygnął, z przestrachu ledwo nie usiadł i stanął, jak wryty.
— Kas tak uciekos? — zapytał go Sobek dźwigając się z ukrycia.
— Rany Boskie, Sobek! — krzyknął Marduła. — Jo widzioł cosi strasne!
— Ka?!
— Hań, pod Małym Kościelce — w kosówce... wlozek na to...
Sobek nie pytał dalej; wyskoczył ku Mardule na pérć i jęli uciekać obaj z pod Kościelców na lewo.
— Hań niedźwiedź — sapnął Sobek.
— Niegzeta! — odsapnął Marduła, niewiedzący że niedźwiedź zabity, ale nie zwalniając kroku.
— Is go! — rzekł Sobek, ujrzawszy cielsko na pérci.
— Ka? — zapytał Marduła, ściskając toporzysko w garści. — He! Niezywy! Wtoz go zabiéł?
— Jo — odpowiedział Sobek.
Przeskoczyli trupa niedźwiedzia; suka warcząc za nimi, i biegli obchodną drogą ku szałasom.
Gdy zdyszani wypadli ze smreków na halę, ujrzeli przed szałasem starego Kreta, który na łubie z kory węgle jarzące się trzymał i ku chmurom z nich z pod okapu dachu kadził.
— Is, is! — rzekł Sobek. — Kret sie płanietnikowi prociwi. Kadzi ku niemu.
— Cy go tys przewładze? — zastanowił się Marduła.
Przybiegli ku starcowi.
— Tuście? — rzekł on. — Cy jus świat fce zabrać, cy co?
Ale nagle ulewa poczęła się uśmierzać.
Porwał się nieuhamowany wicher i jął gnać chmury z niezmierną gwałtownością, zupełnie jak powódź wielkiej górskiej rzeki niesie szerokokonare pnie wierzb, lip, grusz i jabłoni, splątane z sobą. Na wschód pędziły chmury, poza Granaty i Kozi Wierch, tak szybko, iż wkrótce poczęło się ukazywać ponad nizkiemi wzgórzami we framudze Tatr od północy niebo czyste, świetnego, głębokiego granatowego niemal szafiru, jakby zmyte i wymrożone nawałnicą. Rozprzestrzeniało się coraz więcej, wznosiło, rozszerzało i wreszcie z poza chmur trysnął blask słońca tak ognisty, aż ślepił. I jakoby wypadła z kłębów obłocznych w szalonym gonie ogromna kula słoneczna i słońce jakby żarłoczne i rozhukane runęło promieniami na ziemię. Śnieg i grad, gdzie go kupy nierozmoczone od deszczu w zakryciu leżały, począł topnieć i tajać w oczach; słońce prażyło, jak żywy ogień. Po rozpętaniu słoty zwaliło się na świat takie szaleństwo pogody, że się zdawało, iż świat skipi i rozbłyśnie się płomieniami.
— No wtos hań rządzi? — mruczał stary Kret. — Cy sie Pogoda z Psotom i insi bogowie za łby wzieni? Wtory mocniejsy?
Ruszono się z szałasu i szóp, statek głodny na paszę wyganiać. Wtem ku szałasowi zbliżył się olbrzymi Gałajda, który pilnował wołów, brnąc w mokradle i dźwigając na rękach ciało, pół biało, pół czarno powłóczyście odziane, kobiece snadź, bo długie, jasne, mokre włosy niemal do stóp spływały.
— Je coz to niesies? — spytał Sobek, przystępując ku Gaładzie z ciekawością.
— Jo to naloz w kosodrzewinie — odpowiedział Gałajda.


∗             ∗

W cichem, ustronnem uroczysku leśnem Maryna układała ostatnie kamienie na kopiec kwadratowy. Było to w sam dzień Wniebowstąpienia Najświętszej Panny Maryi, 15-go sierpnia.
Krowy zeszły już z hal, zimna bowiem były wczesne, a pastwisk wszędy blizko chałup dość; przy Stawach zostali tylko juhasi i wolarze, i Teresia pomagała Marynie układać głaz na głaz.
— Bój się Boga, Maryna — ozwała się — duse dyabłu zaprzedomé. Dy jesce nie to, ale dziś sam dzień Matki Boskiéj. Odpust w Ludzimiérzu...
Nie odpowiadała Maryna nic, tylko stanąwszy przy stosie kamiennym i przymierzywszy, iż sięga jej wyżej pasa, rzekła:
— Dość.
Poczem siekierą poczęła ciąć dookoła siebie młode smreki, rąbać i na stos ciskać.
Teresia czyniła machinalnie to samo i wkrótce gruby pokład świeżych, smolnych polan leżał na głazach.
Wtedy Maryna wyjęła z kieszeni serdaka krzemień, krzesiwo i hupkę, skrzesała iskry i podpaliwszy chraści, podsunęła ją pod stos drzewa.
— Maryna, rany Boskie — mówiła Teresia — dyj my krzcone... świenconom wodom.....
Nie długo czekały: ogień chwycił się żywicznej smreczyny, języki ogniste poczęły obiegać białe drzewo, pełzać po niem, lizać je, wyginać się, jakby z sino­‑czerwonej blachy były i wystrzelać ponad nie i z pomiędzy polan, podobne do wiatrem chwianych czerwono­‑złotych kwiatów o ostrych końcach.
Naówczas, gdy się stos dobrze rozpalił, przystąpiła Maryna ku małemu byczkowi, który stał obok uwiązany u jodełki, postawiła na ziemi garnek miedziany i zabiwszy obuchem byczka, poderżnęła mu nożem gardło tak, iż krew ściekała w miedź.
Następnie rozćwiertowała byczka i część po części na ogień rzuciwszy, postawiła wśród płonących polan garnek z krwią i wznosząc ręce do góry, krzyknęła głosem wielkim:
— Jédźcie i pijcie!...
— Maryna! — ozwała się Teresia, zaczynając dygotać.
Ale Maryna jakby nie słysząc, wołała z oczami ponad las w niebie utkwionemi:
— Halu, ty co w zimie marźnies, a odtajes na kazdom wiesne, boze wsehmogoncy, światło stworzenia, słowo ojca bogów i ludzi, ty co zwiestujes objawienie Jestem! Halu, boze wsehmogoncy, ty, co w niwec obracas i zaś odnawias świat, w tobie cas, w tobie wiecność! Trygławie, ze wtorego trzok urwanyk głów staneno trzok bozyców, bóg biały, bóg corny i bóg rudy, a za kozdym siedem potęg, co światem władzom! Światowidzie — Słońce i wy Zwiezdy wiecorne i raniejse, Lelu, Polelu, matko Łado, matko Dziewo, bogami brzemienna! I ty Pierunie­‑Gromie, Torze, co wroga orzes, Zywieno! Dziedzilijo miłosna, Przyśnieno, pani sprawiedliwości, co sie śnis, Wodanie Jezerny z Wichrami! I ty Świentyborze, Jedlowy Stromie o sile zelaza, Pachmo woniejący! I wy, Majki zielone majowe, Drzewice przepromienione miesiącem, lasowe panny! I wy sytka złe bogi, piekielni panowie, Peklencu, Nijo, Marzanno, Carty, Latawce, Chwycice, Mór! Jédzcie i pijcie!
— Maryna, Maryna — szeptała, drżąc ze wzruszenia, Teresia.
— A coz?! — krzyknęła Maryna. — W Imię Krystusa, z Noświentsom Maryjom Pannom ludzie śli i co sie stało?! Ludzie pobici, Ciorśtyn wzięty, pon Kostka na palu zginon, sołtysa Łętowskiego ćwiertował miecem kat, jako ja haw tego bycka siekiérom ozrubała! I co sie stało? Hań, daleko, pod Beresteckem, kajsi na stepak ślakta hłopów ruskik pobiła! I co sie dzieje? Panowie sie teraz zlecieli mścić, jak krucy na chorego zająca! Ka słyseć: siubienice, pale, kije, kary, ogień, miec! Panowie karajom, ze hłopi wolności fcieli!
Krew sie leje, jęk, płac, zębów zgrzytanie! Wolność hłopska posła w popiół i w dym! W Imie Krystusa, z Matkom Boskom panowie ślakta na hłopów idom, no to my co?! Dyj sie Bóg sam proci sobie nie porwie, a coz mu lud?! Na Boga trza bogów takik, jak i On!
— Ze dy krześcijański Ponbóg nomocniejsy...
— Mocny! Zwaliéł kamienne ołtorze okfiarne, chramy świente, gontyny zmiąn, świente gaje, boźnice, przenoswientse bugaje w nik zabacone od ludzi! A spytaj się staryk ludzi, jako za starodownyk bogów bywało? Kmieć béł wolny, ślebodny i z kmiecia béł król i królewski ród, jako kieby i s nas, z Toporów. Nie béł lepsy kruświcki Piast, jako haw podhalański Topór! Béł kmieć! Za starodownyk bogów wolność béła — za teraźniej wiary jest pańscyzna, jest na hłopa łańcuhy, kary i śmierzć! Telo wej jest — więcél nic!
— No to co ty fces?
— Starodownyk nasyk bogów wołom! Nieg nas wesprejom, nieg bróniom! Na całom Polskom hłopski jęk! Panowie z wojny wrócili i za rebelijom pana Kostkowom karajom! Toś słysała?
— Słysałak...
Wtem, kiedy się już krew dodymiała w miedzi, a mięso zeżarły smolne płomienie, zerwała Maryna grube czerwone korale, setki talarów warte, ze szyi i rzuciła je na stos, wołając:
— Co nodrogsego mom — wom dajem!
Spojrzała po sobie — nie miała więcej kosztownego na sobie nic; więc zdarła z ramion złotemi kwiatami haftowany gorset i prasnęła na stos z wołaniem:
— I to! Hoć biédne!...
Nagle wzrok jej padł na złoty medalion święcony w Krakowie, który świecił w rozwartej koszuli na piersiach Teresi, powieszony na czerwonej wstążeczce; poskoczyła ku niej i urwała go ze wstążki.
— Maryna! — krzyknęła Teresia przerażona. — Coz ty robis?!
— Okfiarujem go Niji, pani miłosierdzia, piekieł królowéj!
Teresia zasłoniła twarz obu rękami ze zgrozą i uciekać jęła ku domowi, sama zaś Maryna, jakby przerażona swym czynem, przez chwilę stała bez ruchu i słowa nad ogniem.
A gdy była już zupełnie sama, pośród milczących jodeł, smreków i buków, co tam rosły, w dzień cichy, padła na kolana i podniósłszy ręce na głowę, z płaczem i szlochaniem zawodzić zaczęła:
— Dziedzilijo, pani miłosna, ty co wieniec mirtowy rózami mas pleciony! Wydréj ze serca mojego ten miéłość niescęsnom, przeklentom! Cok ci winowata, iześ mi carta wcielonego miéłować kazała? On brata mojego i hłopów naskik pogromiéł, przezeń pan Kostka, hłopski Mesyjas, na męki i śmierzć dany, on mnie buławom złotom głowe ozbiéł, on krwiom hłopskom sie pasie, hłopów katuje! Za coz jo w téj miéłości tonem, w tém miéłowaniu sknem i pozbyć go nié mogem?! O Dziedzilijo, pani, bądź lutościwa mojemu pragnieniu! Wydréj mi ze serca młodego, z młodéj duse Sieniawskiego ze Sieniawy pana!
I twarzą się ku ziemi skłoniła, a włosy jej ciemne w dwa warkocze uwite przez ramiona opadły na leśny mech.
Powoli jął wstawać wiatr i szumieć lasem.
Pod ten czas stary Topór Jasica i stary Krzyś siedzieli przed chałupą Toporową i ukwalowali.[13] Toporowa żona, Sobcockula, do Ludzimierza na odpust pojechała. Bogata gaździna, ubrała się pięknie, aby ani mieszczkom nowotarskim, ani zamożnym sołtysiankom Długopolskim, ani słynnym z majątków Gąsiorkom z Rogoźnika nie ustąpić. Na głowę czepiec włożyła wzorzysty, ślicznie i krasno haftowany, na szyję korale grube, w trzy rzędy, ogromnym dukatem spięte; na się kożuch odziała czerwonem suknem kryty, młodziutkiemi białemi barankami podbijany, do stanu, złotemi wstążkami szamerowany na piersiach i lamowany w pasie i z tyłu. Spodnic wiele, a na wierzchu wzorzystą, ciemnogranatową w siwe tłoczenia — ku temu buty żółte wysokie, a na ramiona rańtuch biały cieniuchny. Tak strojna powiozła się z czeladzią wozem o drewnianych osiach, zgrzypiącym, »parą końmi«, tęgiemi kasztanami, któremi pacholik niemy powoził.
W domu została tylko niemłoda szpetna służąca, słuzka, Ewa od Koślów ze sąsiedniej Pardółówki, i małe cielę, co w izbie mieszkało. Jak to u gazdy.
Ciepły wiatr podmuchiwał.
— Wiés Symuś — mówił stary Topór — co ci powiém, to ci powiem, ale ci powiem: ciepło.
— Ciepło. Taki wiater, jak grzane piwo — odpowiedział Krzyś.
— Hej wiera, ciepło. Taki dzień, jak wte, kie Sobek z hłopami w Ciorśtyn seł.
— Taki.
— Nie dał Bóg — rzekł stary Topór i zasmucił się.
Ale Krzyś jedno brzydził się smutkiem, drugie nie poniósł osobiście żadnej szkody, trzecie o humor i zdrowie bogatego Topora, swego hojnego przyjaciela dbał, rzekł więc:
— Nie trapmy sie. To na nic. Kieby ziemia béła smutna, toby ś niéj kwiaty, ani jagody nie rosły.
Topór pomyślał.
— Boby niémogły — powiedział.
— Nie rosło by nic, ino krzan.
— I gorcyca.
— Terozeście wej, Janie, dobrze pedzieli! Wy macie głowe! I jałowiec.
— He he he! — rozśmiał się Topór. — Kwicale by miały uciehe, ale Symuś, dziecko, coby tys wte pastérki zbiérały po lasak?
— Abo s cymby sie ołtorz stroił?
— He, wiés, Ona ta wié, Matka Boska. Ona se wse[14] kwiatów nagazduje na wiesne.
— Je bo wié, ze Jej świento bedzie na Matke Boskom Zielnom.
— Ale dziś pono Wniebowstąpienie, to jesce lepséj Matki Boskiej, jako Zielnéj.
— O bo lepséj. Niémas lepsejséj, jako dzisiok.
W tej chwili wiatr zadął mocniej i na bakier lekko wdziany kapelusek Krzysiowi z głowy o parę kroków na murawę zniósł.
— Is, is, is! Niedało, a biere — rzekł stary Topór.
— To nie w porzondku — dodał Krzyś podnosząc kapelusik. — Dej, ale nie bier!
— He — — cy nom tys ta Sobcockula co prziwiezie z odpustu? — rzekł Topór.
— E! — zauważył Krzyś z niedowierzaniem, spoglądając na Topora.
— Prziwiezła by ta co kiedy gaździno! — ozwała się Jewka, wychylając głowę z drzwi. — Dy to łakome, jak pies, a skąpe, co cud!
Stary Topór zaczął się śmiać.
— Słuśnie gado.
Jewka zaś zakończyła:
— Obiod!
— Pojdze — rzekł Topór do Krzysia, zapraszając.
— Je dy ta — odpowiedział Krzyś z ceremonią, choć na obiad czekał pożądliwie.
— E pojdze ino! Podź.
— Je dy ta — powtórzył Krzyś i poszli do izby.
Tam Jewa postawiła przed nimi krupy warzone i dymiące mięso baranie. Dobry obiad we wielkie święto.
Podsunęła Toporowi baraninę, a Krzysiowi krupy, ale Krzyś rzekł:
— Wy mie krupami nie siélcie, ba mi dejcie klubre miésa, bo mi z miésa nie źle.
Usłyszawszy to Topór śmiać się zaczął i sam gościowi mięso w misie przysunął, mówiąc:
— To to taki skąpy brzydoś, jak i Sobcockula, ta Jewcia.
Jedli. Krzyś połykał i połykał, bo żarłoczny, choć mały był. Nie mogła Jewa wytrzymać i rzekła z przekąsem, widząc, że ogromnie ubywa z misy.
— E dy juz moze dość bedzie?
Ale Krzyś odpowiedział:
— Lepi coby brzuk puknon, jak coby to miało ostać — i jadł dalej.
A gdy się już najedli i gęby otarli, stary Topór mleka słodkiego się napił i do Krzysia się ozwał:
— Matki Boskiéj Wniebowstąpienie... hm... Słisołeś tys to Symuś, co godajom?
— Je co?
— O Mace Boskiéj na Suhyk Horak orawskik?
— Wiém.
— Ze jo zywo ma być.
— Ta, co skądsi z Uherska[15] na Suhe Hory do kościoła uciekła?
— Ta. Ksiądz niewierny béł i przekonać sie fciał i nozyke[16] mały palec skrabnon. Krew wysła.
— Wiém. Pote sie za zywa zamurować dał.
— Sam sie wej ukorał, jeze niewierzący béł. Kościół drzewiany, a przy nim murowana kómora.
— Haj. Ale niémas Matki Boskiéj nad Ludzimirskom.
— O niémas! Ona je tys zywa. Kie jom po ujńściu ludźmirskik Cystersów do Scyrzyca, w Nowy Targ do fary przenieśli, to sie w nocéj wyrtła do Ludzimirza.
— W nocéj. Hłopi konie pasący jasność widzieli, jak bez pola sła.
— Haj haj haj! Rada swój kościół widzi.
— Je dy jej tys w nim dobrze. Ciepły, suhy, a i malowany piéknie, padajom, bok hań nie béł. Cozby ci hań nie siedziała?
Umilkli chwilę.
— Je — rzekł Krzyś — sytka[17] Świeńci ku Mace Boskiéj nie płacom nic. Ona je władno.
— Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: władno.
— I dobro.
— Haj.
— Dowiedzioł jo sie z jednego wendrownego cłeka, ono to kesi w Polsce miało być, co sie roz stało. Prziseł złodziej i korole Mace Boskiéj w ołtarzu ze syje fciał sjonć.[18] Siengnon rencom, a Ona wystawiła rącke z ołtorza i hyciła go za ten renke.
— E raty! Za ten renke?
— No. Nijakim świate sie wydrzyć niémóg. A on ta prógował!
— Wiémy, ze prógował!
— No i dobrze nie bardzo, ześli sie ludzie. Radzom: co mu robić? Jeden gado: uciąć mu renke! Drugi gwarzi: uciońć mu głowe! Trzeci mu roki[19] sądzili, ono nic, trzimie. Jaze jeden pado: darujmy mu!
I wtedéj Matka Bosko tego złodzieja puściéła.
— Puściéła?! E raty, Symuś, dziecko! Puściéła?...
— Telo je dobro.
— E ze juz dobro! To ci powiem, tak jak jest: dobro.
— Dobro.
— Anibyś wej nie pedzioł, ze to z babskiego fajtu, babski potunek.[20]
— O bo nié! Kazbyś ta! Jo baby znom!
— Roz ci upuścielo, jak w puchu.
— A pote cie telo dogryzie, co ci do pluc zajźre.
— He he he! — rozśmiał się stary Topór z uradowanem rozkosznem znawstwem.
Krzyś pożegnał się i poszedł. Obawiał on się docinków skąpej Toporowej, gdy powróci z odpustu, bo bardzo dużo zjadł.
Poleciała i Jewa, posprzątawszy po obiedzie, na Pardółówkę do siostry, co tam wydana była.
Został stary Topór sam.
Począł się przechadzać po izbie, a cielę beczało głodne. Użaliło się go Toporowi i częstował je, mówiąc:
— Ze bodej ze to keny, bodej! E wtoz to widział płakać! E coz mie lizes, e dziadulko? Nie dostanies połedninki pilno, bo zakiel ta z odpustu gaździno przijedzie!... Mos młodzicek, mos sianecko, prógujze... Niebec nic!...
Dawał cielęciu siano z ręki, a ono chwytało raz za źdźbła, raz za palce; stary Topór uśmiechał się z rozrzewnieniem.
W tej chwili silnie ktoś zapukał do izby, tak śmiało i silnie, że Topór pomyślał: cy Litmanowski Nędzów Janosik, cy co? — i głośno zawołał.
— Nie zaparte!
Otwarły się drzwi i schylając głowę pod nizką framugą dworzanin Sieniawskiego, Sulnicki, wstąpił przez próg, a za nim ukazało się kilku sieniawskich kozaków.
— Niech będzie pochwalony! — ozwał się Sulnicki.
— Niegze bedzie. Witojcie panie! — odpowiedział Topór wyciągając ku niemu rękę. — Co haw fcom?
— Takeśmy po drodze wstąpili — rzekł Sulnicki, siadając na ławie. — Na mléko. Uczęstujecie nas?
— Gaździnéj niémas — rzekł Topór z zakłopotaniem — pojahała z celadziom na odpust, w Ludźmirz. A i Jewka słuzka kajsi...
— O to nic — odpowiedział Sulnicki. — Wnuka wasza Maryna nam poda.
— I Maryny niémas — kesi wysła, od rania. A skondze pon Maryne znajom? — zapytał prostodusznie.
— Z Czorsztyna! — roześmiał się Sulnicki brutalnie.
Nieufność i gniew zagrały we wązkich, przymglonych źrenicach Topora.
— Z Ciorśtyna? — rzekł. — Ka jom rycérz buławkom w coło wycion?
— Ztamtąd, ztamtąd — zaczął Sulnicki, jak pierwej, ale nagle mu snadź coś do głowy przyszło, gdyż zmienił ton i ozwał się uprzejmie:
— Panu memu luto Maryny, że uderzoną została. Sto czerwonych złotych jej posyła, nagrodzić pragnie.
Na widok złota, z brzękiem z trzosu wysypywanego na stół, wązkie, przymglone źrenice Topora zapłonęły chciwym blaskiem, a palce zadrgały.
— I jeszcze nie tak ją nagrodzi — mówił Sulnicki — tylko powiedzcie nam, ojcze, gdzie Maryna?
— Kie tys niewiem, prosem ig piéknie — odpowiedział stary Topór z uszanowaniem.
— No to my tu na nią poczekamy — rzekł Sulnicki. — Chłopcy! Dać tu miodu, ale konie gotowe! — rozkazał kozakom.
W starym Toporze wzbudziła się znowu nieufność.
— Zołmirze? — zapytał, wskazując kozaków.
— Pańscy.
— Moc ig haw?
— Trzydziestu.
— Trzidziestu?! Cy wojna?
— Może być i wojna — uśmiechnął się zuchwale Sulnicki. — Wilki w lasach...
Stary Topór drapnął się za uchem i zabrał ku drzwiom, mówiąc:
— Jo haw zaroz bedem.
— Dokądże to zamierzacie iść, ojcze? — zapytał Sulnicki, zastępując mu drogę.
— A coz mi to z własnyk izbów wyjść nieślebodno? — obruszył się staruszek
— Macie gości.
— Wiera, gości — rzekł Topór bardzo nieufnie.
Wtej chwili dojrzał przez okno Sulnicki wychylającą się z lasu Teresię.
— Łap! — krzyknął, pokazując ją najbliższym kozakom, otaczającym dom.
Teresia cofnęła się na widok żołnierzy przed domem i znikła w gąszczu; kilkunastu jeźdźców ruszyło galopem ku lasowi.
— Kogóz to pon łapać kazujom?! — zapytał ciekawie, ale energicznie stary Topór.
— Twoją wnuczkę, Marynę, chamie! — huknął Sulnicki pewny swego. — Bośmy po to przyjechali!
Stary Topór zapłonął cały; rozprostowały mu się plecy, jak kiedy w pochód wojenny wybierających się chłopów błogosławił, cofnął się krok w tył i krzyknął groźnie:
— Wnęke mojom, gazdowskom dziéwke, wy?! A coz wom do niéj?!
— Będzie łóżko mojemu panu słać i będzie z nim spać! — odpowiedział Sulnicki.
— Ona? Pańska dziéwka?! Maryna?!
— Mogła zdrajcy hołyszowi Kostce za podściółkę być, woli panu wojewodzicowi!
— Pon Kostka świenty cłowiek béł! — zawołał Topór oburzony. — Z famieliji świentéj i królewski pułkownik! Lo Boga i lo króla takiemu nie bees ujmował nic! A wy, psiogłowce zatracone, w pole! Marś!
— A to? — krzyknął Sulnicki, wskazując dukaty na stole.
Zawahał się stary Topór, na złoto spojrzawszy, ale tylko na sekundę jedną, zagarnął przedramieniem dukaty i z brzękiem rzucił na podłogę, wołając:
— Bier se ig! Zjédz!
Sulnicki zaśmiał się i krzyknął:
— Zliżesz, stara świnio, gdy ztąd Marynę za włosy powleczemy!
Ziskrzyły się wązkie, przymglone oczy starego Topora; schylił się, chwycił siedak[21] za nogę i w łeb nim w czapę drucianą Sulnickiego trzasnął, że się ten zamroczony od ciosu gębą na stół zwalił; potem zwrócił się ku kozakom ze wzniesionym stołkiem, krzycząc:
— Jo tu gazda! Tu was wybijem do nogi, piesecne psy piekielne! W pole!
Ale pachołek przyboczny Sulnickiego nie czekając kindżał z pochwy na piersiach dobył i w bok pod serce Topora pchnął. Z rozkrzyżowanemi rękami, z jękiem: Jezus kohany! — zwalił się starzec na podłogę. Zaczem poczęto go bić i kopać i zabito.
Widząc, że Sulnicki bez zmysłów, na stół twarzą padłszy, leży, kozacy, którzy słyszeli, iż gazdowie górscy skarby miewają, jedni dukaty pozbierali, a drudzy plądrować się dom rzucili. Tymczasem też jeden po drugim gońcy Teresi popowracali.
— Nie złapaliście?
— Nie. Kamień we wodę! To był majak.
— Czort zatumanił...
— Dyabeł zrobił, żeby dusza tego starego bez odpuszczenia grzechów do piekła poszła.....
Zprzewracawszy, co było, zrąbawszy skrzynie, zwaliwszy piece, zrujnowawszy piwnice, stajnie, chlewy, zabrali kozacy nieprzytomnego jeszcze prawie Sulnickiego między siebie na konia i kłusem ruszyli ku drodze, którą przybyli, unosząc łup, co lepszy...
Teresia, ujrzawszy dom Toporów otoczony żołnierzami, za których wzięła Sieniawskiego kozaków, przerażona cofnęła się w las, a słysząc, że ją gonią, wpadła do starego opuszczonego lochu, kędy podobno niegdyś, osiadły tu szlachcic, Płaza, banita, wino chował w beczkach. Loch w gąszczu, między dwoma wykrotami po wietrze halnym, uszedł uwagi kozaków. Tak im się też dziwnem wydało, żeby ktoś im poprostu z oczu znikł, że niebardzo tropili, od razu mamonę czarcią przypuszczając.
Długo siedziała w lochu Teresia, nim się wychylić odważyła, a gdy ostrożnie ku krajowi lasu podeszła i przekonała się, że nikogo naokół niema, pobiegła ku domowi Toporów i trupa starego Topora w progu ujrzawszy, wrzasnęła z przerażenia i trzęsąc się cała jak od zimnicy, popędziła w uroczysko leśne ku Marynie.
Niedługo potem stara Toporowa, Sobcockula, z odpustu z furmanem, małym pacholikiem, niemową, bo reszcie czeladzi pozwoliła w Ludzimierzu jeszcze pozostać, w obejście wjechała.
Na widok mężowego trupa i wnętrza domu zrąbanego i zniszczonego: w bezwładzie i skostnieniu członków upadła na twardą glinę sieni wznak; pacholik wystraszony głowę jej podjął i poduszkę przywleczoną podsunąwszy, uciekł nieprzytomny ze strachu.
Nie zastawszy siostry w domu, powracała na Hrube Jewka, nie mogąca się uspokoić nad apetytem Krzysia:
— Wrodoś, kielo to zre! — mruczała. — Miske byś połknon! Wiera nié?! Przepaśny kóń! Wilce garło! Zarbyś? Jaskólce gniazdo!
Nagle głos zamarł jej w krtani: z otwartych drzwi od sieni wyskoczyła z cienia przez wysoki próg łasica.
— Je coz to?! — zdumiała się Jewka. — Niémas nikogo, co haw łasice gazdujom? Je dy wóz i kónie na oborze...[22]
Wstąpiła do sieni i omal nie potknęła się na leżącej z odjętą mową i władzą członków Toporowej.
Potem natrafiła na zamordowanego Topora; potem ogarnęła zdumionemi oczami zrąbane skrzynie, poodrywane dyle podłogi, zprzewracane łóżka, zdarte półki, rabunek.
— Zbójniki béły — — zakonkludowała — abo panowie karajom...
Siadła na ławie, wtem wzrok jej padł na coś błyszczącego w rogu pod ścianą — podbiegła.
— Dukot!...
Mioł!..
Rzuciła wzrokiem wzgardliwym na starego Topora.
— Mioł!
Zaczęła szukać, szperać, biegać, jak łasica, po domu. Znać było, że szukano przed nią, ale śladów pieniędzy Toporowych nie znalazła.
Były one schowane dobrze, pod jaworem za izbami, w ziemi.
Czego kozacy nie ukradli, to szukając pokrajali, posiekli, poszarpali. Mało co pozostało w dobrym stanie.
Jewka odrazu postanowiła iść w służbę ka inendéj.[23]
Toporowie, Sobek i Maryna, nie byli jeszcze wprawdzie bynajmniej »dziady« mimo rabunku, ale ją nie radzi widzieli — młode pępki, łandygi!
Postanowiła też wynieść się z Hrubego w dalszą okolicę, zabierając, co się da. Rozłożyła wielką chustę na pośród izby i ładowała w nią graty mrucząc: dobre — nie dobre...
Ale oprócz przyodziewy, co zostało z niej, jedyną niemal rzeczą niezniszczoną, a zabrać się dającą na plecy, była poduszka, na której leżała Toporowa.
Ze skołczałym językiem i skościałemi członkami, straszliwym wzrokiem za kradnącą i plądrującą Jewką wodziła leżąca na glinianej polepie w sieni bezwładna, ale przytomna Toporowa Sobcockula.
Kradnie!...
I oczy jej w nieruchomych oczodołach paliły się piekielnym blaskiem, stare, wściekłe, bezsilne oczy...
Kradnie — ten dziod, ten plugoc, sługa!
Okrada ją — gaździnom nad gaździny — — kradnie jej majątek!... Resztę majątku!...
— He! Zagłówek! — zamruczała Jewka łakomo, patrząc na poduszkę pod głową Toporowej.
Zagłówek, poduszka, piékny, fajny, dobry!
Piękna poduszka!...
Pochyliła się nad Toporową i chwyciła poduszkę za dwa rogi, w tem we włosy wbiły się jej jak szpony suche, chude, kościane palce lewej ręki gaździny i zastygły tam, zdrętwiały zamarłe.
— Puść! — charknęła Jewka.
Puść, bo cie zadowiem![24]
Ale oczy Toporowej Sobcockuli tak straszno patrzały w jej twarz, że nie śmiała jej sięgnąć ku gardłu, aby udusić.
Gaździno, puście! — jęła błagać.
Chwilowo przerwany okropną złością bezwład członków Toporowej, trwał znowu. Jewka chciała rozerwać jej palce siłą, ale nie mogła.
Wołać było próżno. Głos się głuszył w sieni i dom stał daleko i osobno na polanie.
Powoli zaczął zapadać mrok.


∗             ∗

Olbrzymi Gałajda wraz z Sobkiem dziwne stworzenie przynieśli do szałasu i wszyscy juhasi i gońcy zbiegli się i zadziwieni oglądali.
Gałajda trzymał to na rękach ostrożnie blizko ognia i obsuszał, bo było mokre.
Dziewka to była młoda, cudacznie ubrana. Miała suknię na sobie białą, sukienną, na tem płaszcz czarny sukienny i na nogach drewniane, przypięte rzemykami podeszwy z obcasami. Te to Sobek po śniegu ślakował.
Cudowali się Sobek, Marduła, Smaś, nawet stary Kret nic nigdy podobnego nie widział.
Chrzczone było, bo mu na szyi złoty krzyżyk na złotym łańcuszku wisiał.
Mokre było całe i oczu otworzyć nie chciało. Ale żyło.
— E dy ozebrać trza, coby oskło — rzekł stary Kret.
Więc, że dziewek nie było, starzy Kret i Smaś na rękach Gałajdowych rozbierać ono zaczęli, młodsi zaś z szałasu wyszli. A że babskiej przyodziewy nie było, owinęli nagie, bo do koszuli przemokło, do suchych guń i uwędzonych w dymie kożuchów i położyli nizko i blizko ognia na ławce, tak, ażeby dym ku twarzy nie szedł.
— Uwarz słodkiego mléka — rzekł stary Kret do Sobka.
Więc Sobek wypłókał czyste naczynie i mleko z ostatniego udoju gotować zaczął, oni zaś radzili, coby to mogło być i zkąd się wzięło, ale nikt nie wiedział nic...
— Przisło...
Wtem dziewczyna westchnęła i otwarła oczy niebieskie.
— Patrzi — rzekł młody goniec.
Ale Sobek palcem milczenie nakazał przez delikatność.
Gałajda zaś suszył koszulę i suknie nad watrą, bacząc, by się nie przypiekły.
— Gdziem jest? — ozwał się cichy, słaby głos.
— W sałasie stawiańskim — odpowiedział Sobek.
— Mléka jej dajcie — rzekł Kret.
Nalał Sobek gorącego mleka do czystego skopca i podstawił pod usta dziewczynie, w obu dłoniach dzierżąc.
Piła — i kolory życia nieco jej na twarz wracać jęły.
Wypiwszy, popatrzała po sobie i prawie że krzyknęła:
— Jam naga! Gdzie moja koszula?!
— Susy sie — odpowiedział Gałajda, rozpinający koszulę, jak żagiel, ku ogniowi.
— Oddajcie mi koszulę, suknię, płaszcz! — wołała dziewczyna, zatulając się gunią. — Czy wy zbójcy?!
— My juhasi, pastérze — powiedział Sobek. — Nie bójcie się nicego!
— Wy dobrzy ludzie?
— Z dobremi dobrzy.
— Jam — zaczęła i urwała.
— My sie nie pytomy, wtoście wy — rzekł Sobek. — Bedziecie jesce pić?
Dziewczyna rąk nagich z pod guni wyjąć nie chciała, więc jak poprzednio przykląkł nad nią i ze skopca ją poił.
Napiła się, zamknęła oczy i twarz schyliła.
— Moze bedzie spać — szepnął Kret.
— Wyście dobrzy ludzie? — zapytała cicho, widocznie usiłując walczyć z wycieńczeniem i snem.
— Śpijcie, jak u janioła na rencak — odpowiedział Sobek.
Za chwilę dziewczyna zasnęła.
— Młode — nie bedzie temu nic — szeptał Kret. — Cud boski, ani nóg nie odmroziło. Musiało kajsi w kolibie siedzieć. Gałajda, kaześ jom naloz?
— Jo to naloz uswijane w kłębko w kosodrzewinie. Wisiało w gałęziak — odpowiedział powoli Gałajda, rozciągając obsuszoną koszulę na żerdzi.
— Musiało nogi stulić pod sie, a ręce za pazuchy wepchać, bez to nie odmroziło — rzekł Kret. — Bóg świci, co nie zglewiało samo.[25] Uwazujciez, coby zygi[26] na niom nie leciały.
— Siumne dziéwce — szepnął Smaś.
— Jak leluja — szepnął Sobek.
— Do cudu — szepnął Marduła.
Na palcach chodzili, drwa suszyli, nim na ogień poszły, by nie dymiło, mleko gotowe mieli, a coraz czem świeżem przyodziali.
Dziewczyna leżała na naprędce usłanem posłaniu ze smreczyny i chust, pod kożuchami.
— Zamglało w kosówce — szeptał Kret. — Nieg sie odeśpi.
Osata sie hnet, bo to młode.[27]
Czuwali. Obleczona przez Kreta i Smasia w koszulę dziewczyna leżała.
Szeptem ozwał się Brzegów Wojtek do Sobka:
— W samém tém miejscu lezy, ka pon Kostka pościelone miał.
Wydało im się, że dziewczę drgnęło; popatrzeli — blade było, jak płótno i głowa zwisła mu w tył.
Stary Kret znał obacować[28] i do przytomności dziewczę przywrócił.
Lękliwie pozierali, czy znowu nie zemdleje. Przeszła noc.
I na drugi i na trzeci i na czwarty dzień czuwali — stała się wielka cisza w szałasie.
Jeden przed drugim żałował, że bab niema do pomocy i przyzioru, ale wszyscy radzi byli, że są sami.
Posługi spełniał stary Kret z pomocą starego Smasia.
Niewiadomo było, czy dusza nie ucieknie, ale ją za wszystkie końce trzymali.
Nie sądzili jej życia, ale nie tracili nadziei, że nie umrze.
A nie dziwota, że śmierć za węgłem szałasu stała — — co to przetrzymać musiało, nim ją Gałajda znalazł, co przetrwało...
Nauzyło się to biédy, o haj...
Ale stary Kret znał zioła cudowne; więc zbierali je na wyprzódki i do szałasu nieśli, a Marduła po najlepszy litworowy korzeń aż w Litworowe pod Polski Grzebień lasami na Roztokę i na Białą Wodę doliną pod Wysoką poleciał. O świcie się wybrał, a słońce »śródpołu« wysoko jeszcze na niebie stało, kiedy wrócił. Tylko kyrpce zdarł.
Stary Kret ziela warzył, a on seliniejakie przysady[29] znał; zamawiał chorobę.
Dziewczę o świecie nie wiedziało, gadało, krzyczało, ale nikt nie rozumiał co?
Jeszcze co można było zrozumieć niekiedy, to słowo: oczy.
— Urzók jom wtosi ocyskami — mówił stary Kret.
Piątej nocy od przyniesienia dziewczyny chmurna była, dżdżysta noc; przysuwa się Marduła do Sobka i powiada:
— Sobek, dobro noc owce we Wirhcihéj Luptakom ukraść.
Popatrzał Sobek na niebo i rzekł:
— Iści, dobro.
Wybrali się poza Lilijową przełęcz Sobek, Topór, Marduła i dwóch juhasów.
Podkradli się cicho kosówkami, psy liptowskie nie zaczuły w deszcz, podeszli pod sam koszar, każdy chwycił jedną owcę, pysk obwiązał, żeby nie beczała, na kark sobie zarzucił i z łupem uszli.
Na Liliowej przełęczy zagłosił się Marduła na Janosikową Nędzy nutę.

Ucyła mie matka piéknie zatańcować,
a ociec mie ucył ukraść, dobrze sować![30]

Szóstego dnia rano choroba się jakoby przesiliła i dziewczę przytomnie spojrzało.
Stało się wielkie święto w szałasie.
Że delikatnie jeść musiało być nauczone, dawali mleko słodkie z miodem, którego Mardule dziewki aż z dalekiego Ratułowa naniosły.
Nikt się o nic nie pytał, o nic dziewczęcia nie badał.
Było.
Zrobiły się cudne, gorące dni i zaczęło wychodzić przed szałas.
Powstała larma[31] na hali; baca z Wierchcichej przyszedł z pięciu juhasami zbrojno na siłę skradzione owce odbierać. Przyszli czarni, odymieni i od mosiądzu dźwięczący.
Ale Sobek wyszedł naprzeciw nich i gdy się sobie pokłonili, rzekł:
— Mamy tu chorom, przy bitce krzik. Owiec haw mamy dość. Wrócem wam wase i jesce drugie telo ze swoik prziłozem. A jakby wam o bitke sło, to sie zejńdźmy hań na grani. Zgoda?
— Waszyk owiec nam nietreba, oddajcie lem[32] nasze — odrzekł baca cichowiański z polska przez grzeczność. — Jak nam treba budzie, to pridziemy po nie, tak, jato i wy do nas. A jak byście sie fcieli spróbowaci s nami, priślijcie honelnika.[33] Wyjdziemy.
Pokłonili się sobie i rozeszli.
Ale przechodząc mimo Sobkowego szałasu, baca z Wierchcichej i juhasi liptowscy ujrzeli dziewczę siedzące przed progiem.
— Jaj! — zadziwił się śpiewnie, jak tam mówią, baca z Wierchcichej.
— Jaj! — zadziwili się śpiewnie juhasi.
Bo to był śpiewny, smętny słowacki lud; a nie miał w węgierskiej niewoli nic, prócz kobiet.
I stanęli rzędem i dziwowali się pięknu, co rozkosz daje.
I ze wzdychaniem, brzęcząc blachami i uzbrojeniem, odeszli.
A gdy stawiańscy juhasi z gońcami owce paść wygnali, Sobek sery w szałasie gniótł: stary Kret, do słońca się grzejąc, bo cudne sierpniowe pogody były, pośród głazów na hali dziewczęciu opowiadał.
Opowiadał jej o ogromnych kościołach w skałach, gdzie księża w białych komżach msze odprawiają i tysiące świec się jarzy, a od organów na chórach cała góra wewnątrz gra; opowiadał o pieczarach, gdzie złote są mosty nad wodami, a na sadzawkach bezdennych złote kaczki pływają i jajka z dyamentu niosą; o parobku, co dziewczętami gardził, a po śmierci za niemi biegał i rutę im z kapelusza dawał, żeby mszę za jego duszę kupiły; o dziewczynie, co nikogo kochać nie chciała i po śmierci zmieniła się w obłok, co ani na ziemi siąść, ani do nieba wzbić się nie może; o królu wężów, co na Tatrach leżał i nikomu się widzieć nie dawał, aż gdy go parobek jeden odważny podpatrzył, on śpiących rycerzy na śpiących koniach ze skały na lud w burzy i zawierusze puścił. Od których lud Perłowic, co się z połkniętej perły kobiecie urodził, za poradą lilii, zabiwszy smoka Wołosyna, który się zamienił w górę nad Roztoką, i widziadło, co w Mnicha skamieniało nad Rybiem Jeziorem i zwalczywszy króla wężów, uwolnił. Ale do śpiących rycerzy nie doszedł, bo król wężów uciekając pod ziemię ogonem skałę strącił i wchód do nich zawalił. A Perłowic się potem z lilią ożenił, bo tak był ślubował, gdy prosił Boga, aby mu lud od utrapienia uwolnić pozwolił. Wówczas lilija przed nim wykwitła i broń mu pokazała, maczugę. A gdy wątpił, to maczuga była tak ciężka, że jej dźwignąć nie mógł; a gdy wierzył, to była lekka, jak pióro. Nią zwyciężał.
I opowiadał jej o czarnym samotnym stawie pod Kościelcem, kędy z głuchych skał ściekała woda i kędy wiatr pływał na fali poruszonej. On trzy kwartały w roku, gdy owce, co się nad nim pasały, z hali zeszły, bywał samotny. A wtedy z wielkiemi jeziorami w Pięciu Stawach, z Rybiem Jeziorem i Morskiem Okiem po nad niem, z Hinczowym Stawem za Hrubym Wierchem Mięguszowieckim on gwarzył. Pytał się ich wichrowym szumem przed zimą: nie śpicie ta jesce? — czy jeszcze na nie nie zapadł lód; a potem na wiosnę: nie śpicie ta jus? — czy lód już po nich potajał? Głosił się wichrowym szumem jeden do drugiego, bo taka jest mowa stawów.
Gwarzyły one o tych czasach, kiedy cała dolina Tatr po Gorce, po Beskid, morzem była. Były wody niezmierne rozlane, one zaś, stawy, wyniesione wysoko w górach nad morskiemi wodami, rozmawiały z morzem wichrowym szumem.
Tysiąc lat po tysiącu szło.
Wtem przyjechał król Chrobry i mieczem przeciął łańcuch gór, gdzie dziś Pieniny. Z niesłychanym hukiem i grzmotem runęło morze w dół po za Gorce i świat tamten zalało. Było to z wiosną, gdy puścił lód. A gdy stawy odmarzły i zapytały morza: zieleni się hań jus po Beskidzie? — nie odpowiedziało nic, bo morza już nie było. Tylko Dunajec pienił się przez Pieniny wartkim pędem.
Naówczas stawy pozostały same, samotne, wielkie wody na wysokości. I rozmawiają tylko ze sobą o czasie, gdy było morze, i o czasie, gdy był wiekuisty śnieg.
I różne jeszcze różne powieści prawił stary, stuletni Kret, a dziewczę słuchało.
Nieraz też juhasi kolejno, jeden za drugim, przy muzyce czyjejkolwiek tańcowali w szałasie wieczorem, a potem często cała gromada chłopaków, gońców, wyskakiwała na raz »drobnego«. A czasem chłopcy »cud broili«: na głowach stawali, na rękach chodzili, we watrę się prali, na drągach na poprzek pod dachem powtykanych wieszali się jak małpy.
A że dziewczę rado słuchało, więc i śpiewywali, po dwóch i po trzech, lub wszyscy razem w szałasie bacowskim, a nigdy nic nieprzystojnego i nigdy nawet uwagi, ani gany starsi młodszym dać nie musieli. Niekiedy stary Kret, w zamyśleniu podczas śpiewów siedzący, przyćmionym, głuchym głosem zawiódł:

Musem jo se musem siekiérke nastalić,
bo mie obiecujom przi dziéwcynie zabić!...

i znowu w zamyślenie stuletnie zapadał, w zapamieć...
Gdy nikogo w szałasie nie było, gdy juhasi owce w upłazy pognali, a baca ku nim wyjrzeć poszedł, naówczas miało dziewczę gości: szare ptaki, gazda szałaśny i siwarnik śmiało koło szałasu się kręcili, ze świergotem i piskaniem, i zlatywał czasem z wysoka tęczoskrzydły, z dzióbem podobnem do żądła motyl skalny, pomurnik, o długich silnych pazurach, zwiedzacz ślizgich od ciekącej wody turni wyniosłych i szczelin napowietrznych nad zawrotnemi przepaściami. Z kosodrzewiny i z górskiego karlego jałowca krzaków, lub niżej z pośród czerwonych jarzębin zrywał się dziki kohut, cietrzew, na ciężkich skrzydłach, a w przestrzeni kołysały się potężne jastrzębie, lub wartkie, trzepotliwe jastrząbki, a czasem zataczał ponad halą koła bijący owce orzeł skalny, lub prześmigał ponad nią szybki, gwałtowny sokół, w locie jaskółkę chwycić zdolny. Z pod Żółtej Turni gwizdały świstaki, między głazami żerujące, a czasem dał się słyszeć wysoko ze skał ostry, chrapliwy, pszkający gwizd kozicy, blizko zaś śród kamieni i traw biegały myszy i prześlizgiwały się żółtopłowa łasica, lub biały gronostaj. Metaliczne jesienne muchy o przejrzystych błonach krążyły z brzękiem i pozłociste, świecące chrząszcze suwały się w trawie powoli, po której szybko przemykały halne pająki o wysmukłych nogach. Ostrożny lis wystawiał niekiedy z gęstwiny ostrokończysty, szpiczastouchy łeb, lub żbik żółtooki albo kuna skalna popatrzyły ku szałasom z konarów smrekowych.
Niekiedy po zielonych trawiastych uboczach, co popod Magórę biegły, przechodził rozłogorogi jeleń, cień rosochaty wlekąc za sobą i spozierając w dół czarnozłotemi oczyma, lub tętniło po nich stado łań z cielętami.
Tam leżąc z rękami za tył głowy założonemi, na hali, widziało dziewczę nad sobą gry nieba rozmaite, zmienne kolory błękitu, fale barw i świateł od bladosrebrnego seledynu aż do w granat wpadającego szafiru, i chmur gry upajająco przemienne od ledwo widnych zawiewnych, pierzchliwych i rozwiewnych białych mgieł, wypływających z głębiny i niknących niewiadomo gdzie, aż do ciężkich ciemnych chmur, zaścielających jednostajną pomłoką dolinę, i żółtogranatowych, świecących fosforem obłoków, na których płynie burza.
Jednego promienistego dnia dziewczę poszło i dość długo go nie było, aż się zaniepokoił Sobek i juhasi, co na odwiecerz z owcami zeszli. Ale ono wyszło z lasu i pęk kwiatów leśnych i ziół pachnących przyniosło i dało pół Sobkowi a pół Gałajdzie, którzy ją do szałasu przynieśli. Gałajdzie śwircki[34] stanęły w oczach — bo to było przy nim małe, ani mu pod pazuchę głową nie sięgało. On był olbrzym.
Nazywali dziewczynę »ono« za starym Kretem; imienia nie znali.
Pewnego dnia ono zapytało Sobka:
— Długo tu jeszcze będziecie?
— Niedługo.
— Pójdę razem z wami do wsi, abym tu na wiosnę powrócić mogła.
A nikt, choć z wyjątkiem Kreta i Smasia, chłopy były młode, nawet myśli nieprzystojnej nie powziął. Marduła nawet się pytał Sobka, czy nie myśli, czy to nie święte, albo czy z nieba nie spadło?
— Jedy béło zmarźnione i chorowało — rzekł Sobek.
— Mogło sie wej stłuc, tele dale z nieba lecęcy — odpowiedział Marduła.
— Nie jest z nieba, bo syćko robi tak, jak cłek. — rzekł Smaś. — Jo wiem.
— Dy i Pon Jezus jad i pił, a Bogem béł — rzekł Marduła.
I wszyscy nań z podziwem spojrzeli, bo od niego rzadko o czem innem, tylko o dziewkach, o bitkach, o pijaństwie i o złodziejstwie słychowali.
Ono było ciche i modliło się wiele. A o pobyt pana Kostki na hali nigdy nie pytało, ale gdy opowiadali, słuchało blade i modliło się potem długo w noc klęczące, w bacówce, gdzie sypiało pod opieką dwóch psów u progu na łańcuchu upiętych.
Psy mu ręce lizały, owce doń przychodziły. Żeby mu się nie przykrzyło, juhasi przynieśli młode jagnięta. Tych kilka już onego ani w dzień, ani w nocy nie opuszczało. Nieraz juhasi rano budzić przyszli — ono śpi, na jagnięciu głowę wsparłszy, a między jagniętami się grzeje.
— Jak na śkle malowane — mówił z zachwytem Sobek.
Wtem wieczorem, tego dnia, gdy Sieniawskiego dragoni Toporową zagrodę najechali, psy gwałtownie zaszczekały i w chwilę potem w progu szałasu pojawiły się Maryna z czarną wypaloną głownią w ręku i Tereska.
Właśnie wieczerzano i ono piło kwaśne mleko z plackiem.
— Maryś, cos ci?! — krzyknął Sobek, widząc twarz siostry zmienioną i wyraz straszny.
— Pomsta! — zawołała Maryna. — Bogowie wołajom sie mścić!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nieskończonym, nieobjętym szumem chwiał się był nad Maryną las. Powoli, w dymie stosu, poczęła jej się była pojawiać ogromna jakoby miedziano­‑szkarłatna twarz w złotej z długiemi kolcami koronie, okolona rudemi kędziorami. Pochylała się ona nad stosem w chmurze dymu. Widziadło.
Maryna, klęcząca od długiej chwili z oczyma w płomień wpatrzonemi, przygięła głowę przed majestatem zjawiska.
Bóg się pojawiał...
Starzy bogowie wysłuchali jej, przychodzili pomagać przeciwko panom i księżom...
Starzy bogowie nieba i ziemi, wód i gór, lasów i gajów świętych...
Stare bogi, człowieka potężni druhowie mili, moce przyjazne...
Wtem zdyszana, zziajana Teresia wpadła w uroczysko.
— Maryna! Niémas dziadka, niémas pościeli,[35] niémas w kómorze nic! — krzyknęła.
— Jako?! Co?!
— Wpadli źli ludzie, dziadka zabili, pościele zrombali, co ka béło wzieni, przyodziéwe, spyrki — niémas w doma nic! Pustka!
— Wto?
— Zołmirze! I mnie na koniak gonili, alejek do Płazowskiej piwnice uciekła.
— Tobie gonili? — powtórzyła Maryna.
— Haj! Na koniak. Moze z dziesieńci. Prawiek z lasa fciała wyjńść.
— Ha! — krzyknęła Maryna zrywając się z klęczek. — To jego zołmirze! To po mnie przijahali! To on — sieniawski pon!
— Ze jakoz wiés?
— Ten bozyc mi rzók, co hań sie w dymie z nieba zniós! O bogowie przenojświentsi! Wyście mnie ukorali i wy mnie teroz wołacie! Za krew krew! Za głowe dziadka Jasicy jego głowa! Za mój dom jego dwór! Na jego sable: topory! Hejhaaa!
Dziki, przeraźliwy, wysoki wrzask napełnił powietrze, a porwana ze stosu i zakręcona nad głową głownia wianem iskier owiała Marynę.
— Hejhaaa! — powtórzyła okrzyk. — Tego trza béło, coby sie hłopi porwali bronić i mścić!
I poskoczyła naprzód.
— Ka polecimé? — zapytała Teresia.
— Ku stawom, do Sobka!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było to dziesiątego dnia po przybyciu Beaty Herburtówny na halę ku Stawom.
Sobek zbiegł na dół z dziewkami, ujrzał własnemi oczyma rabunek i trupa dziadka; nie rzekł nic i pogrzeb dziadkowi wyprawił. Zbili mu jedlową[36] truchłę z czysto rzezanych desek i do truchły, co rad widział za życia, włożyli: stary nóż zbójecki, starą po Toporze Łamiskale przodku blachę, co się nią koszulę spinało pod szyją, i śliczny obrazek na szkle malowany, wyobrażający świętą Cecylię w zachwycie na organach grającą, której aniołowie słuchali, z zielonemi palmami w rękach. A stary Topór Żelazny wsunął mu jeszcze pod głowę ziemi garść, bo był gazda i ziemię miłował. Truchłę zabili, włożyli na wóz i do Szaflar do parafii powieźli. A za wozem szły baby z płaczem i zawodzeniem, jako zwyczaj każe, i chłopi milczący, zawzięci, zły gniew żujący.
Tak szli z trupem z Hrubego przez Olczę, Poronin, Biały Dunajec, za najlepszemi drogami, aby się trup nie trząsł, do Szaflar.
Szedł i mały Krzyś, strapiony, z olbrzymim Gałajdą, który woły drugiemu wolarzowi zwierzywszy, na pogrzeb z pod Kopy Królowej zstąpił. A gdy się pogrzeb odbył, razem wracali i do karczmy w Białym Dunajcu, do srodze znajomego Krzysiowi Żyda wstąpili i w strapieniu pili. A gdy potem wyszli i znowu pod hale, trzymając się za ręce, wracali, użaliło się Krzysiowi Gałajdy, że ani żony, ani dzieci nie miał i samotnie woły pasać w lecie, a w zimie w domu siedzieć musiał, i mówił mu, bo to byli dobrzy znajomi:
— Wiés ty, jo cie ozenie... Nojdem ci babsko obitelne,[37] jak się patrzi.... Tobie baby trza....
— Trza — przytwierdził rzewnie Gałajda.
— Jo ci nojde!... Nie oblizańca, ani nie matafije, coby maniory miała... Dziéwke jak sie patrzi, retelnom... Mnie tobie zol... Same ino obsiwkary koło tobie, co na jedném ramieniu wode nosi, a na drugiém ogień...
Gałajda westchnął.
— Tobie baby trza — mówił Krzyś z przekonaniem. — Jo ci posukom... Gazdowskom dziéwke, nie wysiedzianom, rezuwitnom, wystawnom i przystojnom... Boś ty cłowiek!
Gałajda wzruszony stanął, małego Krzysia w olbrzymie łapy obłapił i lepkiemi wargami w usta go mlasnął. Poczem znowu, objąwszy się za karki, ruszyli, a Krzyś, zataczając się dowodził:
— Tobie baby trza... Jo wiem... Jo ci nojdem... Coby miała duse jak woda, serce jak złoto, rozum jak włosy, a od biedry do biedry w zadku trzy siuhy...[38] Browar!... Bo o takom nie trudno, co ma dupe jak scudło...
Gałajda chlipał.
— Kie jo młody béł, za mnom takie kerdelem hodziéły... Wino mi na Węgrak konewkami nosiéły... Jo kazdom uwiód... — mówił Krzyś. — Tobie baby trza... Jo ci nojde... Bo baba jest psia para, lec przez baby okfiara... My to nieroz z nieboscyke Topore godali... On miał głowe!...
Nagle Krzyś się zatrzymał, puścił Gałajdę, zastąpił mu drogę i rzekł groźnie:
— To béł hłop! Nie taki jak ty dziadu!
Poczem wstąpili do karczmy w Poroninie, gdzie zastali równie wielkiego, potężnego i pijanego, jak Gałajda, Jakuba Karkosa z Poronina i zaczęli z nim pić. Po chwili Karkos bez przyczyny dał w łeb Gałajdzie, aż jękło, a Gałajda mu oddał, aż znowu jękło, Krzyś zaś zdjąwszy ze ściany skrzypce karczmarza żyda, zaczął na nich grać Toporową drobną nutę:

»Hora, hora, wysoko si,
moja miéła daleko si«...

Wkrótce Gałajda uderzył w łeb Karkosa, Karkos zaś Gałajdę. Ale to wszystko bez gniewu; dlatego, że byli mocni i że im to nie szkodziło. I tak od czasu do czasu huczały grzmocone pięściami, jak bochenki, łby, Krzyś zaś grał.
Poczem poczęli do siebie zdrówkać wódką, blaszanemi kwaterkami, a potem zaczęli się ceremoniować, gdyż Karkos, jako miejscowy, chciał płacić za Gałajdę i Krzysia, a oni obaj za niego.
Wreszcie Gałajda wziął pod pachę i wyniósł Żyda za drzwi. Krzyś wybił okno bez powodu i wyszedł przez nie, a Karkos wlazł do alkierza i położył się do łóżka Żydówki spać.
— Jo cie ozenie — mówił znowu Krzyś do Gałajdy. — Tobie baby trza... Coby ci honór oddawała... Boś ty cłowiek!...


∗             ∗

Straszliwe gniewy rozpłonęły nad okolicą górską. Z jednej strony szlachta, dumna i upojona zwycięztwem pod Beresteczkiem, o którem sama wieść zgniotła pozornie wszystkie ruchy chłopskie, przybywszy do domu i karcąc zbuntowanych chłopów i »zdawała się odchodzić od siebie ze zemsty i oburzenia.« Śledztwa i sądy, zwłaszcza we województwie krakowskiem, wszczęto tak srogie, iż całe wsie uciekły w góry na życie zbójectwem, lub przedzierały się i poddawały pod opiekę Węgrom. Ścinano, palono, wieszano, zabijano pałkami i puszczano z dymem domostwa. Z drugiej strony zapłonął gniew Toporów z Hrubego.
Już stary Mikołaj Topór od Muru, stryjeczny brat zabitego Topora Jasicy, i stary Wojciech Topór Leśny z Hrubego i Stanisław Topór Żelazny z pod Wiérchu schodzili się na narady, a wszyscy dookoła, Ustupcy z Ustupu, Murzańscy z Muru i Murzasihla, Łojasy z Pardółówki, Bulcyki z Poronina, Bachledy od Bachledów, Zalińscy z Furmanowej, Chowańce z Cichego, i dalsi, potężni, w przyjacielstwie pozostający Nowobilscy z Białki, Pary z Bukowiny, Jarząbki z pod Kopy, pomiędzy których wieść się o napadzie pańskich kozaków, mordzie i rabunku, rozeszła, dzielili oburzenie.
Wszyscy patrzeli na Sobka Topora, najbliższego, co się pomścić miał, a Sobek, owce z hali zegnawszy, siedział w chałupie i milczał.
— Sobek hłop! O niego sie niéma co obować![39] Cosi namyśluje! — gwarzyli między sobą gazdowie, gotowi pomóc krewniakowi i towarzyszowi.
Tu, w królewszczyźnie na Podhalu nie było panów, ani kar — można było radzić i myśleć.
Maryna Sobkowi opowiedziała wszystko. Jak ją poznał Sieniawski, jak jej się podobał, jak ją kusił złotem i pochlebstwami napróżno, ale jak ona go kochała nad wszystko i gdyby był parobkiem, jak byłaby mu się była pod pierwszym jaworem oddała, lecz nie chciała aby jej użył pan, ku któremu nie czuła się równą; jak oddała się panu Kostce, by go pocieszyć w godzinę niewoli i nieszczęścia, kiedy wszyscy stają się równi, i jak bogów dawnych wołała w pomoc i przymierze — — a Sobek smołę ze smreków żuł w zębach i słuchał milcząc.
Nieruchoma, skościała babka leżała w izbie na pościeli.
Przychodził Krzyś i grywał; grywał stare Topora Jasicy nuty i ducha jego krwawego z tamtego świata wywoływał. Schodzili się Toporowie, od Muru, Leśny, Żelazny i sąsiedzi i piersi im rozsadzało oburzenie, że się ktoś na Topora i gazdę na swojem porwać śmiał, a młodzi Toporowie mówili Sobkowi: my gotowi!...
Udał się Sobek w Polany do starego Sablika i stary Sablik z gęślikami, rzekomo nika nic[40] ruszył gościńcem krakowskim i po tygodniu powrócił z wiadomością, że zamek w Sieniawie srogi, armatami, nie ciupagami, by go dobywać trza, a wojska w nim tysiące.
W tajemnicy było mówiono. Oprócz Sobka, Maryny i Krzysia nie słyszał nikt, nawet ono, dziewczę, które z hal z juhasami zeszło i u Sobka mieszkało, lekkie posługi domowe czyniąc i koło nieruchomej babki posługując.
Słyszał też w swej wędrówce stary Sablik, iż panu Herburtowi ze Siwego Roga zginęła córka i że jej poszukuje, a za znalezienie trzy tysiące czerwonych złotych wypłaci. Opowiadał i o zakonnicy, co pod palem Kostkowym, gdy wszyscy uciekli, została i kędyś znikła potem, jak mgła.
Tknęło coś Sobka i poszedł wprost zapytać dziewczęcia, ono odrzekło:
— Jam jest. Ale nie wydajcie, bo tu żyć, tu umierać pragnę.
I do ręki mu przypaść chciała, aby ją całować, ale Sobek zatrzymał ją łagodnie i spytał:
— Jako was, panno, wołać mamy?
Dziewczę pomyślało chwilę i odrzekło:
— Chrzestne imię trzecie mam Ludmiła — tem mnie wołajcie.
Tak więc ją zwano, ona zaś prosiła, aby ją za siostrę uważać.
— Majętności wam nie zol? — zapytał raz Sobek.
— Majętności moje w ziemi leżą — odpowiedziała.
Tymczasem Sieniawski kozakom, którzy rzekomej Maryny, przez Sulnickiego wskazanej, nie schwytali, po trzysta śmiertelnych plag wsypać kazawszy, wiernego i obeznanego z okolicą górską sługę Tomka w przebraniu wędrownego kramarza ze swej strony na prześpiegi w Hrube posłał. W ręce Marynę dostać jakimniebądź sposobem postanowił. Ruszył więc Tomek z koralikami, paciorkami, grzebieniami, medalikami i obrazkami świętemi i do osady Toporów Jasiców wstąpił, a tam oprócz Maryny ujrzał i poznał Beatę Herburtównę, którą nieraz z panem swym do Siwego Rogu jeżdżąc, widywał. Co też, powróciwszy, Sieniawskiemu zameldował.
Zdumiał się Sieniawski, a potem palec do góry przy bystrem spojrzeniu wznosząc, rzekł do Tomka:
— Ani pary z pyska! Obie w sak! Milcz!
Trzy tysiące czerwonych złotych masz u mnie — dodał.
Jak przed Sobkiem, tak i przed Maryną wyznała się Beata. Przyjaźń między nie weszła i opowiedziały sobie wszystko — i wzajem w największem wzruszeniu w oczy sobie poglądnęły, bo tenże sam Sieniawski Marynę uwieść chciał, buławką ją ugodził i porwać, choć daremnie, rozkazał — i tenże sam Sieniawski z Beatą chciał się żenić, pana Kostki nieszczęścia stał się przyczyną. Ale Maryna o swej miłości do Sieniawskiego nie rzekła, bo się wstydziła; i o swej miłości do Kostki nie powiedziała Herburtówna. Czemu w Tatry z klasztoru uszła, nikt jej nie badał. Była.
Tylko kiedy się Maryna dowiedziała, że Sieniawski równocześnie, gdy ją bałamucił, inną zamyślał poślubić, krzyknęła: loter! — i Beata na wiadomość, że zalecał się do Maryny w czasie konkurów do jej ręki: o łotr! — szepnęła przez zęby.
Wysłuchał opowiadania dziewczyn Sobek i gdy w czas jakiś ponownie zjawił się ten sam kramarz Tomek, przynosząc przyobiecane Marynie korale do wyboru, choćby tylko na pokaz, Sobek na noc go zatrzymał, z pomocą Maryny gębę w nocy mu zakneblowawszy ręce i nogi mu związał i cicho do lasu nieopodal do lochu Płazy wyniósł, gdzie, przytknąwszy mu nóż kończysty do serca, gębę odetkał i rozkazał:
— Gadoj, co wiés!
— Co mam gadać? — jęknął śmiertelnie przelękniony Tomek.
— Co wiés! Jo poznom prowde!
I nóż lekko przycisnął.
— Prowdziwyś kramorz?
— Nie — szepnął, trzęsąc się, Tomek.
— Wtoś jest? Jo prowde poznom!
— Sługa...
— Cyj?
Zawahał się Tomek, ale Sobek znowu nóż pocisnął.
— Pana ze Sieniawy — szepnął Tomek.
— Widzis? — zwrócił się Sobek do Maryny. — Co wies?
— Ja sługa, mnie kazali...
— Dobrze. Gadoj sytko, co wiés?
— Siostrę waszą pan mój porwać każe...
— Dobrze. Co więcyl?
— Wraz z wojewodzianką Herburtówną, która u was jest...
— Wié o niéj?
— Wié.
— Zkąd?
— Ja ją poznał.
— Pocoś teroz drugi roz do nas prziseł?
Tomek zmilkł.
Sobek nóż pocisnął.
— Gadoj!
— Dwa tysiące koni sieniawskich, niby na karanie chłopów za bunt, w lesie pod Obidową stoi.
— Dobrze. Na co?
— Napaść was.
— Cy jest sam pan? — zapytała Maryna.
— Pan w karczmie w Zaborni, z kilkudziesięciu ludźmi.
— Kie majom napaść!
— Jak doniosę, że dziewka i panna w domu.
— Dobrze. Co więcyl? — spytał Sobek.
— Więcej nie wiem nic.
— Co pan Sieniawski fce z Marynom konać?[41]
— Nie wiem. Com wiedział, tom rzekł. Ale mnie nie zdradźcie! Na palu bym zgnił.
— Pewnyś!
Poczem Sobek nóż, który na sercu Tomkowem trzymał, po rękojeść wbił, wyciągnął język z ust trupa, urżnął i spuściwszy z zabitego dolne odzienie, wetknął go trupowi w odkryty tył.
— Teroz jus nie powié, co sie ś nim stało — rzekł.
Następnie w sam koniec lochu z Maryną zabitego wepchnęli i ciężkiemi kamieniami przywalili.
Siadł Sobek pod smrekiem i ciężko głowę zwiesił na piersi.
— Teroz jus po nas — począł mówić w strapieniu. — Na takom siéłe niémas rady. Ani sie obronić, ani uciec, ani sie skryć. Uciecemé na Węgry, to nas i hań stela[42] za piéniądze dostanom. Uciecemé w góry, z polowacki zyć, to nas zima wyzenie. A dom spalom, bydło, owce zabierom, budenki powalajom,[43] wyjndziemé na dziadów. Pote jakoz babke odejńść i onym samom jedne ostawić? Jo juz niewiem rady nijakiéj... Na dwaścia ludzi, na dwa sta ludzi ciupagi by sie nasły teroz po wojnie, kie hłopy dobre jus w doma, ale na dwa tysiące!... Zginie nase pokolenie Toporów Jasiców, bo pokiel jo zywy, ani tobie, ani Herburtównej on nie weźnie, ale pote co?...
— Trza zwołać jutro Toporów, Zelaznego, Leśnego, od Muru — rzekła Maryna.
— No i co? Na co, hojby my zwołali? — odrzekł Sobek. — Coz poradzom? Trzaby z dziesieńci mil wkoło hłopów pozwołować, a i toby jesce nic nie płaciło ku teléj siéle. Dwa tysiąca wojska! Hébaby Walilas z Łamiskałom z grobu powstali,[44] cobyś obstał!
Dźwignął się z pod smreka i w milczeniu ku domowi szli.
Tam on do czarnej izby lec poszedł, bo jeszcze do rana daleko było; Maryna zaś do białej świetlicy, gdzie z Herburtówną sypiały.
— Tyś to, Marynko? — zapytała, budząc się, Herburtówna.
— Jo.
— Wychodziłaś? Gdzieś była?
— Niescęście — rzekła Maryna, siadając na pościeli. — Ten kramorz, co haw béł, to béł przebrany pana Sieniawskiego słuzący; pana Sieniawskiego dwa tysiąca zołmirzów kiélka mil ztąd, pod Obidowem w lesie, on sam w karcymie w Zaborni, tobie i mnie porwać fcom.
— Wiedzą o mnie? — krzyknęła Herburtówna przerażona.
— Wiedzom. Ten słuzący cie poznał, kie cie tu kiejsi widział.
— Ten, co tu śpi?
— On tu nie śpi.
— Przecie go brat twój zatrzymał na noc?
— Niémas go haw więcyl.
— Jakto? Poszedł? Do Sieniawskiego?
— On jus nie pudzie nika.
— Albo co?
— To nic... Trza radzić, co robić?
— Uciekać!
— Ba! Ka? Z gór cie niedługo zima w doline zezenie. A dóm... a babka...
— Ja ucieknę...
— E to was łapiom. Dwa tysiąca ludzi!
— O Boże, Boże! — jęknęła Herburtówna w rozpaczy. — Lubo w klasztorze mnie ojciec zamurować za życia każe, lubo po niewoli żoną tego łotra zostać mi przyjdzie!... Wolej śmierć, niż jedno, albo drugie! Równie mi straszna klasztorna cela wilgotna, włosiennica, dyscyplina i niewola, jak łoże tego pohańca, tego gnębiciela, straciciela mego Olesia!... Co robić?! Co robić?! Sierotam nieszczęsna... U was myślałam do końca życia pozostać, choćbyście mi kazali gnój z pod krów waszych widłami wyrzucać i podłogi w izbach myć, a z ostatnią sługą jeść dali, ale i wam piorun nad głową wisi...
Poczęła płakać, a potem wśród łez opowiadać, jak ją ojciec, gdy pożar folwarku ugaszono i rabusiów odegnano, do Sącza do klasztoru na pokutę wywiózł, jak ją tam zakonnice dręczyły, jak ją morzyły głodem, budziły w nocy, rozbierały do naga i biły dyscyplinami, pokrzykując przy tem dziwnie, jak ją siekły językami, wypominając jej świat i urodę, jak poniewierały jej miłość, i z jaką radością doniosły jej o skazaniu pana Kostki na pal, że już tego okrucieństwa znieść nie mogła.
— Myślałaś się na Kostkę naprawić — rzekła jej bezwstydnie przełożona — a tu ci jego samego na pal wprawią!...
A gdy to usłyszała, dziwna moc w jej członki wstąpiła, po prześcieradłach zsunęła się z piętra i uciekła.
A gdy od pana Kostki trupa na palu w nocy się oderwała, poczęła iść w tę stronę, w którą ostatnie jego spojrzenie padło, ku Tatrom, i szła, szła, przez lasy, jagodami się żywiąc, obojętna na dzikiego zwierza, nie czując zimna, ani upału, nieznużona, jakby ją te oczy za sobą wiodły, nie wiedząc, po co idzie, ani dlaczego?... Szła nie wahając się, nie błądząc, nie zbaczając z drogi i dopiero, gdy zawieja śnieżna ją napadła, poczęła błądzić i wreszcie skuliła się w kosodrzewinie, by zginąć.
I żałowała wówczas, że nie rzuciła się do tego ciemnego stawu, nad którym przechodziła, ażeby zasnąć w jego głębiach na wieki.
Ah! I teraz żałuje, żałuje, żałuje!...
Jęła ją Maryna gładzić po głowie, ona zaś lamentowała. »Z ciebie« było ostatnie słowo pana Kostkowe, bo jej wzgarda wbiła weń pal. Gdyby mu była nie okazała wzgardy jako ojciec, jako księżna ciotka, jako wojewodzic Sieniawski, nie byłby on z bólem, rozpaczą i gniewem z zamku Herburtowskiego wypadł, nie byłby się w rebelię chłopską cisnął, nie byłoby się to nieodpłacone, straszne, okropne nieszczęście stało... Z niej to poszło... Ona mu miała rodzić dzieci, a urodziła mu śmierć.
— Pon Kostka hłopów ratować kciał — rzekła Maryna. W ciemnie nie ujrzała ona oczu Beaty wznoszących się ku niej z pełnem niezrozumieniem.
I dalej lamentowała i tuliła się do Maryny, po rękach ją całując, za kolana chwytając, aby jej broniła wraz z bratem, aby jej ani w ręce Sieniawskiego na żonę, ani w ręce ojcowe na pokutę i karę nie wydawali. Obiecywała ich sowicie nagrodzić, gdy kiedyś po ojcu fortunę odziedziczy i kuliła się pod silne Marynine ramiona.
Uchyliły się drzwi i Sobek spytał:
— Nie śpicie?
— Nie — odpowiedziała Maryna. — A ty, bracie?
— Mnie juz sen odbióg powiek, pokiela sie tak, albo tak nie przewazy. Trza bedzie moze, jak Zeglcanom, całéj wsi z wójtem, przed pana swojego Krzistofa Cikowskiego tyraństwem i brata jego Jarosa rotmistrza pomstom na Węgry za Beskid: sytkim Toporom kany prec do światu sie wynosić. Pan Sieniawski, słysałek, ma sam więcyl wojska, jak nas tu gazdów ku kosie z trzidziestu wsi.
— Sześć tysięcy — szepnęła Herburtówna.
— A i to jak sie ujńść da — rzekł Sobek.
Chwilę milczeli, aż ozwała się Maryna głuchym, nieswoim, ale stanowczym głosem:
— Ostanom Topory na Hrubém.
— Jo pewnie, ale trup — rzekł Sobek z poważną, spokojną rezygnacyą.
— Nié.
— Coz myślis, siestro? Zywego mie ani ku domowi, ani ku wam obu nie przekrocom.
— Legnijmé spać — rzekła Maryna. — Sen śmierzci brat, ale dobréj rady ociec.
Cofnął się Sobek do czarnej izby, a gdy się nazajutrz o świcie ocknął, Maryny nie było przy piecu, warzącej śniadanie, jak codzień. Czekał, a gdy się doczekać niemógł, uchylił znowu drzwi od świetlicy i ujrzał Beatę samą na pościeli. Zbliżył się, stanął nad nią i począł szeptać:
— Joby cie miał dać komu zabrać, kie ino u nas siedzieć kces, kwiecie lelujowy?! Niedocekanie nicyje! Niejestek ci jo wojewoda, ani ksiąze zodne, myśleć o tobie nimogem, ale cie zoden więcyl miłować nie zdole, ani miłować niebedzie! Do twojéj wóle moja krew i zycie, ptosku z dolin! Kwiecie lelujowy!
Coś poderwało mu kolana, ukląkł przy łóżku, wtem obudziła się Herburtówna i ujrzawszy Sobka, zawołała zdziwiona i przestraszona:
— Co to jest? Co robicie, Sobku?
— Sukałek Maryny, fciałek se paciorze odmówić — odpowiedział Sobek zmieszany, powstając.
— Niema Maryny?
— No niéma...


∗             ∗

Ona zaś, osiodławszy konia i kosę wziąwszy w rękę, jechała kłusem przez las ku Zaborni. Spieszyła się bardzo. Sieniawski bowiem niewątpliwie, nie mogąc się doczekać sługi, ruszy ku Tatrom. Temu trzeba było zapobiec.
Drogi nie znała, ale do Raby Wyżniej na przełaj dobiła, a ztamtąd jej chłopi, jako ma jechać, powiedzieli.
Gdy się zbliżyła ku Zaborni, było już blizko południa. Jechała stępo, bo koń był już zmęczony i ona sama znużona wielce, porówno drogą długą, jak i myślami.
Jechała naprzeciw niebezpieczeństwa, ażeby mu zastąpić, ażeby go nie puścić, by przyszło.
Nie wiedziała, co uczyni, chciała tylko wtargnięcie Sieniawskiego na Hrube zatrzymać.
Oddawała mu się w ręce; jako próg, którego przekroczyć nie potrafi, legnąć chciała u nóg jego. Co z nią będzie — nie mogła przeczuć.
Bogowie ją powołali — to czuła. Za pogrom Sobkowego hufca, za pal pana Kostki, za śmierć dziadka, za rabunek domu, wiedli ją ku Sieniawskiemu się mścić, lecz porówno z nienawiścią, jak i z miłością w sercu...
Dziedzilija, pani miłosna, nie wysłuchała jej modlitwy... Pani miłośna, we wieńcu mirtowym, różami czerwonemi, przeplecionym chodząca, błękitną przepaską pod piersiami przepięta, gołębiami otoczona, serce miała widne w boku, aby widać było, że niemasz wniem nic nieczystego, zemsty ani zdrady. W sercu Maryninem, jako żmije pośród lilij, pomieszane były uczucia. I kochała i nienawidziła.
Trzymała się leśnych dróg, ażeby na gościńcach w oczy nie wpadać i kierowała podług widoku Babiej Góry, pod którą leżała Zabornia. Tu i ówdzie też ludzie spotkani, jak ma jechać wskazali. Tłómaczyła się Janosika Nędzy Litmanowskiego siostrą i że do Bajusa z Leszczyn, herszta, który miał żółte wąsy i panów Trojanowskiego, Bobrownickiego i Bylinę zabił, w poselstwie od brata wyprawiona, a takie przedstawienie się wystarczało. Nie podniósł na nią nikt zuchwale oczu — chyba poza plecami parobcy łakomo na jej krasę spoglądali.
Dojechała po południu i straży przed karczmą do pana się z interesem od Tomka opowiedziała.
Pod ten czas Sieniawski w izbie przywiezionemi ze sobą kobiercami wybitej siedział i wiersze pisał. Czuł się samotnym, opuszczonym i serce miał przepełnione tęsknotą i żałością. Gdy pachołek zapukał, dźwignął głowę zaledwie, lecz gdy się dowiedział, że dziewka z kosą na koniu przed karczmą stoi, rzucił pióro, porwał się od stołu i wypadł na dziedziniec.
Tam zdumiał się niepomiernie, ale to zdumienie krótko trwało. Poskoczył ku Marynie i wrzasnął, podobnie jak w czorsztyńskim zamku:
— Tyś?!
— Jo — odpowiedziała Maryna z konia.
Dokoła stali dragoni, kilkunastu ludzi, którzy świadkami byli wstydu, jakim go Maryna w Czorsztynie okryła. Wściekłość Sieniawskiego ogarnęła. Jakby ogniem zapalony i przez ogień myślący krzyknął:
— Bierz ją!
Dragoni zdarli Marynę z konia, nim kosą śmignąć mogła.
— Zwlecz! — krzyknął Sieniawski.
Z ramion Maryny ściągnięto kożuszek.
— Do naga!
Nie broniła się. Kilkanaście silnych rąk obezwładniło ją; zerwano z niej zapaskę i spódnicę, wreszcie koszulę. Włosy z rozplecionego warkocza sypnęły jej się na ramiona.
Nie krzyczała. Blada strasznie, patrzała w oczy Sieniawskiemu, nic ludzkiego w spojrzeniu nie mając.
Wysokie, proste jej góralskie ramiona nie drżały w rękach żołnierzy, stanęła naga, jak jodłowe drzewo, smukłe gibkie, i mocne.
Żołnierze Sieniawskiego, do wszystkiego przyzwyczajeni, spoglądali jednak po sobie. On zaś w bok się, jako miał zwyczaj, wsparł i sapiąc z pasyi, w Marynę patrzał.
Maryna nie wiedziała, co z nią pocznie — czy nie rzuci jej na pastwę dragonom? Więc niebieskie jej oczy, jak kończyste noże z błękitnej stali, usiłowały przeszyć Sieniawskiego aż do serca. Śmiertelna zgroza ją owładła.
Jako broń pozostały jej tylko zęby i dusza w oczach.
Sieniawski stał i patrzał na nią.
Widywał on w podróżach swoich po Włoszech marmurowe posągi nagich bogiń starożytnych — bogini łowów, Dyana, co z oszczepem jelenia goniła, taką być musiała.
Przepyszna moc zwierała się w ciele Maryny z przepyszną żeńską ponętą. I nagle poczęły Sieniawskiemu usta drgać, broda i szczęki wyciągnęły mu się naprzód, szyja wydłużyła z bark, jak u polującego sokoła, i niespodzianie, jakby większą niż wszystko inne siłą pchnięty, skoczył ku niej, w pół objął ręką i precz! krzyknąwszy dragonom, nagą po stopniach kamiennych do karczmy wewlókł. Tam, oczy zamknąwszy, aby jej oczu nie widzieć, w objęcia ją chwycił. Ona zaś potęgę Dziedzilii, pani miłosnej, poznając, czuła, że progiem między Toporami a Sieniawskim legła.
Długo milczeli, aż Sieniawski szepnął:
— Kochałaś mnie?
— Kohałak — odpowiedziała Maryna.
— Czemuś mi była oporna?
— Jo nie rózo leśno, co sie tardze, powonio i praśnie![45]
— Kochasz mnie jeszcze?
— A tyś co zrobiéł?
— Com chciał!
Sieniawski uczuł, jak ręce Maryny związały mu się za krzyżem i ugięły mu krzyż.
— Tomek cię posłał?
— Haj. Jo go nasła konającego w lesie.
— Co się stało?
— Niedźwiedzica go przisiadła.
— Herburtówna jest u was?
— Joby tobie i jom zabiéła — rzekła Maryna.
— Kochasz mnie jeszcze?
Maryna nie odpowiedziała, tylko dłonią poszukała, gdzie było bijące wojewodzica serce.
Tymczasem zwycięztwo pod Beresteczkiem zgniotło do cna chłopskie bunty. Wieści o szerokich pogromach chłopskich, karach i zemście szlacheckiej dochodziły coraz gęstsze i straszniejsze, a Sulnicki wściekły na Sieniawskiego, że go w Zaborni w pustkowiu trzymał, sam hulał i żołnierzom hulać pozwolił. Rozpoczęły się pożary, gwałty, mordy, łupieztwa; co noc płonęły domy w wielu miejscach, łunę olbrzymią na niebo rzucając. Łunami pozdrawiali się wzajem comes Lanckoroński, później od chłopów zabity, rotmistrz Cikowski i Sulnicki sieniawczyk.
W jedną taką czerwoną noc obudził się Krzyś i rzekł do swojej żony Byrki:
— Byrka, jak tak dalej pudzie, to ono wej i do nas przydzie.
— O bo przydzie! — potwierdziła Byrka z zajadłym babskim pesymizmem.
— Jak sie nie przeonacy na inacy, to bedzie źle.
— O bo bedzie!
— Ratować sie trza.
— No trza!
— Rence jest, ino głowy niémas — rzekł Krzyś.
— To tys to...
— Sobek Toporów béł hłop.
— No, no...
— Ale go zradziéło[46] pod miastem, ludzie doń wiare stracili. I cosi mu chybia. Jo go widział pozawcorem. Jakisi taki łazi, jak zdechły. Jesce sie to Maryńsko kajsi podziało...
— I konia wziena pono?
— No.
— No to sie Sobkowi niéma cego cudować. Dyj to skoda wieldzaźna — koń.
— Sobek nié. Ale jo hłopa wiem.
— Wtoze taki?
— Litmanowskiego Janosik, od Nędze.
— Tén harnaś?[47]
— Tén. To sęk! Jak ten nas nie zratuje, to niwto iny. Kie tén cupnie nogom, to mu siedem sto dyasków z pod kyrpca wyskocy! To oreł! Jo ide ku niemu.
— Je dy idź — rzekła Byrka, niewiele ponad garnek i kidanie z pod krowy rozumiejąca.
Zebrał się Krzyś, zimnej kapusty z wczorajsza na śniadanie zjadł, bo o ile wogóle jeść lubił, o tyle u siebie szczędził i nie dostawał, kawałek placka owsianego i spyrki do szmatki na drogę zawinął i ruszył pod Kopę, na polany i osiedla Zakopane, do Nędzów. Żadnej karczmy nie minął i w każdej się napił, ale w miarę, aby trzeźwo do Janosika zajść. Tego się obawiał, że go w domu nie zastanie, jakże się jednak zdziwił, gdy pod chałupą Nędzową ogromną gromadę bab, chłopów i dzieci ujrzał:
— Je coz to? — pomyślał sobie. — Cy wto umar, cy co?
Wszyscy mówili do siebie szeptem, a gdy Krzyś gwarę podniósł, aby się zapytać, co się stało, dano mu znaki, aby milczał.
— Śpi! śpi!
— Wto? — zapytał Krzyś.
— Janosik.
— Janosik? W doma je?
— W doma. Ale śpi.
— Cy je chory?
— Nie, ale śpi.
— A po co sie was haw zgichła tela zmudź,[48] jak na odpust?
— My ku Janosikowi prziśli.
Przepchał się Krzyś przez ciżbę ku izbie, gdzie przed progiem oboje starzy Nędzowie i dwie stryjeczne siostry Janosika, Jadwiga i Krystka, stały, obok zaś na ławie stary Sablik siedział i po strunach gęślików palcem cicho dzwonił. Kobieta jakaś stara matkę Janosikową po twarzy gładząc, pytała właśnie:
— Rusy sie?
A Nędzowa odpowiedziała z wyniosłą dumą:
— On sie rusy.
W tej chwili otwarły się drzwi i z sieni domu wyszedł Janosik Nędza w koszuli tylko i w portkach, boso, i odgarniając włosy z czoła powiódł po obecnych pytającym, sennym jeszcze wzrokiem. Najbliżsi zaś chłopi, baby, dzieci do nóg mu padli z krzykiem i jękiem:
— Ratujcie nas!
— Prze co? — zapytał Janosik spokojnie.
— Prze gwałt, prze ozbójstwo, prze ogień, prze katostwo!
I kobiety pod nogi Janosika pochwyciły wołając:
— Co momé, to wam domé! Jo płótna! Jo krowe! Jo miodu!
— Jo dziéwke! — krzyknęła jakaś baba, śliczną szesnastoletnią córkę za rękę dzierżąc. — Nietykano, hetmanie zbójecki!
Tłum ludu otoczył Janosika, on zaś dłonie położył na głowach dwóch kobiet, co u nóg mu klęczały szlochając, i rzekł:
— Kie jo od Zelaznyk Bram na Dunaju z rabunku bez Zelazne Wrota w Tatrak do Polski seł, widział jo cyrwonom od ognia noc. Cy to bez to?
— Bez to! Bez to! — krzyknęli ludzie.
Jedna zaś z kobiet z tłumu wołać zaczęła:
— Pana Kostkę hłopi opuścili, w Ciorśtynie go wziąść dali, w Krakowie go nie wybronili! Pon Kostka w Nowym Targu krwawemi łzami płakał! Nad młodościom swojom, nad dolom swojom płakał! My hłopom godały: icie go bronić! Nie dajcie go! Dy sie lo was okfiarował! Hłopów ratować! Za hłopskie krziwdy! On nas, biédny naród, zbawić fciał! Icie go bronić! On na wasom niewdzięcność, na swoje niesceńście płakał! Temi łzami pomocy wołał! Kozda łza jak gołąb poleciała, jak jaskółka, pomiendzy hałupy! Jaskółkami poleciały, kamieniami na serca upadły! Kamieniami młyńskiemi!
— Teroz za to wej pomsta! Ponbóg karo za pana Kostke! — zawołał stary hłop z włosami do pasa. — Co my go w niesceńściu niehali!
— Pomsta! Pomsta! — powtórzyła kobieta. — My go nie ratowali, my go zabić dali! Ludzie widzieli, jak Świenty Stanisław Kostka nad tym miejscem, ka pal pana Kostki pułkownika krwiom ociekał, na hmurze sie pokazał! Dy to sama ta krew, co i Jego béła! Do Pana Boga na skarge poseł!
— Pedzioł mu tak — zawołał stary chłop: — Panie Boze, dy to górole winowaci, co sie z mojego świentego potunka krew lała! Nie wybronili go wej!
— Janioła Świenty Stanisław upytał, co pod słupe, kie pon Kostka konał, stanon!
— Ej, wiera!
— No, no! Ślacheckiém ramieniem Ponbóg korze! Ze my wolności fcieli!
— Za reberyjom!
— O korze, korze! Gorzy Tatarów ślakta broi! Palom, ścinajom, wiesajom!
— Całe wsi uciekajom!
— Całe wsi spalone!
— Bydło, ludzie, majontek, syćko ginie!
— Ratuj nas! Ratuj!
— My tu ku tobie, hetmanie zbójecki, jak ku archaniołowi Mijałowi przilecieli!
— Pod skrzidła twoje!
— Słońcem jeś béł nad nami, bydź jako miec!
— Broń nas od panów!
— Świenty Stanisław Kostka syćkie łzy swojego świentego potunka we worcek pozbiérał i Panu Bogu na stół zaniós!...
— No, no!...
— Krew sie nasa leje! Nik godziny nie pewny!
— Od ognia, głodu, wojny, nagłej niespodziéwanej śmierzci i pańskiego karanio zahowaj nas Panie!
— Od pańskiéj rency ratuj nas Panie!
— Pon Lanckoroński jako Lucyper z piekła wyseł!
— A rotmistrz Cikowski jako Jancykryst!
— Mór, powódź i posuha nic proci panów nie stojom!
— Uciec nam na kraj świata, abo wyginońć u proga hałup!
Rozległ się powszechny jęk i płacz bab, chłopi ze zwieszonemi głowami w milczeniu rozpacznem stanęli, śliczne zaś siedmnastoletnie dziewczę wyrwało się z matczynej ręki, skoczyło ku Janosikowi i zawisnąwszy mu na szyi, jęło go całować po licu, piszcząc:
— Hetmanie zbójecki! Ratuj dziedziny naskie!
Odsunął Janosik Nędza poważnie dziewczyninę i ozwał się w te słowa:
— Kie mie matka, bedzie temu ze seść roków, w Corny Dónajec do spowiedzi wyganiała, gwarzyli mi ludzie drógom, ze hań straśnie zły ksiądz i ze bije. Taki duk prziseł do mnie, ani zły, ani dobry. Méśle se, ze jak mie bedzie bił w kościele, to jak tobie wolno, to i mnie.
— No, no, zawdy tak trza — rzekł stary Nędza, przytakując głową.
— No to jak panom wolno bić hłopów, to i hłopom panów — skończył Janosik.
— To to wej! — zawołał z tłumu Krzyś z zachwytem. — Terozeście wej, Janosiku, dobrze pedzieli! Wy macie głowe!
— Haj — rzekł stary Nędza do syna. — Trza, cobyś sie ruséł.
— On sie rusy — odpowiedziała matka Janosika z wyniosłym spokojem.
— Mozecie iść du domu — rzekł Janosik. — A wto mo wolom z hłopów, nieg zbrój z domu zabiere i tu przidzie na dziś na wiecór.
Do rąk, do nóg cisnęli się hetmanowi zbójeckiemu ludzie, że się ognać nie mógł; całowali go po twarzy, po ramionach, głaskali po włosach. Śliczne zaś siedmnastoletnie dziewczę stanęło przed nim, sięgając dłonią pod szyję, jakby zawiązkę od koszuli rozpleść gotowe, i zapytało:
— Fcecie mnie? Zarusięki?[49]
Ale on się uśmiechnął do niej łagodnie i łaskawie, jak do dziecka, i rzekł:
— Nie ku orłowiś ty, ba jacy[50] ku pawowi. Bydź zdrowa!
Dziewczę popatrzało nań chwilę i rozpłakało się.
— Du domu! Du domu! Posprząccie sie tu stela[51] — rozpędzał ludzi stary Nędza. Błogosławiąc, we łzach jeszcze i już w radości odchodzili.
Pozostał tylko stary Sablik i Krzyś.
Wtem Janosik włożył dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie, aż powietrze zadrgało.
— Je kiz to sto dziadów?! — zawołał przerażony Krzyś.
— He, he, he — zaśmiał się stary Sablik i oparłszy gęśle o żebro, zgrzypnął po nich krótkim, kabłąkowatym smykiem.
Niedługo z lasu, zkąd dym snadź nad chałupą widać było, wynurzał się wysoki chłop i zbliżać ku Nędzowemu domostwu począł.
— Jus idzie jeden — rzekł Sablik.
Przyszedł potem drugi towarzysz Janosikowy i trzeci. Snadź od domowej roboty szli; na jednego odzieniu trzaski pouczepiane były.
— Nie obdalno[52] mieskajom — objaśnił Sablik Krzysia.
— Je dy tén i dyabła w piekle obudzi, kie gwiźnie! — rzekł Krzyś z zachwytem i począł podziwiać Janosikowych towarzyszy, wysokich i potężnych, co gdy staneni do prostej lenii, to jaze pachło! Jak buki na wiosnę.
— He, ci narobiom mątu — szepnął do Sablika.
Sablik zaś pokiwał głową i zgrzypiał dalej na gęsiołkach.
— Hej, krzesny ojce — ozwał się Janosik Nędza do Sablika — zagrojcie o zbójnikowi, o tym Janosikowi nute, bo sie mi wte dobrze myśli.
Przykręcił Sablik kołki, posmarował smyczek smołą, z kieszeni od serdaka dobytą, i począł zaraz z polska z orawska śpiewać i na gęślach sobie nizko wspartych wtórować, stryjeczne zaś siostry Janosika, Krystka i Jadwiga w głos za nim poszły. Słuchał Krzyś pieśni zbójnickiej, której nie znał jeszcze i cudował się jej piękności. Oni, patrząc na Janosika, który na ławce pod jaworem siadł, ręce w przypory od portek założył i bose nogi szeroko rozstawione na trawę przed siebie wyciągnął, podczas gdy trzej towarzysze jego, za nim stojąc, na ciupagach się wsparli: śpiewali:

Pod Jaworkem, pod zelenym,
orze Hancia wołkem ciémnym
Jesce skiby nie zorała,
matka na niom zawołała:
Hanciu, Hanciu, pójdź sem dómu,
wydajem cie, nieznom komu,
wydajem cie Janickowi,
ej hroznemu zbójnickowi!
We dnie idzie, w nocy przydzie,
on nigdy nic nie przyniesie,
lem sablićku okrwawionom
i kosulke uznojonom.
Jano, Jano, kajeś ty był,
coś se sablićku zakrwawił?
Wyrubałek tu jedlicku,
co stojała w okienecku.
We dnie, w nocy hurkotała,
mnie smutnemu spać niedała.
Kazoł Hanci kosulke prać,
nie kazoł jej bardzo płukać.
Hancia prała i płukała,
prawom rącke ś niej wyjena.
W tej rucyce pięć palusków,
a na małym złoty piestrzeń,
w tym piestrzonku troja wrótka —
Dyć to mego brata rućka!...

Nikomu nic nie pedziała,
do matusie pobiezała.
Matko, matko, maci moja,
cy som bracia wszecy doma?
A nie syćka! A pre keho?
Pre Janicka nomłodsego.
Juz w Luptowie wyzwaniajom,
Janosika łapać majom.
Juz w Luptowie wyzwonili,
Janosika ułapili,
ułapili, juz go wiedom,
trzy dziéwcatka za nim idom.
Jednej Hancia, drugiej Marcia,
trzeciej malowana Tercia.
Hancia płace, Marcia kwili,
Tarcia sie mu trzymie syji.
Nie płac Terciu, serce moje,
co ty widzis, wszecko twoje!
Nic nie widzem, te horićku,
te niescęsne siubienicku!
Kieby jo béł dawno wiedział,
ze jo budziem na niej wisiał,
dałbyk jo jom odmalować,
śrybłem, złotem wyobijać.
Ode spodu talorkami,
a od wiérchu dukotami,
a na wiérchu złotu kawku,
gdzie połozem swoje hławku...

Krzyś z szeroko otwartemi oczyma, z półuśmiechniętą, rozchyloną gębą wpatrzony w Sablika i w dziewczęta, w niemym zachwycie słuchał pieśni z za Tatr zkądś przyniesionej, łowiąc każde słowo, łowiąc melodyę, aby nic nie uronić i wszystko zapamiętać. Janosik zaś Nędza pozierał przed siebie w mgły, snadź kędyś daleko myślą będąc. A gdy ustali śpiewać, ozwał się półgłosem, jak gdyby obrazem kończył myśl swoją:

Kiedy hłopcy z dołu na Orawu prziśli,
zdumiała Orawa i Orawcy wsyscy...

poczem rzekł do trzech swych towarzyszy:
— Lecie[53] po dobryk hłopak, co blizy. A noprędzej do tyk, co sie ku mnie wprosali, powiécie[54] im, ze im teroz nie odpowiem, ba ik wdzięcnie przijmiem. Wto fce sie mścić, niek idzie, a wto fce rabować, niek idzie tys. Na dziś wiecór niek tu bedom. A jo zatela[55] idem spać.
Podniósł swą wspaniałą siłę i poszedł do domu legnąć na wygodnej pościeli, za nim zaś poszli ojciec i matka co trzeba było przygotować.
Trzej chłopi po krótkiem porozumieniu ruszyli każdy w innym kierunku.
Krzyś przysunął się ku Sablikowi i spytał:
— Je kaście tys takom pieśń słiseli?
— Jo to słisał — odparł Sablik — daleko we świecie, na Spizu u jednego leśnickiego, co my u niego na polowaniu béli, Jarząbek ze Zycańskiego, stryk Jaśków, Wawrzek Nędza niebioscyk, a i Jasiek béł, takie jesce hłopcysko, nie béło mu osiemnoście roków. Ci hań w takik lasak siedzom, co moze trzi dni na syćkie strony iść, zacym z lasa wyjńdzie. To jest lasy grafów Palfik, Erdedyk, panów Maryasik, a i biskupie. Do tyk hań nie dojdzie nijaka wieść. O wojnie sie dowiedzom, kie sie juz skońcy, o morowém powietrzu, kie sie kajsi w morzu utopi. Miał hań ten leśnicki trzi córki: jednej béło Irma, miała jasne włosy, jak len, drugiej Weronka, miała corne warkoce mieniące, trzecia béła młodso, Juczi, Ulka po nasemu, i brat béł, hłopiec, Andryś, co na harmoniji grał. Ony ten pieśń śpiéwały. Haniok ciho, jacy ino potok pod dom sumi i drzewa nad nim. Do nieba ino ponad wiérchowce widno, paproć w pas, a pustki co strak. Dziéwki płótno przędom i śpiewajom, pieśń po pieśni. Zamnozyło sie hań dzikik świń i ryły po polak, bo ik béło tysiące, i odkazał po nas stary grof Palfi, ze my strzelcy. I poleciał s nami Jasiek, bo to béło ciekawe.
— Ładne béły dziéwki? — zapytał Krzyś.
— Do cudu!
— Jakoz sie hań ta leśniarka nazywała?
— Rabsik. My hań krótko béli, ino jedne noc, bo my haństela daléj pośli, ku Batyzowcom. Jasiek nieroz rabsickie dziéwki wspomino. Kotwi sie[56] mu jesce dziś za niemi.
— Je cemuz hań nie pudzie?
— Zbójnikowi nie rzec tak hodzić. On sie zawdy warować musi. O Jaśkowi po Węgrak bębnowali i na jego głowe dwa tysiąca talarów naznacono.
— Ej wiera! Ale takom pieśń w złoto oprawić!
— W złoto. Kie Janosik co namyśluje, jako ka zrobić ma, to mu jom wse śpiéwać musem — rzekł Sablik. — A i té dziéwki sie poznaucowały.
— He, niémasto jako przi staréj pieśni medétować. Jo som, kie mom co do myślenia, to se séjmiem skrzipce ze ściany i grom. Byrka ta cosi ozore miele, co nic nierobiem, ale jo jéj ta ino telo powiem:

Staro baba, hłop młody,
wjehał na niéj do wody,
nie fciała mu wody pić —

— Ej hłopce! — wykrzyknęła jedna stryjeczna siostra Janosika, Jadwiga, do drugiej, Krystki, gdy Krzyś swawolny ostatni czwarty wiersz zwrotki powiedział.
— Jo tak uwazujem — rzekł Sablik — ze niémas nad muzyke i pieśń. W niéj sie zmieści cało dusa cłowieka. A i tyk gór bez tydzień nie obéjńdzies, a do jednego pomyślenio ig syćkie wrazis i na strunak ci w jednym razie brzęknom, jak kiebyś na gwiazdy poźrał.
— Haj — potwierdził Krzyś.
— Jo nieroz i dwa tyźnia som po górak po polowace[57] hodziéł, ale mnie sie nie cło. Gęślikik jek zawdy miéwał w rękowie w cusce, to jek postrzelonemu niedźwiedziowi i przigrał, coby mu béło wesoło umiérać.
— Ej ha! — zawołał Krzyś.
— A sobiek grał po dolinak w nocéj, przi watrze, pod Krziwaniem, w Hlińskiej Dolinie, pod Hrubym Wiérhe, w Hlinej za Wołowcem, w Miegusowskiej, ka padło. Turnie béły koło mnie i las. Jo béł hań som jeden, a drugi béł on.
— Niedźwiedź — rzekł Krzyś wzruszony.
— Niedźwiedź. My sie hań sukali, ale kie my sie ześli, to las grzmiał.
Wyciągnęła się orla twarz starego Sablika, brzęknął smykiem po gęślach, usta wązkowargie mu zadrgały i siwe przymglone źrenice w bezmierz pobiegły.
— A luptoskik strzelców kieloście hań w skalak[58] z kulkom w piersiak ostawili? — zapytał Krzyś.
Sablik ruszył tylko głową; o tak błahej rzeczy niewarto béło mówić.
— Po co zastempowali? — rzekł po chwili, nie przestając grać.
Krzyś zaś począł mówić:
— Teroz jo jus na miejscu. Kie sie Janosik Litmanowski rusy, to amen. Lecem jo ku Sobkowi, ku Toporom, ku Mardułom, ku Mrowcom na Olcom, trza odesłać[59] na Białke, na Groń.
— Jest hłopy i na Bukowinie — wtrącił Sablik.
— Hań naród postrahany, to we wiérhu, wiater. Hłop kie do pola wyjńdzie, to mu kozdy włos osobicie stoi, a na kozdym włosie wes siedzi.
— Ej hłopce! — zawołała siostra stryjeczna Janosika, Krystka, do Jadwigi.
— Ścignon[60] by jo ino oblecieć i odkozać z kielka hłopami od nas, to w nocéj haw bedom. Boby sie nie jeden pomścić kcioł za Nowy Torg. Zgichnie sie haw litwa![61] Jak jaskółek w jesieni na wiezom w Saflarak przi kościele. Przidom Topory, Mardułowie, Ustupscy, he, ci im hań zaśpiéwajom:

W rzyci widły, w rzyci widły, a na końcu gwoźdź,
pojdze ku mnie, pojdze ku mnie, bedziemé sie bóść!

— He, he, he — przyśmiał się Sablik lekko.
— No, ostańcie z Pane Boge na tém case — mówił Krzyś, powstając z ławy. — Przyde i jo. Ino se skrzipce z hałupy weznem. Bedem wam pomagał Janosikowi grać, kie legnie.
— A babsko? — zapytał Sablik.
— Byrka? Moja Byrka nie zginie!

Staréj babie w potoku
lezał dyaboł przi boku...

— Ej hłopce! — wykrzyknęły do siebie obie siostry stryjeczne Janosika, Jadwiga i Krystka, parskając śmiechem.
Ale z sieni wychyliła się matka Janosikowa i psyknęła:
— Ciho bydźcie, dziéwcęta! Janosik śpi!


∗             ∗

On jednak nie spał. Leżał na pościeli twarzą ku powale i w sosrąb ryzowany patrzał. Już to ośm lat uszło, jak w Rabsiku był, Irmę, Weronkę i Juczi śpiewające i Andrysia grającego na harmonii słyszał. Przyszli rano przed świtem do leśniczówki, strasznemi lasami idąc, on i ci strzelcy nad strzelce, chrzestny ojciec Sablik, stryk Nędza i Jasiek Jarząbek ze Zycańskiego. Wiódł ich posłaniec grafa Palffy’ego. Spali w kolébie w lesie, przyszli jeszcze w mrok. Mgły były. Żona leśniczego śniadanie im zastawiła, a we mgle koło domu, po rosie, przesuwały się koło stajni krowiej i koło gospodarstwa dziewki, jak widma. Twarzy uznać niesposób było, nic, tylko znać było, że dziewczęta. Wszystko się wydawało, jak ze mgły — dom, stajnia, chlew, ludzie, psy gończe powiązane. Drobny deszczyk mżył, grube krople kapały z dachu powoli i rzadko; co się uzbierało na goncie.
Dała im leśniczowa wódki borowiczki po puharku i chleba z paprykowaną węgierską słoniną po okrutnym kęsie. Stryk Wawrzek Nędza, któremu nos złamał niedźwiedź, i Jasiek Jarząbek, jego przyjaciel, któremu nos złamała Kunda Harendzka, trąciwszy go weń ramieniem przy zwyrcie w tańcu, po tem śniadaniu zaczęli mówić. Nie rozumiał ich nikt, ale oni siebie rozumieli. Choć nawet głusi trochę obaj byli: stryk od obucha, którym go za młodu Kula Wałowy przy Marcinowej Bronci uderzył, Jarząbek od drzewa, co się na niego przy rąbaniu zwaliło. Brzęczeli na gębach, jak na drumli; tyle tylko można było rozumieć, jak stryk Wawrzek mówił: bestyjka! — a Jarząbek: na to mówiący — bo takie porzékadła, przysłowia, mieli.
Dziewki bujne, wysokie, tęgie, we mgle się ukazywały, w dziedzińcu, na wilgotnej rosie, co kroki głuszyła.
Poszli z leśniczym. Cały dzień do wieczora polowali, z obławą się zeszedłszy. Padło dziewięć dzików, trzy wilki, ryś, cztery jelenie i tur, nie licząc sarn, lisów i zajęcy; dwa niedźwiedzie postrzelane poszły. Jednego strzelca Niemca spruł na śmierć odyniec; dwóch ludzi z gońców poszarpał niedźwiedź, z tych jeden zaraz zmarł.
Wrócili wieczorem do leśniczówki, aby przenocować i dalej się nazajutrz posunąć.
Sutą wieczerzę z pańskiego skarbu zastawiła leśniczowa. Było wino tokajskie i miód koszycki, placki z pszenicznej mąki i gulasz okraszony i paprykasz pieprzny; bogata ziemia węgierska, mlekiem i miodem płynąca, o której na skalnem, zimnem Podhalu śnił lud, jak o raju...
Wypogodził się ku wieczorowi las; gwiazdy na wietku miesiąca niebo czarne zasłały. Las się niemi zarosił, jakby kwitł. Tysiące gwiazd na wierchowcach i konarach świeciło.
Po wieczerzy Sablik jął grać na gęślikach, a stryk Wawrzek i Jarząbek grzali nogi, stanąwszy naprzeciw siebie i cyfrując po góralsku dostojnie i pięknie, jak na tak sławnych i wielkich myśliwych przystało; potem Andryś grał czardasza na harmonii, a tańczył go stary Sablik z leśniczową, ku podziwowi obecnych, tem większemu, że był Polak i w kyrpcach, nie w butach. Gdy skończył, zabrzęczał Jarząbek do Jaśka, jak na drumli:
— Zatońc ze se i ty hłopce, na to mówiący.
Więc krzesny ojciec Sablik przykręcił kołki i zazgrzypiał, a Andryś grał sekundę. Zodział Janosik czuchę, zrucił serdak i pas i wyszedł na pośród izby w koszuli tylko i w portkach. Pojrzał we drzwi od sąsiedniej izby: obie dziewki tam stanęły, co je we mgle rano na pół widne widział. Jedna miała jasne włosy, jak len i niebieskie oczy; druga czarne włosy mieniące i oczy szafirowe, jak niebo.
Serce w nim zadrgało. Popatrzał ku tej drugiej i zaśpiewał przed Sablikowemi gęślami:

Nie smuć ze sie dziéwce, kie jo sie nie smuce,
cały świat obejńde, ku tobie sie wróce!

Tak głosem oczom dziewczyny odpowiedział.
Ale już nie wrócił więcej.
Tańczył dobrze, bo stryk Wawrzek nierad chwalił i młodzież miał za nic, a »e bestyjka!« ze dwa razy powiedział.
A gdy zgrzany, obhajdukowawszy trzydzieści razy izbę dookoła i wykrzesawszy wszystkie sposoby drobnego do pola dla ochłodzenia się wyszedł, niewiele kroków uczyniwszy, dziewczynę czarnowłosą spotkał.
— Piękny taniec — rzekła.
— Wyście piékniejsi — on powiedział.
— Jutro pójdziecie dalej?
— Jutro.
Westchnęła dziewczyna, a on ją w pół ujął i szepnął:
— We was świat!...
Rozejść się trzeba było. Potem dziewczęta zawołała matka do izby. Wzięły się, jak zwykle, do przędzenia płótna i za matką poczęły śpiewać gościom, a Andryś grał na harmonii. Długo w noc słuchali myśliwcy, poopierawszy głowę na rękach, pieśni: o młodzieńcu, co się pytał matki:

pani matko, gdze je wasa cera
priszoł som ju nadszciwić?[62]

A gdy się dowiedział, że umarła, że leży w szczerem polu w hroboweńku, poszedł nad grób i wołał:

Wstań naninka z teho hroboweńka,
a podaj mi rucziczku —
tri roczki minuli jak som cie niewidzal,
chcę sa z tobą pocieszyć...

A gdy niewstała, gdy mu powiedziała »wec som całkom zemdlena«, oczy ziemia zasypała i usta, tak się żalił:

Ked ja swu Naninku ne dostanem,
pójdzem ja na skału, shłoniem hławu,
na skału wisoku, prevelmi siroku,
shłoniem swu hławiczku, spadniem dołu.[63]
Mnia szesmi młodzieńce niesti budu,
fakoły woskowe horec budu,[64]
a twe siwe ocka płakać budu...

W grobie.
I śpiewały z uśmiechem:

Pokel ja som bola mala,
maminka me kolimbala,
hoho, hoho, hoja, hoja,
holubinko, duszo moja!
Ale ked ja som uż duża,
hlejdate mi matko muża,[65]
hoho, hoho, hoja, hoja,
holubinko, duszo moja!... itd.

I o tych wędrownikach, co śpiewali.

Kec powandrujeme, coż my pic budzeme?
Wineczko z Tokaju, wodziczku z Dunaju — itd.

I śpiewały smutną, tęskną pieśń niewoli węgierskiej:

Hej Krywaniu, Krywaniu, Krywaniu!

I o tym śuhaju,[66] co był taki wspaniały, że ku niemu

»musiałaby krasna holka osiem razy krasna być!«...

I wreszcie zaśpiewały:

Pod jaworkem, pod zelenym,
orze Hancia wołkem ciémnym,
jesce skiby nie zorała,
matka na niom zawołała:
Hanciu, Hanciu, podź sem dómu,
wydajem cie, nieznam komu.
Wydajem cie Janickowi
ej hroznému zbójnickowi...

Za pieśnią szła pieśń, aż potężnych myśliwców sen morzyć począł i wsparte na rękach głowy kiwać im się jęły. Wówczas spać ich na szopę do siana wyprowadzono. Ale z czarnowłosą Weronką ścignął Jasiek słowo zamienić.
Więc, gdy posnęli wszyscy, zesunął się z szopy, a ona już u studni czekała. Poszli w las, gwiazdami nabijany. Nie broniła mu ani ust, ani siebie.
Tylko pytała:
— Wrócisz się?
A on jej odpowiedział:
— Wrócem.
Ona mu mówiła:
Takiś mi, jak ten las...
A on jej mówił:
— Bierem s tobie miód, jako pscoła z bezu...
Noc była jeszcze, kiedy się rozstali, świtu nie było, kiedy leśniczy na rogu na psy zagrał. Znów im dano po puharku borowiczki i po kęsie okrutnym chleba z paprykowaną słoniną. Ale Jasiek nie jadł, tylko do torby chleb ze słoniną wraził i odchodząc zaśpiewał:

Nie smuć ze sie dziéwce, kie jo sie nie smuce,
cały świat obejńde, ku tobie sie wróce!...

Lecz już w parę tygodni później zawiódł go ojciec na Pająkówkę, ku Krzistofowi Pająku, zbójeckiemu sławnemu harnasiowi, bo taką karyerę uradzili ze strykiem i chrzestnym ojcem dla niego, a matka dokwalowała.[67] Pająk go spróbował na jedno i na drugie, na siłę, na bieg, na skoki, na rzucanie ciupagą i cięcie konarów w powietrzu i na odwagę i zaprzysiągłszy przed odwiedzionym pistoletem, do bandy przyjął, a gdy w rok później powiesili Pająka w Mikułaszu na Liptowie, już Janosik Nędza sławnym był zbójnikiem i nagrodę za jego głowę obiecywano.
Kochanek miał, ile chciał i gdzieby był chciał; ale on się dziewek warował trochę, bo zdrada przy tem.
A onej Weronki z Rabsiku zapomnieć nie mógł.
Co sie z nią stało? Żali była dalej u ojców w lesie, żali się wydała za mąż i gazduje gdzie na jakiej leśniarce, albo na gazdowstwie rolnem? Żali żyje? Żali umarła? Żali piękna taka jak była?
Nieraz się o niej Janosik Nędza zamyślił, bo co mu ona rozkoszy przez parę godzin dała, tego mu wszystkie potem dziewki i mężatki razem wzięte nie dały, a urok ich był ku urokowi Weronki, jak wszystkie kwiaty w ogrodzie ku róży ciemnej.
I często mu Sablik spizkie pieśni grać i śpiewać musiał i ponauczali się ich jego towarzysze od Sablika i jego siostry stryjeczne i mały czeladniczek, a nawet matka, często nuciła przy tkackim warsztacie kądzieli, albo podczas rafania lnu. I kiedy Janosik co zamyślał, medytował nad czem, kazał sobie śpiewać. Przy pieśniach Weronki z lasów spizkich namyślawszy, siał postrach od Liptowa przez Cisę, Dunaj, aż po Bramy Żelazne u tureckiej granicy.
Nie tylko strach o głowę Janosika Nędzę wstrzymywał od szukania Weronki — była córką leśniczego, w pańskiej służbie, a leśniczy był z powołania wrogiem nie tylko kłusownika, ale i zbójnika. W nienawiści, odrazie i wzgardzie ku zbójnikowi Weronka wyrosła, jak jego wychowano we wzgardzie ku pańskim sługom i we wyniosłości dumnej wobec nich. Nie dałaby się mu matka nawet żenić nie z gazdowską córką, ale z »dziadem«, »z pod pańskiego proga«, »ze słuzkom«.
I spotkać się obawiał — — wolał pamiętać tę noc, te godzin parę i kazać sobie śpiewać pieśni, przy których plany wypraw zbójeckich, podobne do planów orła, układał.


∗             ∗

Beata Herburtówna na Hrubem miejsce Maryny przy gospodarstwie zajęła. Ona rano wstawała warzyć śniadanie, ona białemi, delikatnemi rękami gotowała obiad i wieczerze, a nawet do prania się wzięła.
Maryny nie szukano. Widno było, że wzięła konia i pojechała gdzieś własnowolnie, umyślnie. Mogła strachem nagłym opętana przed Sieniawskim gdzie uciec... Mogła mniemać, że w ten sposób nieszczęście odwróci... Nie było się już o co w razie napadu na Hrubem bić. Mogła przypuszczać, że prędzej, czy później Herburt się o pobycie Beaty u nich dowie i zabrać ją przybędzie, a temu się sprzeciwiać nikt nie ośmieli, ani powinien.
Ale w miarę, jak coraz więcej i bliżej Sobek Topór Herburtównę przy sobie miewał, w duszy jego poczęły się niecić ognie i pożądania miłosne, a krew poczęła w nim kipić. Nie poważał się wprost, ale pochłaniał postać panny poza plecyma rozpalonemi oczami i w ustach czuł na jej widok suchość płomienistą. Wynajdywał tysiączne przyczyny, aby ciągle być przy niej, a męczył się, bo się niczem nie zdradzał. Sypiał on zawsze w izbie czarnej, a ona w białej, ale Sobek w nocy pod drzwiami jej siadywał, słuchał i klął dom, tak budowany, że szpary między drzwiami, a framugą nie było, a i zlegi od góry się dopasowały. Aż razu pewnego przyszła mu szatańska myśl do głowy: w powale dziurę wywiercić i tamtendy patrzeć.
Wziął świder wielki, gdy Beata w stajni przy krowach była i na strych z nim wyszedł. Ale gdy ostrze do drzewa przyłożył, nad łóżkiem Beaty, strach święty go przeniknął.
On że miał wiertać dziurę, dziurawić dom, za króla Olbrachta budowany, półtorasta lat stojący, w którym ojciec i pradziadowie jego, Topór Krzos, Topór Obuch Jasica, Topór Wysoki marli, w którym zmarł i budowniczy jego Walilas, brat Łamiskały, co Hrube wykarczowali, polanę wyrobili, w którym dziadka zabito, w którym się pokolenia rodziły — dom święty? Miał go psuć?!
I buk i smrek w lesie od jednego włókna psuć się zaczyna, nim scędrzeje do cna i zbutrzniały do znaku runie. I niedźwiedziowi poczyna pruchnieć jeden ząb — wielki jest jeszcze i mocny, ale koniec się mu zaczął, chyli się, aż legnie. Ale to robi czas, a onby w domu swym, w domu ojców miał sam zacząć zniszczenie?
I cofnął przytknięty świder od drzewa powały.
Ale przyszła żądza. Ujrzy pannę w łoże idącą, ujrzy, jak wstawać będzie, jak się obmywać i bieliznę przewłóczyć będzie, ujrzy...
I przytknął świder do drzewa. Zdawało mu się, że dom zadrżał.
I znów stal odjął.
Święty strach, święta groza go ogarnęła. Obejrzał się wkoło. Zdawało mu się, że cienie stoją poza nim, że straszliwe ramię wyciąga ku niemu Walilas, co Hrube karczował, i Łamiskała, co polanę wyrobił, olbrzymy.
Ale nikogo nie było.
Znów przytknął świder — przycisnął, zakręcił.
I wiercić począł z całych sił, z wściekłością, potem oblany, dygocący z zimna.
Wiertał... Wiercił dziurę z pasyą, z szaleństwem, z siłą dziesięciu ludzi, aż niestało oporu. Wyciągnął stal, dmuchnął w trociny i ujrzał światło i pościel Beaty Herburtówny. Wówczas szybko zbiegł na dół zmieść podłogę i od tego czasu dni i noce przepędzał na strychu. Bo wyjść trzeba było i lec na powale, gdy nikt nie słyszał, a zejść także tak samo. Więc nieraz przeleżał tam od popołudnia, aż do dnia białego nazajutrz.
Poczęli radzić krewni.
Maryna znikła, Sobek ścieńciwiał, aż do cienia stał się podobny, gospodarstwa zaniedbał, zdechniony łazi — jak tak dalej pójdzie, przy telim majątku na dziada wyjdzie. Zaziuneno go cosi, jak gad ptaka ocami — a i cały dom po Jasicach...
Ku temu niedaleko w sąsiedztwie chłop zdrowy, co od wojska, z pod Beresteczka przyszedł, wybraniec, położył się i umarł. Rozszerzyła się łoźnica[68] pomiędzy ludźmi wkoło. Zkąd, kiedy chłop zupełnie zdrowy jeszcze do osiedla przywędrował?...
Baby poczęły szeptać między sobą, radzili chłopi. Chłopi o Sobkowym upadku i że ni Maryny nie szuka, ni o pomszczeniu dziadkowej śmierci nie myśli; baby co innego szeptały. Żona Topora Żelaznego rzekła do żony Leśnego Topora:
— Cosi Jasiców zaziuneno...
— Wiera haj! I jo tak myślem...
— Maryna się straciła — ślaku znaku po niej.....
— No. Jakby jom co porwało.
— Myślałak jo, cy nie dziwozony — ale ig haw niémas nikany, ani o nik nie słyhno.
— Mnik samo to nié; ludzie go nie widowali downo. Wilki tys nié, to nie zima.
— No to ka sie straciła?
— Edź?
— I z kóniem. Do ziemie nie wjahała, ani w powietrze nie furkła. Nic, ino jom wygnało z domu. Wto wié ka — w las, lebo w turnie. Wto wié, cy jesce zywo?...
— No, no, no, wto ta wié, co sie ś niom stało?...
— Zaziuneno jom. Nic, jacy to.[69]
— A i Sobek jaki? Cień i cień. A i mało go widno. Syćko kajsi w doma siedzi bez calućkie dni.
— Haj. Jo uwazyła po nim przemiane.
— Tak i jo. A od kiedy?
— Dy niedowno. Mało co, kie sie przyredykali z hól z owcami...[70]
— No, no, no. Teraz my na ceście.[71] Zaziuneno Jasiców.
— Zaziuneno.
— A ludzie chorujom. Troje pomarło.
— No.
— Zkąd? Bez co? Dyj tu nijakiej chorości nie bywało! Zkąd sie wziena? Kieby Wojtek Bustryckiego, co od wojny[72] prziseł, béł prziseł chory — ale Panie broń, niebéło mu nic!
— Tu zachorował.
— No tu, ze zdrowego. Zaziuneno cosi Hrube.
— Zaziuneno. Ale co?
— A coz haw łazi zdrowe, piékne, nie brakuje mu nic? A zkąd sie wzieno?
— Je co?
— Zre, pije, jako to ony płanietnik, co pod Kopom za wodom u Sobanka siedział, a dokucał syćkik, jaze pote osiedla fciał wytopić.
— No. Ale haw płanietnika niémas nikany, do nikogo nie śloz siedzieć, pomiędzy gazdów.
— Ze dyć wiem. Ale co Gałajda naloz? Przi Stawuk?
— Ehę! Ten panne?
— On mi sam opowiadoł, a jo mu powiadowała kielka razyj: wto wié, cyś dobrze zrobiéł, coś jom prziniós?
— Moze i to być. Hm...
— No dy uwazujcie sami: syćko sie naokoło fce skantrzyć, stulać dołu, a ono rośnie!
— No, no, prowde godocie.
— Jo ta na nikim rada wirchowała niebedem. Ale tu — w ocy bźgo, jak nozem!
— Hej, hej, hej — bźgo.
— Topór stary zabity, Toporowa jak kłoda lezy, Maryna przepadła, Sobek zgłupiał, a onemu dobrze.
— No, no.
— Jo wam tak powiem, bo jo ta nierada figli nijakik gadom, wto wié co Gałajda do sałasa prziniós?
— No, no, wto wié?
— Moze być mamuna jaka, dziwa stwora, pokusa...
Pomilczały chwilę pod wrażeniem.
— No to coz robić? — rzekła Leśna.
— Co robić? A co zrobili w Trybściu za Białom Wodom z carownicom?
— Z Biedrzanom? Co jom spalili?
— No!
Znów umilkły. Uczuły, że rzucają coś strasznego z dusz, jakby kamień rozpalony na głowę czyjąś z rąk.
— Kie krowy zacény mléko tracić, kie dzieci wziény mreć. A samo tak i ona skądsi przisła.
— Ze światu.
— Bajto! Wtoz wié zkąd?
— Moze i z Łyséj Góry?
— Jo to słisała z ludzi. W Hiśpanii sami księdzowie kazowali heretyków i wseliniejakik carowników palić. I to béło świente.
— Dyć i jakiegosi Husa Miemcy spolili.
— No, co dzieci w zywocie macierzyńskim urzekał, ze sie umarte rodziły.
Jo to słisała na odpuście w Saflarak, jako ksiądz z ambony wołał.
— Hej raty, przeraty!
— Trza lud ratować.
— A i ród; Sobek Topór.
— Moze sie i Maryna nojdzie. Wto wié?
— A coby my jom wzieny bić? Potela, pokiela sie Maryna nie wróci, abo pokiel nie powié, ka je jest, abo ka Marynine ciało, jakby nie zyła?
— Podźmé ku hłopom.
Poszły. Chłopi wysłuchali z uwagą. Bo to byli mądrzy i świadomi spraw świata gazdowie i choćjakich próźnioków im nietrza było mówić.[73] Przywołali najstarszego między sobą Topora od Muru i jego żonę od Kulów z Gronia.
Na spalenie się nie godzili, »dowodu« takiego nie było. W to uwierzyli, że się Maryny wyzbyło z domu czarami, żeby więcej jeść miało, i że Sobkowi pocyniło, aby zmarniał i aby całe gazdowstwo wzięło sobie. To już bywało nieraz. Czasem się i dziwtoremu[74] dyabłu uprzykrzyło w piekle siedzieć, umyślił se na ziemi gazdować. To albo od chłopa gazdowstwo kupił, albo wysłużył, jak do dyabła, są niejednako władni, albo go wystraszył, albo rozmaitemi sposobami do ruiny przywiódł i gazdowstwo sobie wziął, tak, jak Żyd. Czasem też i figlem wycyganił. I żenili się. Po takim jakimsi duchu jest Duchowie w Międzycérwiennem przy Czarnym Dunajcu. A i Pokusowie, ród szeroki, od Ludzimierza po Polany pod halami, zkąd innąd się niewzięli. Kto wie, czy ta panna to nie dyabli poseł, a może dyabłowa kochanka?
— Kie jéj nie widział nik nika hodzić, ani nic...
— Nie bójcie sie! Jedno mogli sie ułozyć[75] na kwile, drugie dyaboł nie potrzebuje dźwiérzy sukać, ani na oknie burzyć. Hoćjakom sparom wleci, koło zapory, cy nad progem, a ludzi zaśpi.
— Baj to! To duk!
Milczał stary Topór od Muru, wreszcie rzekł:
— Coby mogło być, nie wiem, ale ze se Sobków i Marynin majontek przysobić[76] fce, to moze być. Słyhował jo ze staryk ludzi o karle, co sie do gazdy na pahołka zjednoł i gazda przy nim na takom biéde prziseł, co sie obwiesić fciał. Niwto mu poradzić nie wiedział. Ale béł cłek mądry i poradziéł karła wygnać. Toz to zesła sie cało dziedzina i karła wygnali het, za granice. I ony hłop sie zaś sprościéł na gazde, jako prędzy. A to miało być kajsi na Orawie.
— No, no, no, widzicie — poczęła szybko mówić Żelazna.
— Samo tak i tu bedzie — zaczęła za nią Leśna.
Sobek zaś jak szalony chodził. Porwać się na Beatę nie ważył, nawet się do niej bardzo odzywać śmiało nie nauczył, ani nie próbował.
Co razy w nocy pod jej drzwi podszedł, to odpadł od nich, pchnąć nie śmiał. Tylko zdziczał tak, że rad był, że Maryna przepadła, bo przy niej aniby na strychu przy wywierconej w powale dziurze leżeć, ani pod drzwiami Beaty w nocy nadsłuchiwać w sieni nie mógł. A słuchał każdego jej poruszenia, każdego westchnienia, oddechu.
Kiedy się po pościeli przesuwała, jego dreszcze gorące przechodziły, jak żeby się żelaza roztopionego napił. Czasem mu przychodziło na myśl kotlik miedziany z dukatami z pod jaworu za domem wykopać, pannie nogi złotem obsypać, ale go zaraz śmiech brał — nie telo złota ona w ojcowym zamku widziała, może jej więcej do przesypywania garneczkami jako dziecku dawali...
Nieraz tłukł Sobek głową w stajni o ścianę, a czasem się wściekł i konie szarpał za uzdy, kopał i pięścią po łbach bił bez powodu, że drżały, gdy wchodził, podczas gdy dawniej szyje ku niemu obracały przyjaźnie. Dziwował się parobek służący, ale gdy raz się odezwał, Sobek pozbierał mu w kułak koszulę pod gardłem, zakręcił i takiemi oczami nań spojrzał, że parobek postanowił milczeć, choćby Sobek i żywcem skórę z koni darł.
Beata zaś chodziła cicha, nic niewidząca, niczego niedomyślna, w trwodze i niepokoju o Marynę i w przerażeniu przed Sieniawskim. Niemniej powietrze i zdrowe jadło, oraz zajęcie sprawiły, że utyła nieco i nabrała kolorów, których nigdy nie miała. Miłość i straszne przejście z Kostką, wyrzuty sumienia i żal czyniły, że łagodna jej i spokojna dusza smutną się stała i zadumaną i wieczna melancholia ocieniała jej czoło i źrenice. Żyła za światem, a drżała przed rzeczywistością.
W Sobku nie postrzegała nic. Nie przychodziło jej to do myśli. Jego mizerny wygląd i opuszczenie się przypisywała zgryzocie, której miał tyle przyczyn; czego on zaniedbywał w gospodarstwie, ile w jej siłach było, własną pracą i trudem nagrodzić się starała. Co się mogło stać z Maryną, w głowę zachodziła.
Wiele też kłopotu i dolegliwości było ze starą Toporową, babką, która widocznie ani już żyć, ani umrzeć nie mogła. Przytomna była, bo oczy jej przytomnie po ludziach błądziły i męczyła się widać walką życia i śmierci, ale umrzeć niemogła. Do szkieletu podobna leżała w komorze bezwładna i nieruchoma i co rano szeroko miała rozwarte, straszne półtrupie oczy — żyła.
Jednego dnia przed południem, Sobek, wracając z ciupagą w ręku z lasu, gdzie drzewo zakrzesami znaczył na ścięcie, ze zdziwieniem ujrzał sporą gromadę ludzi z Toporami, Żelaznym, Leśnym i od Muru i ich żonami na czele, podchodzącą pod jego dom z widłami, cepami, z biczami, osobliwie baby. Przyśpieszył kroku i stanął naprzeciw pytając:
— Je kaz to takom kupom idziecie? Cy na wilki?
— Do tobie — odpowiedział Topór od Muru, głowa rodu.
— Do mnie?
— No.
— Cy sie stało co? Ale co?
— Idziemé złe z twojego domu wyganiać.
— Złe? Z mojego domu? Je jakie złe? Jo niewiem nic!
— Niewiés, boś zaziuniony — rzekła Toporowa Żelazna.
— Jo zaziuniony? Cyście zgłupieli stryno? Coz wy radzicie?[77]
— Stryna dobrze radzom — rzekł Topór od Muru. — My cie prziśli ratować.
— Je kiz dyasi?! — krzyknął Sobek zniecierpliwiony. — Cyście wy sytka waryjoki, cy jo o rozum prziseł? Coz wy haw radzicie do mnie?
I uderzył końcem toporzyska o kamień.
Naówczas Topór od Muru wystąpił krok naprzód i począł mówić:
— Słuhoj, Sobuś, dziecko. Kie na Orawie w jednéj dziedzinie kareł sie do gazdy za pahołka zjednał i gazda przi nim, tak, jako tys i ty haw teroz, marniał, syćko sie mu niewiedło, krowy zdychały, owce zjałowiały, kobyły porucowały, baba mu umarła, on som zrzesał,[78] jako tys i ty haw teroz; ku temu sie mór na ludzi cisnon — zesła sie famiélijo i cało wieś i karła wygnała.
— No to co? Coz to haw ma do mnie?
— A ty se myśl pozbiéroj do głowy: dziadek zabity, babka razono, Maryna zginena, wto wié, cy jesce zywo, tyś zrzesany, ścieńciwiony, co jaze zol, gazdostwa nie patrzis, ludzie dookoła na łoźnice mrejom — —
— No to co? — przerwał mu Sobek niespokojnie, jakby przeczuciem tknięty.
— My haw od tobie wyganiać prziśli.
— Kogo?!
— Panne.
— Panne?!
— My uradzili, je ze ona to złe we was dom prziniesła.
— Ona?!
— No.
— Cyście wy sie saleju nazarli, stryku, cy mnie bez rozumy przejńść fcecie?!
— Uwazuj, do kogo godos! — rzekł Topór Żelazny surowo.
— Jezus Maryjo! Na mój sto prawdu! Nie wodźcie mnie na pokusenie, bo hoćjeście starsejsy i stryk — —.
— Tu cało dziedzina za nami — rzekł Topór Leśny.
— A coby i tysiąc dziedzin béło! Jo tu gazda! Na swojém! Kogo mom w doma, to mój! Icie w kroćset dyabłów, pokielek dobry! Stosecnyk dyasków zjadło!
— My sie haw tobie nieboimé — rzekł Topór od Muru.
— My haw prziśli w świentéj sprawie. Ka panna?
— Ale zkąd wam to do głowy wjehało?! Stryła[79] wam maciery do boku! Zkąd?!
— Z mądrości — odpowiedział Od Muru. — My nie od dziśka zyjemé, ani nase baby tagze. Tyś młody, głupi. Dowodu niémas. Ty niewiés nic. A jesce barzyj bez to, coś zaziuniony.
— Je siem skaranie, trzista wam w garle dziś, stryku, z tém zaziunieniem!
Jo zaziuniony, jak haw krew śknie z pod obuha!
— Uwazuj, do kogo radzis! — odezwał się Żelazny groźnie.
— A hojbyk[80] i do was samyk radziéł, krzesny ojce! — grzmiał Sobek głosem. — Wy mi jéj nie wydrecie, héba z dusom!
Spojrzeli chłopi po sobie, spojrzały baby; pokiwali głowami.
— No, Sobek — rzekł Topór od Muru. — Kaz panna?
Wtedy Sobek zsiniał, zczerniał prawie; oburącz ujął toporzysko od ciupagi i rąbać dookoła siebie począł kamienie, głazy, krze jałowcowe, ziem, jakby go szaleństwo owładło. Piana wybryznęła mu na usta, oczy stanęły w słup, biegł i w zamachu rąbał, straszliwe kręgi zataczając ciupagą.
Ludzie się cofnęli w trwodze, wołając:
— Złe nim piere! Złe nim piere!
Ale Toporowie Żelazny i Leśny i dwóch chłopów podsunęli się ku Sobkowi jakby ślepemu w szale i chwycili go za ramiona. Odpadło trzech, jak od buhaja wściekłego, lecz Żelazny, siłacz, przy ramieniu prawem się utrzymał. Poskoczyło więcej chłopów, ubezwładnili Sobka, zwalili na trawę i przysiedli pod sobą. Wtedy z gardła jego wydarł się krzyk, jak z gardzieli dławionego przez wilki jelenia.
Ten krzyk usłyszała zajęta w piwnicy Beata i wybiegła z niej, w spódnicy ugiętej po kolana, przed dom.
— Tu je! Tu je! — wrzasnęły baby.
— Co się stało?! Na Boga?! — zawołała Herburtówna.
Ale nagle ujrzała się napadniętą i otoczoną przez tłum z widłami, cepami i biczami. Koło niej ryknęły dzikie głosy: Za granice! Rusiaj stela! Bier sie! Uciekoj! Carownico! Psia duso! Idź ztąd! Bezero! Psie miéso zatracone! Rusiaj tu stela...
Bicz śmignął i uderzył ją w plecy.
— Ah! Jezu! Co to jest?! — krzyczała Herburtówna. — Za co mię bijecie?! Za co mię wypędzacie?!
— Rusiaj! Rusiaj! — ryczał tłum. — Za granice! Bier sie! Uciekoj! Carownico! Dziwa stworo! Weredo!
Jeden z machających koło niej bijaków od cepów ugodził ją w głowę. Złapała się za głowę rękami, zasłonić chciała od ciosów.
— Ukamienować jom! — wrzasnęła jakaś baba.
Ludzie usłuchali — schylili się i podjęli z ziemi kamienie. Pierwsze rzuciło dziecko, chłopiec dwunastoletni, któremu oczy zażegły się ogniem. Trafił Beatę w grzbiet.
Wtem przez tłum przepchał się stary, stuletni Kret; zasłonił Beatę rozpostartą gunią i odezwał się do niej:
— Podź, dziecko! Uciekoj, bo cie zabijom! Jo s tobom! Podź!
Ptasiemi, pełnemi śmiertelnego lęku oczami spojrzała Beata Herburtówna na Kreta i przypadła głową pod starą, wytartą gunię.
Kret ją zatulił i wieść począł w stronę lasu, a za nimi szedł tłum, złorzecząc, hucząc i hałasując, ale nie bijąc, ani nie rzucając kamieni. Taka była powaga, taki majestat opieki w starcu, w którym każda kostka już się trzęsła, taki odzew na napad, że ludzi onieśmielił. Szli za nimi bandą, wielu, zwłaszcza dzieci, z kamieniami w rękach, z wrzaskiem i krzykiem, ale czuli się jakoby ogłupieni przez Kreta.
I wkońcu poczęli ostawać, a ci dwoje szli naprzód, aż przybliżyli się do lasu i znikli.
Trzej Toporowie, Od Muru, Żelazny i Leśny popatrzyli na siebie.
— Przysady miał[81] — rzekł Żelazny.
Gdy wieś wypędzała Beatę za swoje granice, w las; Sobek, czarny prawie na twarzy, bez przytomności na ziemi leżał: trzy Toporowe, Żelazna, Leśna i od Muru do domu Jasiców weszły i nad pościelą Toporowej Sobcockuli w komorze stanęły.
— Niémoze umreć, stary biédok — rzekła Leśna.
— Ani zyć — rzekła Żelazna.
— Ani jedno, ani drugie — rzekła Od Muru.
W rozwartych szeroko źrenicach Jasicowej wymalowało się śmiertelne, okropne przerażenie.
— Wié biédok — rzekła Żelazna — co radzimé.
— Je dyj sama bacy,[82] kie jej ociec niémog skonać.
— I kie staremu Głacanowi już sto trzidzieści roków béło, a jesce zył, ślepy, głuhy, taki ino trzopek.
— Haj, haj, haj! — pokiwała głową Toporowa od Muru.
— Je na coz to takiego półtrupa trzimać? Héba coby w izbak powietrze psuł. Ś niéj juz nic niebedzie.
— O bo nic!
— No nic.
— A béła to gaźdino!
— I baba!
— A i dziéwka musiała być! Padajom starzy, co sie jaz świat rumieniéł, kie przi Stawuk pasała.
— No! Mogło to być!
— Siedmi parobków sie o niom wyzabijać fciało.
— A teroz półtrupa.
— No, no...
— Ani pół niémas. Ćwierć.
— Tak to wej, tak...
Oczy Sobcockuli przesuwały się niewypowiedzianą trwogą przeszyte z twarzy na twarz stojących nad nią kobiet.
— Biédok stary — rzekła Leśna.
— Nieborka — rzekła Żelazna.
— Ale trza ś niom zrobić, jako jest zwyk.[83] Jako i nam kiejsi moze młodsi zrobiom, jakby my za długo zyły. Dawiéł jej przecie nie bedzies — rzekła od Muru.
— No, no, zrobić trza, jako jest zwyk...
— Na co to trzimać? — rzekła Leśna.
— Trza porzondek Sobkowi w hałupie zrobić. Kieby staryk do lasa nie wywozowali, toby młodym ciasno béło. Taki świat.
— Taki wej, taki...
— Moze ta i skorzéj dojńdzie...
— Abo ta i dźwiérz dziki przydzie. Co sie ma mencyć długo!
— No, no! Taki jest porzondek świata.
— Z downa starzy gadowali: kie s kim za casu śmierzć rzędu niémoze sama dojńść, trza jej dospomóc. Biercie, kumosko — rzekła Toporowa od Muru.
— Pościele skoda.
— Je dy haw descki na podworcu jest. Niémas co wozu zaprzągać, bo las blizko.
— Siejdze ha w jesce zatela,[84] biédarstwo, siedź.
Oczy Sobcockuli pełne były potwornej rozpaczy.
Trzy Toporowe zaś wzięły kilka desek z podworca, znalazły gwoździe i siekierę, zbiły obuchem nosze i powróciły do komory.
— No, podź! — rzekła Leśna.
Sucha, twarda, skalista rezygnacya widniała już w oczach starej półmartwej góralki.
Toporowe podniosły jej sztywne ciało z pościeli, wyniosły z domu, położyły na zbitych deskach i dźwignęły w górę. Stały w podworcu, na oborze, między domem mieszkalnym, a stajniami i chlewami. Trzymały Sobcockulę na deskach.
— No, pojźryjze jesce na gazdostwo, biédoku — rzekła Toporowa Żelazna.
— Ostatni roz!
W tej chwili zaryczała w stajni smutno, przeciągle krowa.
Jakieś jakby drgnienie wzruszyło nieruchomą, skościałą twarz Sobcockuli i jakby łzy zaszkliły w kątach jej suchych oczu.
— Wis? Płace — rzekła Od Muru. — Świérscki jej w ocak stanény.
— Luto jéj krów...
— I krowom jéj.
Toporowa Żelazna otarła łzę rękawem od koszuli; po zawiędłej, jakby zatęgłej bruzdami twarzy Toporowej od Muru popłynęły duże sączące się strugi łez.
— No, podźmé — rzekła Toporowa Leśna wzdychając żałośnie.
We wrotach obory[85] spotkały Sobka — szedł czarny prawie na licu, chwiejąc się i wspierając na ciupadze.
— Babka skonać niémoze. Fcemy ci do cysta porzondek zrobić w doma.
— Trza, cobyś sie zéniéł — rzekła Toporowa od Muru.
— Haj — potwierdziła Leśna.
— Uprzącemy ci. Hoć to dzieci, abo wnęki samé robujom i staryk ojców, cy dziadków do lasa wiezom, ale tyś jakisi taki jak chory teroz, fcemy cie przerencyć.
Sobek popatrzył na babkę błędnemi oczami.
— Dobrze — rzekł jakby bez myśli.
Trzy Toporowe, niosąc Sobcockulę na deskach, wyszły przed izby; ludzi nie było — poszli za Beatą ku granicy. Przed izbami stali tylko trzej Toporowie. Popatrzyli i nie spytali nawet o nic, nieraz to widzieli.
— Uprzącemy Sobkowi — rzekła Leśna. — Maryny niémas, tego dyabła my wyzeneni, trza, coby sie Sobek zéniéł.
Trzej Toporowie kiwnęli głowami w milczeniu, pochwalając.
Kobiety zaś, tą samą drogą, którą owce pędzono z przed Toporów Jasiców ku Stawom, szły ku lasowi i zanurzyły się w nim.
— Ka jom ostawimé? — spytała Żelazna.
— U Płazowej piwnice. Hań gąsc, husciawa — odrzekła od Muru.
Poniosły i położyły nosze na mchu.
— Haw ci sie leko skono — rzekła Leśna.
— A janieli cie i haw najdom, jageś nie w grzyhu — rzekła Żelazna.
— Ostoj z Pane Boge! — rzekła Od Muru.
Popatrzyły chwilę na Sobcockulę; twarda, spokojna, skalista rezygnacya świeciła martwo w oczach starej góralki.
— Deski zabieremé? — spytała Leśna.
— Je dy to nie wóz — rzekła Od Muru.
— Zawdy skoda. — rzekła Żelazna. — Piéknie ohéblowane.
— Jasieniowe drzewo...
— Na mehu jéj i tak lepsi bedzie...
— Lekcyj sie jéj skono...
— No...
— Ani nie musimé tyk descek Sobkowi wracać. On ig mo dość.
— Kozda se nieg weźnie po jednej...
— No...
— Ono się przido w doma...
— Bajto! przido...
— Je coz to takiemu biédokowi, na cym lezy?
— A hojby jom to obesło, to nie powié...
— Bo nie gado...
Zdjęły sztywne ciało Sobcockuli z nosz i na mchu położyły.
— Lez ze se haw, lez — rzekła Żelazna.
Poczem rozbiły nosze i każda wzięła deskę pod pachę i wlec je jęły odwracając się ku wsi.
Po chwili rzekła Leśna:
— Ale wam powiem, kieli to ten las, co sie nie przeruwa nikany...
— No haj... Straśnie je wielgi...
— I pusty. A moze ta w nim teroz niejeden taki stary cłowiek lezy...
— Abo i błądzi... Kie Kośla swojego ojca Pietra do lasa wywióz, to jesce Pieter fajnie hodziéł...
— Niémog sie wej Kośla dockać, kie ociec umre... To straśnie gwałtowliwe, a złe, jak pies.
— Mnie roz Mrowcowa Kaśka padała, jeze kości ze starego Mijała Mrowce, co béł jej hłopu strycnym dziadkem, to jaze kajsi pod Kosystom juhasi z wiesnom naśli, telom dal zaseł, kie go przed Gody Maciek Mrowca, syn, do lasa wywióz.
— Siéłe miał, na to seł, a wracać się du domu niémiał po co.
— Wiécie — rzekła Leśna — kie se tak pomyślis, e, to strasny ten las... Jedni w nim niedoumarci lezom, drudzy po nim hodzom, na rencak i na nogach pojeden... i na brzuhu wlece sie....
— Haj, haj haj! Takie jascury...
— A jęcy to, wzdyho...
— Niedoj ze Panie Boze za długo zyć!
— Strasno pomyśleć — mówiła Leśna. — Taki głuhy las, sełbyś po nim, a tu ci cosi kajsi pod krzakem westhnie...
— Abo zjojcy...
— O raty! Joby zamglała...
— Abo kieby ci sie taki na racku z cienia wywlók — pod nogi...
— Ocy do tobie wystawiéł...
— Ze zębisków, jak ta jesce mo pojeden, ozór wywaliéł...
— I zastompił ci — — ze ziemie patrzęcy —.
— Joby zamglała — rzekła Leśna.
— Joby uciekła — rzekła Żelazna.
— Joby kopła, nieg sie dzieje, co fce — rzekła Od Muru.
— Strasno pomyśleć, taki las...
— Strasno...
Powróciły do Sobka; trzej Toporowie siedzieli przed domem na ziemi.
— Kaz Sobek? — spytała Żelazna.
— W nuku[86] — odpowiedział jej mąż.
— Podźmyz ku niemu.
Chłopi powstali i wraz z żonami do sieni weszli; Sobek leżał w czarnej izbie na pościeli.
— Sobek — rzekł Topór od Muru — jo jest nostarsy, to ci radzem. Ostałeś som, majontek jest, trza cobyś sie zéniéł.
— Ale s kim? — zauważył Leśny.
— Dziéwek po świecie dość. Jest hań i po Łętowskim marsiałku córka, Hanka, dziéwka do rzecy i bogato.
— Jest na Białce dwie dziéwki u Stanisława Nowobilskiego, jak śrybło — rzekła Toporowa od Muru.
— Abo i pod Kopom u Tatara, Marysia, u Symcia? — rzekła Leśna.
— Dziéwek po świecie dość. Bedzie fciał, to se wybiere, opuści sie na nas, to my mu wybieremé. O to nie biéda...
W tej chwili usłyszeli Toporowie nosowy głos Krzysia, który śpiewał:

Napić by sie napić, kieby co dobrego!
Kiedyby obłapić, coby co godnego!...

— Krzyś z Olce — rzekł Topór Żelazny.
— Przynapity.
Jakoż przynapity nieco Krzyś ukazał się we drzwiach na krótkich, krzywych nieco w iks nogach, w kapeluszu na bakier, z miną butną.
Patrzał z jasności w sień z olśnionemi jeszcze oczyma, a Topór od Muru zauważył:
— Kanysi popił, bo podufały.[87]
— Jest haw wto? — zapytał Krzyś, nie pozdrawiając i wyniośle.
— Jest — odpowiedziano mu.
— Sobek?
— Jest i Sobek.
— Jest je? Ka?
— Haw. Na pościeli.
— No to nieg wstaje! Janosik Nędza Litmanowski na panów idzie.
— Co?! Jako?!
— Jako mówiem! Jo idem ś nim, ino skrzipce weznem.
— Ka idzie? Co?
— Na panów! Ludzi bronić!
— Nędza? Hetmon zbójecki?
— No!
Sobek siadł na pościeli, potem zerwał się, skoczył, schwycił ciupagę i z gołą głową do sieni wypadł, potrącając Krzysia we drzwiach, który się zachwiał.
— Kapelus weź, piscolce! — zawołali za nim Toporowie.
Ale on wyskoczył w pole, wpadł do stajni, wywiódł konia na uździenicy, wskoczył nań i z kopyta się puścił.
— Zginie — rzekł Topór od Muru, patrząc za nim.
— Skoda go — rzekł Topór Leśny.
— Maryny niémas, Sobek uciók, no to majontkem sie my dzielimé — rzekła Toporowa Żelazna z nagłością porywczą.
Ale Topór od Muru surowo na nią popatrzał.
— Sobek jesce zywy, a o Marynie nie wiadomo nic. Pokiel jo zyjem, gorka tu jednego nik nie rusy!
Umilkła chciwa Żelazna pod powagą głowy rodu.
— Krzyś gadojciez, co, jak? — naglił Leśny.
Ale Krzyś, który powracając od Nędzów do karczem wstępował, popatrzył nań z niewypowiedzianem lekceważeniem i odpowiedział:
— Jageś ciekawy, to hań leć!
— Ze ka?
— Na Nędzów Gronik. Hań dziś w nocéj zbiórka.
— Dziś?!
— Jo idem po skrzipce i po Mardułe — oświadczył Krzyś i wyszedł na krótkich nogach, chwiejąc się. Zaraz za domem zaczął brzęczeć na nosie:

Kie my se pudziemé hore[88] dolinami
budom ze sie dziéwki obziérać za nami!

W głęboki zaś las ku Spiżu szedł stary stuletni Kret przed Beatą Herburtówną, mrucząc do niej:
— Trzeba se dwa tęgie kije ułomić, od wilków, abo i złego cłeka, cy psów, kie na ceste[89] wyjdziemé. Ludziom sie nie cuduj, co cie wygnali. Ludzie som jest głupi. Dziw Boze, jakby sie ka mądry naloz. A jo tobie nie opuscem, bok cie nie na to mlékem warzoném kormił, cobyk cie na zaginienie dawoł. Jo pomału za ludziami seł, niewiedzęcy, ka idom, ani po co? Wlógek sie ta, bok stary. Prawie jek sproście na dobrom kwile prziseł. Onyby cie może béły i ukamienowały, ty baby. Prze co? Brzydosie zatracone! Mnie ta po nicym nie luto. Ta izbecka, ka jek siedział, jak na psa. Ba kie w hole z wiesnom pudom, to mi luto bedzie. O! Bedzie mie cliwo przez owiec! Bedzie.
— Ojcze! Wyście dobrzy! — szepnęła Herburtówna.
— Hej, Boze, dziecko — odpowiedział Kret — takim głosem nik sie do mnie siedemdziesiont roków nie obezwał... A kaz twoi ojcowie siadująm? Wyjdziemé z lasu, bedziemé sie ospytować. Zawiedem cie. Moze mi hań owce dadzom paść. Hawok sie jus nie wrócem. Fciały cie psie pary ukamienować! Prze co? Ale przez owiec z wiesnom toby mie cliwo béło. O cliwo by mie béło. Jo je osiemdziesiont roków pas w holak.


∗             ∗

Krzyś, co się stało u Toporów, nie wiedział, szedł on bowiem w inną stronę, walecznego Mardułę ku Janosikowi Nędzy pozwać. Zastał go siedzącego na progu domu, w którym ze starą matką mieszkał, bęsiem, nieślubnym synem, będąc.
Marduła był ponury. Posiadał on bowiem dwie pary portek, jedne nowe, drugie stare, ale się zdarzyło, że gdy wszelki dudek, jaki miał, wymijał[90] po karczmach, poszły za dudkiem i nowe portki.
Krzyś, który się po drodze wody napił i tem do równowagi umysłowej znacznie przywrócił, zauważył Marduliną gorycz i zapytał politycznie:
— O cym tak medetujes?
— He, rodbyk[91] na kściny iść.
— Kaz to? — zapytał Krzyś ciekawie.
— U Wojdyłów.
— Je coz ta Bóg nagodziéł? Hłopiec, cy dziéwka?
— Dziecka niéma.
Zadziwił się Krzyś.
— E jako?
— Bo sie urodziło niezywe. Ale kściny som jest, bo syćko béło przygotowione.
— Je prowda — rzekł Krzyś — wtoz go ta wiedział, jakie sie narodzi? Gorzołka jest?
— I piwo i wino, syćko. Dy Wojdyła gazda!
— Pytali cie?[92]
— He, i oni, i wcora wiecór jesce przileciała Klarka Ustupska, cobyk ino prziseł. A i Wojdyłówne Marcia i Milcia, strycne, mie straśnie pytały. Wtoz hań zatońcy, jak mnie niebedzie?
I Marduła stał się dumny.
— No, kiebyś na kwile poleciał — rzekł Krzyś, zastanawiając się. — Je ale cemuz nie idzies?
— Jakoz pude? W takik portkak nieporada iść...
I wyciągnąwszy długie nogi przed Krzysia z żałością na swoje połatane spodnie spojrzał.
Krzyś pomyślał chwilę i rzekł:
— Wiés co, mom jo nowe portki, końdek[93] som jest długawe i syrokawe na mnie, bedom na tobie. Lejdze duhem do Byrki, oné hań wisom na zyrdce w biołej izbie, a przynieś mi i skrzipce. Niepytanyk na te kściny, ale mie ta ze skrzipcami przyjmiom.
— Haj! — krzyknął Marduła i gwizdnąwszy na psa, puścił się biec, jak to miał zwyczaj, psa galopującego przed nim za ogon się trzymając.
— Jedy by ci tén ksiendza po kolendzie łapiéł — mruknął Krzyś, zajmując Mardułowe miejsce na progu.
Na kściny na malućkom kwilecke wstąpimé, i tak hańtędy dróga ku Nędzy.
Usłyszała stara Mardułka obce mruczenie i wyjrzała z izby do sieni.
— Tuście, swoku?[94] — ozwała się przyjaźnie.
— Zy haw. Jak sie ta miéwujecie?
— Ze tak ta, po końdku. Kaz Franek?
— Poleciał do mnie na portki. Skróś tyk kścin.
— E dobrze ze tys! Bo se straśnie markociéł, co nima w cym iść.
— Ale z tyk kścin to on tu jus du domu nie przydzie.
— Zje ba kas pudzie?
Jął Krzyś Mardułkę objaśniać, a ta wysłuchawszy, rzekła:
— Je dy dobrze. Moze sie ta przecie roz Franek do kupy pozbiéro i na porzomnego, godnego złodzieja, jako i drudzy, wyjdzie. Jo to sama wiem, ze i ś niego by móg być złodziej, jaz nie zol, kieby nie té dziéwki! Co sie mu nieroz nagadom: Franek, dojze pokój, posiedź! S temi freirkami nic nie nagazdujes, ba jesce swoje minies![95] Złodziej byś móg być, jako i Nowobilski wtory na Biołce, abo Mateja w Polanak, a tyś co?! Z porwaśnegoś rodu, to ta porwies, ale wto fce sie ze zbójectwa na gazde sprościć,[96] nie musi o figlak, kohaneckak myśleć, ba jedno w głowie mieć: kraść!
— Terozeście wej, Mardułko, dobrze pedzieli — rzekł Krzyś. — Wy macie rozum!
— Ale Franek jako Franek! Co prawom rencom przyniesie, to trzoma lawemi pomiendzy dziéwki ozdo, a i pozywać sie go bojom, hoć je hłop, bo taki nigda nie pewny, co mu ino to hań w głowie, to cérniućkie, a drobne. Nieroz jo sie i napłacem, bok go przecie na zbójnika howała...
— Przy Janosiku sie prziucy. To ociec świenty zbójecki! — rzekł Krzyś z namaszczeniem.
Tak rozmawiali, tymczasem zaś szybkobiegacz Marduła z portkami Krzysiowemi i skrzypcami już wracał.
Psa, nie mając wolnej ręki, za sobą nawet zostawił.
— Ześ tys hytry! — rzekł Krzyś, podziwiając jego szybkość.
Z porozumiewawczem, polecającem spojrzeniem spojrzała Mardułka na Krzysia — coby to z Franka mogło być!...
W mig sie przeobuł Marduła; trochę było ciasno i krótkawo, ale onyckami płóciennemi poowijał kostki wysoko i rzemieniami pookrącał. Było.
Opowiedział mu za ten czas Krzyś, po co poń przyszedł: Mardule się oczy zaśmiały, ciupagę, noże i pistolety zaraz wziął. A gdy matkę całował na pożegnanie w rękę, ta rzekła: — Idzies tak, jak do skoły. Talant ci Pon Bóg dał, od korzenia sie weź!
— Ale sie z moik portek wyobujes? — zastrzegał się Krzyś, ruszając z Mardułą.
— Wyobujem. Jo se ta nie ino portki, ale i buty z holowami najdem!
— Łacwie — rzekł Krzyś. I obliczał, że z godzinkę się zabawiwszy, jeszcze na czas na Nędzów Gronik zajdą, a nie, to dościgną. O tem, że miał i innych chłopów ku Janosikowi pozwać, zapomniał.
U Wojdyłów grali, aż huczało. Gości wdzięcznie Wojdyłowie powitali, a na widok Krzysia poczęto wiwatować, bo to był muzyka nad muzyki.
Wojdyłowa od Karkosów, trzeci dzień po połogu, właśnie tańczyć przestała i szepnęła do męża:
— Uwenerujze Krzisiowom persone, coby zagrał.
Ale Krzyś napiwszy się ponownie, wolał naprzód zatańczyć. Chłopi rzędem dookoła izby pod ścianami stali i jeden po drugim przed muzykę wychodził i tańcował, jak było zwyczajem, lecz Krzysiowi miejsce zrobiono dla wieku i wartości muzyckiej.
Wystąpił więc przed muzykantów, dwóch skrzypków i basistego, i wyjąwszy jakieś grosiwo ze supła smatki, którą miał w kieszeni od serdaka i rzuciwszy do basów, zaśpiewał:

Wiśta koniu wiśta, ty dziéwcyno puś[97] ta,
konia do uobory, a mnie do kómory!
Nie uwazuj na to, hociaj głowa siwo,
popod starym bukem twardy korzeń bywo!

Poczem ogromnie głośno począł tupać kyrpcami w dyle podłogi i puścił się dookoła, na ozwodną nutę, Marduła zaś podskoczył ku Capkuli, babie wielkiej i na podziw rozłożystej, i pokłoniwszy się jej pięknie kapeluszem, który miał na głowie, wpół ją ujął i kilkanaście razy wyzwyrtawszy, aż babie spódnice ku kolanom wylatowały, pod rękę ją puścił, jak frygę, aż babie spódnice powyżej kolan wyleciały i pokazała się pod niemi mężowska biała guńka, którą dla większej jeszcze urody na biodra zapasała.
— Hej ze ino z Franka pies! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej.
Capkula zaś prawą ręką wdzięcznie z tyłu na biodrze grzbietem dłoni ku ciału, z zagiętemi palcami wsparłszy, wyprężyła się niepomiernie i na palcach się wspiąwszy drobno boczkować wokoło Krzysia poczęła. Krzyś w koło się nosił, a co czas przed muzyką stawał i śpiewał. Choć nogami telo nie doprawdzi, to garłem dorobi — dokwalowali chłopi.
Głowę na bok zwieszał, włosy odrzucał, a nogami to w dyle tupał, to po piętach się dłońmi na trojako, z lewej strony, z prawej strony i z przodu przed sobą bił, to w obie naraz podskoczywszy, dłońmi uderzał, to jedną piętą, przystanąwszy, powoli mocno w podłogę rąbał.
Nagle stanął i okręciwszy palce wskazujące w powietrzu koło siebie, do okółka, drobnego zakomenderował na tę nutę:

Hejże ino fidru midru,
jak mi niedas, to ci wydru!

Reszta swawolnej śpiewanki utonęła w śmiechu bab i dziewek.
— Hej, stary! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej, grożąc Krzysiowi palcem na nosie.
Krzyś zaś na ciemieniu ręce zaplótł i krzesać począł, piętą o piętę bijąc, to wartko nogę przed nogę przekładając, to z węgierska piętę za piętę cofał w prostej linii, to drobno kyrpcem przed kyrpcem sunąc w bok szedł, to w przekątną przez izbę z nogi jednej posuwiście, a Capkula to koło niego, to przed nim do linii, to za nim. Jął ją Krzyś gonić, małym korpusem w jej rozłożyste ciało godził, piersiami bez mała w brzuch, nosem w biust, kolanami w golenie, ona uciekała, on jej dopaść nie mógł; znów się cofał, a ona ku niemu zalotnie przybliżała. Z Krzysia pot się lał, Capkula czerwieniała na gębie, jak rak.
Nagle Krzyś stanął, rozkraczył szeroko nogi przed muzyką i zaśpiewał:

Hej baca nas, baca nas,
dobryk hłopców na zbój mas,
jesce byś ig lepsyf miał,
kiebyś se im syra dał!

(śpiewankę dowcipnie skomponowaną przez juhasa z za Wirchporońca na skąpego tamtejszego bacę od Kohutów z Muru).
I podskoczywszy, jak za młodości, w górę, na obie stopy skrzyżowane Krzyś od razu spadł i hajdukować począł, przysiadami »ponad ziem«, dokoła Capkuli; ale Capkula też pokazała, co umiała. Jak się weźmie, jak hipnie! Równemi nogami na stół wypaliła, aż stół jęknął, a co na nim stało, brzękło, szczękło i dźwiękło.
— Wiwat! — krzyknęli chłopi.
Ale Capkula ze stołu zeskoczywszy, przed muzykantów się posunęła i stanąwszy przed nimi, odmieniła nutę »koło ziemi«:

Zagroj ze mi hajduka,
kany noga, tam —

Resztę śmiech pokrył i muzyka rwana, cięta, tak, jakby bretnal o bretnal uderzał. I tak Capkula za Krzysiem i przed Krzysiem hajduckiego szła, aż on, przysiady skończywszy, znowu drobnego zakomenderował śpiewanką:

A jo tobie nie rusem,
kie mi kozes, to musem.
Béło tego rusania,
do samego świtania.

Poczem, udrobiwszy się ponownie, znowu na ozwodną nutę z fanfaronadą podług słów:

Dyć se jino dyna, przepiło sie, niéma,
przepił sie osiwek skrony ładnyk dziéwek!

jął tańczyć, aż wreszcie zaśpiewawszy:

Zelena lipa tulipan!
Zalecał sja mi mlady pan!

Capkulę w pół do zwyrtu pochwycił i okręciwszy się z nią wielekroć, pod rękę ją, jak Marduła na początku, chciał puścić, ale że on był mały, a ona wielka, ona jego ku powszechnemu śmiechowi puściła.
— Stary je, ale zno tańcować — chwalili gazdowie niemniej Krzysia, a i gaździne. On zaś był rad i z siebie i z tego i jął pić.
Z kolei Marduła wystąpił.
Chyba Sobek Topór by się z Mardułą w tańcu mógł równać, a Janosik Nędza możeby go przebrał. Boczkowała mu Teresia, Maryny siostra cioteczna, wdzięcznie głowę ku prawemu ramieniu schyliwszy.
Krzyś, gdy się piwem ochłodził, między muzyków siadł i prym Mardule na skrzypcach grał. Ale krótkie i ciasne portki Krzysiowe na rosłym i bujnym Mardule poczęły zdradzać swą nieodpowiedniość. Jęły trzeszczeć, a opięte były tak, że się zdawało, iż we wszystkich szwach pękną. Toż haftki na kostkach, sztucznie w onycki pochowane, powyłaziły nad płótno. Spojrzał Marduła po sobie i zrozumiał, że trzeba ratować stan rzeczy. Huknął więc przed Krzysiem, bo właśnie drobnego tańczył:

Hej ze ino portki moje,
bo mam w doma jesce troje!

Ale Krzyś nie wytrzymał, aby dościpu dościpem nie zagrzać i z nad skrzypców odpowiedział:

Kiedy ty mas w doma troje,
zobuj moje, obuj swoje!

Izba zatrzęsła się śmiechem. Marduła stropił się, ale tylko na sekundę. Skoczył, jak pióro lekki, na skrzypce Krzysiowe i końcami palców skrzypiec mu dotknął z wierzchu, a Krzyś nie przestał grać, tak lekko dotknął.
Gęby się otwarły na tę sztukę.
Zaś za chłopami, co rzędem w koło tańczących stali, na ławach za stołem siedzieli starsi gazdowie i gaździne. Gaździne prawie ciągle po dwie, po trzy razem śpiewały, gazdowie toż samo i weselili się. Wódka, piwo i wino potokiem się ze dzbanów lały, a dowcipy, przypowiednie i żarty strzelały, jak race.
Tam homerycki śmiech wywołał stary Gahut, opowiadając historyę o żydowskim sądzie — jak wybudowano gdzieś kościół i majster blacharski na wieżę ku krzyżowi wyszedł, pośliznął się i spadł, a na dole stała masa ludzi, między nimi kupa Żydów. Na jednego Żyda spadł i zabił go. A jemu samemu się nic nie stało. Wtedy Żydzi zaczęli krzyczeć: ukarać go! zabić go! Ząb za ząb! Oko za oko! Jako to żydowska wiara. Polecieli do sędziego. Sędzia wysłuchał i tak osądził: Ha, moi ludzie Zydzi, on go nie zabiéł umyśnie, jo go — pado — inacyj korać niémogem, ino go héba pod wiezom postawić dam, a nieg jeden s was wylezie na wiezom, spadnie na niego i zabije go. Inksej sprawiedliwości niewiem.
— Wyseł tys wtory? — pytał ojciec Wojdyłowej, zanosząc się śmiechem.
W izbie było duszno, gorąco i ciasno nad wyraz. Wiele tam objęć, wiele uścisków, wiele całusów wymieniono, jedne otwarcie, drugie ukradkiem, jak komu wypadało. Gazdowie brali cudze baby na kolana, lub obejmowali przed sobą, cudze baby szczerzyły do cudzych chłopów zęby; kto sie ku komu czuł, to z niego wyłaziło.
Tam przystojny, tęgi Wojtek Kujon zaśpiewał półgłosem do przystojnej, tęgiej żony Jędrzka Pęksy: Widziałek cie widział, kieś cesała przédział — a ona mu z wiele mówiącym uśmiechem odpowiedziała: I jo cie widziała, kieś siwe wołki gnał — i tak sobie o sobie pod figurą poezyi znać dawali, co czują. Bo Wojtek miał babę starą, a Pęksa się babie niewidział.
Tam palce bogatej Kasi Symciarówny trzeszczały potajemnie w palcach ubogiego Klimka Bustryckiego, a w kącie, za piec wtłoczeni Michał Wyrdzinnik ze Zosią Samkową prawie się rozkoszy oddawali. Tłum falował, kipiał, przewalał się i huczał. Namiętności grały, w jednych do tańca, w innych do trunku, w trzecich do płci drugiej. Wymykały się pary. Dziewczętom płomienie w oczach świeciły, piersi od gorąca i tłoku dyszały prędko. Gięły się do uścisku. Parobków twarze błyszczały, jak z gorącego metalu.
Wtem zrobił się rumor. Pietrek Sawickiego którego do tańca puścić nie chciano, bo nieproszony przyszedł i Sawiccy z Wojdyłami nie byli dobrze, a za awanturnika go znano, do basów talara srebrnego rzucił i wypchawszy się na pośród izby, skakać począł, pięściami koło siebie wywijając, piana mu zaś ze złości zaraz na usta wybiegła. Nikt mu dziewki wywieść do tańca nie chciał, natomiast młody brat Wojdyłowej Józka Sieczkę pchnął umyślnie, ażeby tańczył. Już Marduła stał blizko. Gdy się Sawicki z Sieczką bok o bok uderzyli, już Marduła był przy nich, a gdy Sieczka dostał w pysk pięścią i zatoczył się na rząd ludzki, już Marduła koszulę skręconą w garść pod gardłem Sawickiego trzymał. Ale Sawicki, parobek nie słaby, tak samo Mardule zakręcił i dławić się zaczęli. Chwilę wszystko ustało z ciekawości, który którego praśnie. Zsinieli Marduła i Sawicki. Niedługo to jednak trwało. Znikł Sawicki pod nawałą napastniczych ciał, a w chwilę potem krwawą masę do sieni wyniesiono i z sieni w smreczki za domem ciśnięto.
Uspokoił się mąt i zaraz się dalej ochota zaczęła. Czy Sawicki był żywy, czy umarły, nikt się nie troszczył.
Upił się jednak ogromnie cioteczny brat panny młodej, Bartek Bachleda, i bałamutę zaczął; wrzeszczał, klął i rwał się do bitki. Więc go kilku poważniejszych chłopów za ręce wzięło, wywiedli go w pole, chałupę z rogu nieco dźwigli i pod podchylony węgieł długie włosy Bartka wsadziwszy, opuścili dom na powrót.
— Teroz se nieg siedzi, pokiel sie nie wysuma...
Darł się Bartek w niebogłosy, ale to w ogólnej wrzawie i przy muzyce głuchło.
Tam tancerz jakiś do drobnego znowu ciął:

Złamała się pościółka,
kany spała frairka,
złamała sie na dwoje
na niescynście na moje!

Owdzie starzy gazdowie blaszanemi kwaterkami wódki do siebie zdrówkając, opowiadali sobie dalej ucieszne historye i pokładali się raz wraz w tył ze śmiechu, lub po kilku grubemi basami ryczeli piosnki rozmaite. Baby wywodziły pieśni, przeraźliwie cienkim głosem, przy drzwiach zaś blizko stanęło kilka dziewcząt, objęły się rękami za szyję i śpiewały ustami w usta jedna drugiej, że ledwie można było zrozumieć:

Jo ci powiadała przijedź hłopce, przijedź,
a tyś nie przijehoł, wolołeś mie nimieć!

Hłopcy moi hłopcy, nie docie mi urość,
poziérocie na mnie, jako na lotorość!...

Ale wnet otoczyli je parobcy. Głosy się zmieszały, głowy przepletły, ciała jęły stykać ze sobą. Wesołość, radość, zdrowie potężne i namiętna ochota i zdolność życia hulały, z hulania przechodziły w szał. Szczepan Ustupski z Ustupu, niemłody już chłop, ale w barach jak wół, Capkulę na ręce porwał i z nią hajdukował za jakimś tancerzem. Jasiek z Podwilcnika w zębach stół ze wszystkiem, co na niem było, próbował dźwignąć. Staszek Topór na rękach do góry nogami chodził, a Marduła w miejscu do wścieknięcia nad głowy ludzkie podskakiwał. Zośkę Jacinową, babę dzietną, tak nabrało, że na Maćka Karkosa, parobka, piersiami padła i przygniótłszy go ku ścianie dyszała na nim: tyś mój! tyś mój! Zaś Milcia Wojdyłówna trzem parobkom naraz wynieść się na rękach z izby dała, z pod oczu matki, która wołała pijana:
— Ino hłopcy po młodsemu, po młodsemu!
Stary Wojdyła, dziadek martwo narodzonego, ze starym Byrcarzem, teściem Krzysia, objąwszy się za szyję, na śmierć pijani, pod ławę się zwalili i tam jeszcze nos w nos śpiewali żałośnie ciągle to samo:

Byłaby ja była, cobyk jesce usła,
ino by mie mama gałęziom przehlusła!

Nieopodal zaś młoda Wojdyłowa z matką męża kłóciły się ząb za ząb, coby z dziecka było, gdyby było żyło, czyby się było podało na Wojdyłów, czy na Karkosów, a jej matka własna kiwała się na ławie nad blaszanką gorzałki, zawodząc:
— Oj biédarstwo, kieś tys ty sie niezywe narodziło, kieś ty takie kściny miało mieć...
Wtem nagle Krzyś ustał grać, wstał z ławy i podszedłszy żywo ku Mardule, ozwał się doń surowo:
— Franek, je cos to robis?!
— Abo co?
— Jedy my mieli do Nędzów lecieć!
— He dwaścia zjadło! Iście my mieli!
— No to cos ty robis?!
— A wy?
Zastanowił się Krzyś, jakby mu to dopiero na myśl przyszło, spuścił z tonu i odpowiedział o wiele łagodniej:
— No to podźmé.
I nie żegnając się z nikim wyszli z izby, a gdy wyszli, Krzyś rzekł:
— Po dródze nam Gałajda. Hybojmé poń.
Gałajdę zastali na słomie, na której sypiał w małej izdebce, gdzie sam jeden mieszkał i gospodarstwo prowadził.
Gałajda leżał twarzą na izbę zwrócony i chrapał, aż dudniało.
Przystąpił doń Krzyś i wstrząsnąwszy go mocno za ramię, że się obudził, zaczął mu opowiadać, po co wstąpili.
Ale Gałajda wysłuchał opowieści i na zapytanie Krzysia, czy pójdzie z nimi, odpowiedział:
— Nié.
— Lo cego?
— Bo byf[98] spał.
— No to haw przyjadom panowie i zabijom cie!
— Moze? — odmruknął z obojętną niewiarą Gałajda i obrócił się twarzą ku ścianie.
— Byku! — huknął mu jeszcze oburzony Krzyś nad uchem, ale Gałajda znowu chrapnął aż zadudniało.
Poszli więc sami, przyspieszając kroku. Ciemno już było i gdy przechodzili przez pastwisko na Gładkiej, po za lasem, ozwał się Marduła do Krzysia cokolwiek zmienionym głosem:
— Gwarzéł mi kowol, Fakla Józek, znaliście go, ze kie do freirki do Słodycków za Kopę tutędéj hodziéł i roz w nocy seł, patrzi, a tu sie źrybie pasie. Widziało sie mu, ze Firkowe, strzeléł toporzyskem bez zadek i pado: idzies ty du domu weredo! A to źrybie kie zerzy! Jaz sie las zatrząsł! I jedzie prosto noń, z pyska kielce wystawiło, jak miedziane i ogień mu wej z nozdrzy fuknon. Fakla sie zląk, jaze zedrzał, toporzyskem się opądza, a to cym blizy ku niemu, tym je więkse, rośnie, jaz nad las. Fakla sie cofie do lasa i skrył sie. Wrócił się du domu. Kie na drugom noc zaś ku freirce sie zabrał, kie w to miejsce prziseł, to jaze poty na niego biły, telo sie bał.
— He — rzekł Krzyś — joby hań nie seł, hojby[99] miała złotom!
Po chwili zaś zaczął mówić:
— Ono nie śpi. Kie Wnękowie z Dzianisa księdza, co z kozaniami przijehał, zabili, bo sie im straśnie śrybelne mentoliki[100] u niego zwidziały, co sie nie narobili, coby ciało skryć, a nie dało. Wsadzili go do becki z kapustom, wyjońć musieli, pote zagrzebli w ziem, zaś wyjeni.
— Bez coz? — przerwał Marduła.
— Bo musieli. A obowali sie, bo księdza biskup krakowski posukować kozał. Na ostatku umyślili wywieźć go za granice orawskom. Nie daj Synu Bozy! Zaprzągli dwa kónie, co ku granicy przijahali, niémogli za niom rusyć. Musieli wrócić. Jaz ig hajdukowie dostali i obiesili.
— No to i ci zbójnicy, bocycie, co w Saflarak hłopa zabili, samo tak; kie ludzie krwiom tego zabitego liny od zwonów w kościele pomaścili i zacyni we zwony bić, to ka ten głos zwonów zaleciał, to ig zatrzimał. Nijakim świate przestompić niémogli. Tak jak klętéj obręce.
W Goryckowej ig kajsi połapali, co sie kręciéli po dolinie, jak zaklenci.
— Haj, przidzie tak, co hamuje. I seliniejako rozmaicie. Kie stary Jawolcyk z Małego Cihego, Jadam, ten woli złodziej, zmar, to go śtyrma wołmi z miejsca w truhle rusyć niedało. Ba go sami hłopi musieli wynieść.
— Je bo za swojego zywobycia nic nie robiéł, ino woły kradał, to go po śmierzci nie fciały wieźć.
— Jo ci powiem, Franek, niezlicne rzecy we świecie jest, aj jest! Niek cie Bóg scęści!
— O jest!
— Zimno noc. Cujem. Jo jus rzadki. Nie takik wyraźny, jakok bywał. Cłek tak cieńce[101] na starość, jak płótno.
Marduła popatrzał na niego i rzekł:
— Be pogoda.
— Bedzie, bo miesiąc kolombkom dołu.[102] Kie je rozkami do góry, to pokazuje na dysc. Jo sie jus i dogoniéł, w piersiak mi wej rado zatyko. Widzi sie wiatru we mnie telo, cobyś rąbanice urobiéł, ale to jus nie tak. I na zime jek béł drzewiéj trwalsy, jako dziś. Ba z rumatyzmu tok sie wylécył. Wzionek liści z pokrziwy, z jasienia, z bozego drzéwka, macierzonki i jałowca z bobkami, pięciorakie mo być, i parzyłek sie. Popuściło mie do trzeciego razu. O godnie jek sie zratował. Bo mie jus noga jedna bars dogorywała. Kie co gościec cłowiekowi lubi, to pilno pomoze. No jus my do koniec żlebu dośli. Jus my blizo potoków.
— Ale! — zawołał nagle Marduła. — Dy jo we wasyk portkak!
— No niegze ta! Wrócis mi ine.
— O to nic! Ale sie hłopi bedom śmiać, ize nie proci preporcyje portki namiérzane...
Krzyś myślał chwilę i rzekł:
— O to nic. Poniezus pedzioł, ze nie miejsce zdobi cłeka, ino cłowiek miejsce. Tak tys i portki hłopa. Ale co robić!
— Ksiąndz hoćby béł w lesie, to mu kozdy niesie — rzekł sentencyonalnie Marduła.
— To tys to! — rzekł Krzyś. — Bydźze wesoły cłeku! A wiés, padała mi stara Magierka, je ze Sobcockule do lasa baby, Toporki, wyniesły.
— Moze?
— Ze ba haj. Zawdy sie mi zbacuje, jako stary Bury, kie go syn biéł i bez izbe wlók, coby go za próg wyrucić, pedział: e stój synu, bo tys i jo ojca daléj nie włócył, ino po próg...
Potem, że droga była jeszcze długa, jął Krzyś opowiadać Mardule o kunistworze,[103] co był taki wielki, jak koń, gdyż był tego zdania, że lepiej o niczem mówić, niż nic.

∗             ∗

Jak obłąkana snuła się Maryna koło karczmy w Zaborni. Wszystkie krzywdy, jakich przez Sieniawskiego doznała, wszystkie zbrodnie, za które go nienawidziła, stopniały w jego uściskach, jak wosk na ogniu. Zapomniała dziadka Topora, zapomniała pogromu Sobkowego hufca, zapomniała Kostki, zapomniała siebie i ciosu złoconą buławką w Czorsztynie, zapomniała, co o wojewodzicu opowiadano, jakim był — rozkoszy miłosnej zaznawała w zalewającej ją mierze i traciła zmysły. Dwie tylko rzeczy pamiętne jej były: że się przez dwa lata na polanach w lesie potajemnie schadzali i pieścili, kiedy jej się Sieniawski widział jak złoty archanioł z baśni, i że na Hrubem ma rywalkę, Beatę Herburtównę. O czem przez dwa lata marzyła, spełniło się; oddała się Sieniawskiemu cała, od stóp do głów i z duszą.
— Po co jek przisła haw? — pytała się czasem sama siebie, musiała sobie przypominać. Legła jak próg u nóg Sieniawskiemu, aby nie pokroczył na Hrube, ale gdziebykolwiek się zwrócił, chciała, ażeby ją za sobą wlókł, choćby mu buty rękoma obejmować miała.
A gdy pomyślała o Beacie, zęby jej się ścinały i wówczas to Sieniawski doświadczał z jej strony szału, który więcej prawie bólu, niż szczęścia dawał, w których ostre, białe, żbicze zęby Maryny raniły mu ciało, ssały jego krew, a jej potężne, mocne ramiona zdawało się iż kości połamać w nim pragną.
Wieczór był jesienny. Maryna chodziła po polu koło karczmy, słuchając szumu lip i patrząc w mgły, zawalające dolinę pomiędzy górami. Ani księżyca, ani gwiazd widać nie było. Przez przymkniętą okiennicę karczmy szparami błyskało światło; to Sieniawski siedział zamknięty w wybitej kobiercami, makatami i adamaszkami żydowskiej izbie i wiersze pisał.
Tęskniło jej się. Już nadejść miała noc, codzienna noc wesela. Maryna przystawała pod oknem i przykładała ucho do okiennicy — pióro Sieniawskiego zgrzypiało ciągle.
Usiadła na kamieniu, ręce między kolanami zapletła i rozmyślać jęła, ale cokolwiek myśleć chciała, myśli ginęły. Kochała. I nie było w niej walki, ani oporu. Miłość, jak buhaj szalony, zwaliła i rozniosła wszystkie płoty i zagrody.
Gdy tu podjeżdżała, w sercu jej wiły się żmije między lilijami, teraz zaś serce jej było tylko płomieniem.
Nagle uchyliła się okiennica drewniana i przez kratę okna dały się słyszeć lekki świst przez zęby i zapytanie półgłosem:
— Maryś?
— Hawek[104] — odpowiedziała pospiesznie.
— Chodź! — rzekł Sieniawski.
Pod ten czas zaś lasami na czele kilkudziesięciu zbrojnych Podhalańców kroczył hetman zbójecki, Janosik Nędza Litmanowski. Obok niego szedł Sobek Topór milczący, jakby mu mowę odjęło, Marduła Franek i Nędzowi zbójeccy towarzysze nieodstępni, Gadeja, Mateja i Mocarny, wszyscy z rodu Stopków, siłacze, gwałtownicy i rycerze. Sablik i Krzyś postępowali w pochodzie, ale już nie grali. Kroczono cicho.
Stary Sablik z Maruszyńskich lasów na przeszpiegi posłany, z gęsiołkami w rękawie od czuchy, a do brzęczenia gotowemi, wędrujący pod Babią Górę rzekomo niby do brata, który był kościelnym pod Lubniem, a którego w istocie niemiał, przewiedział się, że wojewodzic nie ma w Zaborni koło siebie więcej niż pięćdziesięciu ludzi, a reszta ruszyła przeciw chłopom, którzy się uspokoić nie chcieli, w stronę Kalwaryi. Od Sobka zaś wiedział Janosik, że Sieniawski w Zaborni siedzi.
Ten pogromiciel z pod Nowego Targu był mu najbliższym, a pogromienie takiego potentata rzucało od razu postrach na szlachtę i czyniło imię Janosikowe głośnem i sławnem.
O to zaś Janosikowi Nędzy szło. Coby się hyr o nim i ozgruch stał po świecie, coby jako oreł spadł od Tater i żeby imię jego od razu stało się straszne.
Cicho, jak wilki, podsuwali się pod karczmę. Za przewodnika służył chłop z okolicy, a pochód umiał Janosik jak ryś prowadzić.
Karczma w Zaborni stała u dróg rozstajnych, samotna zupełnie.
Gdy światła dały się już zdala widzieć, Janosik rozdzielił swą bandę i oddał pojedyńcze jej oddziały pod dowództwo swych towarzyszy, tak, ażeby równocześnie ze wszystkich stron śpiących dragonów i sługi napaść.
— Ino śmiało, hłopcy, a bić! — polecał.
Sieniawski nie kazał stawiać straży, wydawały mu się nie tylko niepotrzebne, ale nawet uchybiające jego potędze. Wokół wojowano z chamami.
Dragoni i służba nocowali w skleconych na prędce barakach. Otoczono ich po cichu, Janosik zaś, Sobek Topór i kilku innych podeszli pod karczmę.
Drzwi od sieni były niezamknięte. Janosik szedł na palcach, w prawej ciupagę, w lewej ręce kaganek dzierżąc. Uchylił lekko drzwi od izby i ujrzał pana i Marynę snem zdjętych.
Zawahało się jego mężne i rycerskie serce.
Ale tuż za nim szedł Sobek. Poznawszy Marynę, wydał krzyk przeraźliwy i rzucił się ku łożu z podniesioną siekierą w ręku.






  1. rachował.
  2. rzadko.
  3. prosić.
  4. zimno.
  5. sierpień.
  6. zeszli na dół z bydłem.
  7. będzie.
  8. lipiec.
  9. krzątał się przy gospodarstwie.
  10. kamieniami.
  11. czekaj.
  12. pysk.
  13. rozmawiali.
  14. zawsze.
  15. z Węgier.
  16. z nożykiem.
  17. wszyscy.
  18. zdjąć.
  19. więzienie.
  20. potomek.
  21. stołek.
  22. w obejściu.
  23. gdzie indziej.
  24. zadławię.
  25. zmarzło.
  26. długie iskry.
  27. przyjdzie do siebie.
  28. umiał trzeźwić.
  29. rozmaite czary.
  30. schować.
  31. alarm.
  32. tylko.
  33. gońca.
  34. łzy.
  35. łóżek.
  36. jodłową.
  37. nieobitelny dźwiérz — niedźwiedź, istota wędrująca z miejsca na miejsce.
  38. pół sążnia...
  39. obawiać.
  40. niby bez interesu.
  41. konać = zrobić.
  42. ztamtąd.
  43. zwalą.
  44. forma powstawali.
  45. rwie, powącha i rzuci.
  46. zdradziło.
  47. herszt.
  48. taki tłum.
  49. zaraz.
  50. tylko.
  51. ztąd.
  52. nie daleko.
  53. Leccie.
  54. powiedźcie.
  55. tymczasem.
  56. tęskno mu.
  57. polowaniu (polowaczce).
  58. kamieniach.
  59. posłać.
  60. zdążył.
  61. zbiegnie się tłum.
  62. odwiedzić (po słowacku).
  63. na dół.
  64. pochodnie.
  65. szukajcie mi męża.
  66. parobku.
  67. przychwalała.
  68. tyfus.
  69. tylko to.
  70. kiedy wrócili z hal.
  71. drodze.
  72. z wojska.
  73. byle czego.
  74. któremu.
  75. uspokoić.
  76. zabrać.
  77. mówicie.
  78. zmizerniał.
  79. piorun.
  80. choćbym.
  81. sposoby czarnoksięzkie.
  82. pamięta.
  83. zwyczaj.
  84. tymczasem.
  85. obejścia.
  86. wewnątrz.
  87. zuchwały.
  88. w górę.
  89. na drogę
  90. pieniądze wydał.
  91. radbym.
  92. prosili.
  93. trochę.
  94. szwagrze — zwyczaj mówienia.
  95. stracisz.
  96. dorobić.
  97. puść.
  98. bym.
  99. choćby.
  100. medaliki.
  101. cieńczeje.
  102. na dół.
  103. tchórzu.
  104. Tu jestem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.