Przejdź do zawartości

Martin Eden/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XLIV

Pan Morse spotkał Martina w kantorze hotelu Metropol. Czy zaszedł tu przypadkowo w jakichś swoich sprawach, czy też specjalnie poto, żeby spotkać sławnego autora i zaprosić go na obiad — Martin nie wiedział, skłaniał się jednak ku tej ostatniej hypotezie. Tak czy inaczej, zaproszenie otrzymał, zaproszenie od pana Morse — ojca Ruth, który wymówił mu dom i zerwał zaręczyny.
Martin nie odczuł gniewu. Nie przybrał nawet tonu obrażonego. Zastanawiał się pobłażliwie, poco właściwie łyka ów człowiek gorzką pigułkę upokorzenia. Nie odmówił nawet. Poprostu zbył zaproszenie, zbagatelizował jakiemś nieokreślonem półsłówkiem, śpiesząc zapytać o zdrowie rodziny, w szczególności zaś pani Morse i panny Ruth. Imię to wymówił bez wahania, z prostotą, sam zresztą dziwiąc się w duszy, że nie odczuwa już tajemnego drżenia, ani dobrze znanego przyśpieszenia tętna, ani nagłej fali rumieńca.
Ostatniemi czasy ciągle ktoś zapraszał go na obiad. Niektórzy specjalnie w tym celu zawierali znajomość. Niekiedy Martin przyjmował zaprosze-
nia. Lecz nieustannie i uparcie dziwił się tej rzeczy drobnej, która stopniowo stawała się wielka. Bernard Higginbotham zgłosił się również. Martin pamiętał dni rozpaczliwego przymierania głodem, kiedy właśnie potrzebował obiadów, a słaniać się musiał wycieńczony i tracić siły.
Oto paradoks. Kiedy pragnął posiłku, nikt mu go nie dał; dziś, kiedy kupić sobie może sto tysięcy obiadów i wcale ich nie pragnie — zaproszenia sypią się na prawo i lewo. Czemu? Niema w tem ani sprawiedliwości, ani zasługi. Wszak Martin nie był wtedy inny! Wszystko, czego dokonał, dokonane było już wówczas. Państwo Morse uważali go jednak za leniwca-darmozjada i namawiali za pośrednictwem Ruth do wzięcia pierwszej lepszej posady. A przecież — wiedzieli o dokonanej pracy. Ruth pokazywała im rękopis za rękopisem. Czytali wszystko. I była to ta sama praca, zpowodu której piszą dziś o Edenie gazety. Dlatego zaś, że piszą gazety — państwo Morse zapraszają na obiad.
Jedno nie ulegało wątpliwości. Państwo Morse nigdy nie dbali o Martina Edena, jako takiego, ani o pracę, jakiej dokonał. Oczywiście, nie mogą dbać o to i dzisiaj. Dbają o sławę, o stanowisko i — czemużby nie — o sto tysięcy dolarów. W ten oto sposób ocenia człowieka społeczeństwo filistrów. Czyż łudzi się jeszcze, że mogło być inaczej? Nie łudzi się bynajmniej. Ma jednak dumę. Pogardza taką oceną. Pragnie być ceniony dla samego siebie,
albo dla swojej pracy, która jest przecie tylko wypowiedzeniem siebie samego. Tak ceniła go Lizzie. Tak samo Jimy i cala jego paczka. Dowiedli tego nieraz za dawnych czasów, dowiedli również tej niedzieli w parku Shell Mound. Nie dbali o książki. Jego tylko lubili, jego chcieli mieć dla siebie, Marta, starego kolegę i dobrego chłopa!
A potem — Ruth. Nie ulegało wątpliwości, że ona kochała go również dla niego samego. A przecież, burżuazyjny sposób wartościowania, tępy światopogląd sfery — kochała mocniej. Nie pochwalała pracy Martina, przedewszystkiem — jak mu się zdawało — dlatego, że praca ta nie dawała dochodów. Wedle tego przecież oceniła „Cykl Miłosny“. Ona również zaganiała go „do roboty“, nazywając to subtelnie „objęciem posady“. Czytał jej był wszystko, co napisał — poezje, nowele, artykuły, „Wiki-Wiki“, „Hańbę Słońca“ — wszystko: a przecież nie przestawała wysyłać go na posadę, namawiać do pracy. Dobry Boże! Czyż nie pracował ponad siły, nie kradł snu samemu sobie, nie rujnował zdrowia, poto tylko, żeby stać się jej godnym! Drobna rzecz przybierała więc rozmiary coraz większej rzeczy. Martin był zdrów i normalny, jadał regularnie, sypiał długo, a przecież owa rosnąca rzecz drobna prześladowała go coraz natarczywiej.
Praca była już dokonana. Myśl sformułowana w ten sposób nieustannie świdrowała w mózgu. Siedział za stołem imć Bernarda Higgin-
bothama przy zawiesistym obiedzie niedzielnym i całym wysiłkiem woli powstrzymywał się, żeby nie zacząć mówić:
„Praca była już dokonana! Karmicie mnie teraz, a przedtem wyganialiście z domu za to, że nie chciałem pracować po waszemu. A przecież książki były już napisane! Za to teraz przerywacie własną myśl, kiedy zaczynam mówić, patrzycie chciwie na moje wargi i z uważnym szacunkiem przysłuchujecie się co powiedzieć raczę. Mówię wam, żeście przegnili docna, a wy, zamiast unieść się gniewem, pochrząkujecie i potakujecie, starając się przyznać mi możliwie jak najwięcej racji. Dlaczego? Dlatego, że jestem sławny, dlatego, że mam góry złota. Nie dlatego jednak, żem jest Martin Eden, chłopak niezły, a przytem wcale nie głupi. Mógłbym powiedzieć, że księżyc zrobiony jest z zielonego sera, a wzięlibyście to pod uwagę, w każdym zaś razie nie śmielibyście mi zaprzeczyć — znowu z powodu moich dolarów. A przecie wszystko uczyniłem niegdyś. Praca dokonana została wtedy, kiedy zawzięcie wdeptywaliście mnie w błoto“.
Martin milczał jednak. Uparta myśl męką przeżerała mózg — ale uśmiechał się tylko i z powodzeniem udawał uprzejmość. Korzystając z milczenia, Bernard Higginbotham zabrał głos i wypowiedział się dowoli. Sam oto doszedł do tego, co posiada i dumny jest z siebie. Nikogo o pomoc nie prosił. Spełnił swój obowiązek obywatelski, stworzył i utrzymuje liczną rodzinę. A oto jest sklep pod
firmą Higginbotham, niezniszczalny pomnik zaradności i pracowitości właściciela. Kocha sklep, jak inni kochają swoje żony. Serce swe otwiera przed Martinem, opowiadając o wysiłkach i pracy, któremi wydźwignął firmę. Co do przyszłości, roi teraz ambitne plany. Sąsiad rozrasta się zbyt szybko. Sklep staje się już zbyt mały. Gdyby tak trochę więcej miejsca, możnaby kolosalnie rozszerzyć interes. Bernard Higginbotham pragnie koniecznie dopiąć swego, zakupić pusty plac sąsiedni i dobudować nowy dwupiętrowy dom. Górę możnaby wynająć, a cały parter zająłby handel. Oczy zabłysły mu, kiedy mówił o wielkim, nowym szyldzie, co zajaśnieć miał przez całą długość obu domów.
Martin zapomniał o słuchaniu. Refren „praca była już dokonana“ brzęczał mu w uszach i zagłuszał paplaninę szwagra. Refren ten doprowadzić mógł do szału, więc Martin spróbował przed nim umknąć.
— Ile powiada pan, mogłoby to wszystko kosztować? — zagadnął nagle.
Tamten przerwał raptownie tok wynurzeń na temat nieznośnej rywalizacji z sąsiadem. Nie powiedział, ile mogłoby to kosztować. Ale wiedział dobrze. Obliczył sobie już bardzo dawno.
— Według obecnych cen materjałów. — odrzekł — ze cztery tysiączki starczyłoby.
— Czy to już z szyldem?
— Nie policzyłem szyldu... Jak będzie dom, szyld sam się znajdzie.
— A plac?
— Jeszcze ze trzy...
Pochylił się naprzód, nerwowo oblizując wargi i trzaskając w palce, podczas gdy Martin wypisywał czek. Dostawszy go wreszcie do rąk własnych, spojrzał skwapliwie na sumę. — Siedem tysięcy dolarów.
— Ale ja... ja... nie mogę płacić więcej niż sześć procent — powiedział głucho.
Martin powstrzymał wybuch śmiechu i zapytał rzeczowo:
— Ileż to wynosi?
— Zara, zara! Sześć od sta — sześć razy siedem — czterysta dwadzieścia.
— To znaczy trzydzieści pięć dolarów miesięcznie, nieprawdaż?
Higginbotham skinął głową.
— A więc, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zrobimy następującą transakcję: — Martin spojrzał na Gertrudę. — Zatrzyma pan na własność całą sumę pod warunkiem, że trzydzieści pięć dolarów miesięcznie poświęci pan na gotowanie, pranie i szorowanie. Siedem tysięcy należy do pana, jeśli pan mi gwarantuje, że Gertruda nie będzie już miała ciężkich robót w domu. No, cóż, zgoda?
Imć Higginbotham łyknął z wysiłkiem. Żądanie ujęcia żonie nieco pracy uważał za afront. Wspaniały podarek zatruty był gorzką, zaiste bardzo gorzką pigułką. Jego żona ma nie pracować? Szlag może trafić!
— A więc — jeśli nie, to nie — wyrzekł Mar-
tin. — Wobec tego ja zapłacę owe trzydzieści pięć dolarów miesięcznie, co zaś do całej sumy...
Przez stół sięgnął po czek. Lecz Bernard Higginbotham zdołał już pochwycić go pierwszy, wołając:
— Zgadzam się! Przyjmuję!
Martin, wsiadając do tramwaju, czuł się zmęczony i zupełnie chory. Raz jeszcze rzucił okiem na szyld sławetnej firmy.
— Świnia! — mruknął. — Świnia! Świnia!
Gdy Mackintosh Magazine wydrukowała „Wróżbiarkę“, ozdobioną winietami Berthier’a oraz dwiema ilustracjami Wenn’a — Herman von Szmidt zapomniał, że poemacik nazwał ongiś rozpustnym. Oświadczył wszem wobec, że wiersz ten natchniony został przez jego żonę, dopilnował, żeby nowina doszła do uszu odpowiedniego reportera, udzielił wywiadu specjalnemu korespondentowi, któremu towarzyszył fotograf. Rezultatem tych zabiegów stała się cała stronica w dodatku niedzielnym, pełna upiększonych zdjęć Marian oraz intymnych szczegółów z życia Martina Edena i jego rodziny. Następował pełny tekst „Wróżbiarki“, przedrukowany za zezwoleniem Mackintosh Magazine. Narobiło to wiele hałasu w sąsiedztwie, poczciwe kumoszki poczęły pysznić się znajomością z siostrą wielkiego pisarza, te nawet, które dotychczas nie kwapiły się z podtrzymywaniem towarzyskich stosunków. Herman von Szmidt zaśmiewał się pocichu w swoim małym war-
sztacie i zdecydował, że obstalować należy nowe koło.
— Świetne jako reklama — tłumaczył żonie — a przy tem nie kosztuje.
Jeszcze lepiej byłoby zaprosić na obiad Martina — poradziła Marian.
Martin istotnie przybył na obiad i starał się emablować swego sąsiada, grubego rzeźnika, i sąsiadkę, jeszcze grubszą panią rzeźnikową. Byli to goście nader cenieni w domu młodych ludzi na dorobku. Wędką, którą złapano ich zresztą, był, rozumie się, brat, wielki pisarz. Drugim gościem, który połknął ten sam haczyk był starszy ajent fabryki rowerów Asa. Von Szmidt pragnął ugościć go i olśnić, od niego bowiem otrzymać było można agenturę firmy Asa na Oakland. Posiadanie więc szwagra wielkiego pisarza, uważał Herman von Szmidt za wcale niezły wynalazek, chociaż w głębi duszy ani rusz pojąć nie mógł, skąd mu się ta wielkość wzięła. Nieraz cichemi nocami, korzystając z mocnego snu żony, wertował książki Martina i zdecydował wreszcie, że świat jest głupi, skoro kupuje coś podobnego.
Martin tymczasem również w głębi duszy doskonale orjentował się w położeniu, kiedy oparty wygodnie o poręcz krzesła obejmował wzrokiem głowę von Szmidta i marzył o satysfakcji, z jaką raz po raz a systematycznie wyboksowałby ten paskudny łeb szwabski. Za jedno przecież czuł pewną sympatję do swego nowego szwagra: ubogi i z całych sił
pragnący dorobku, nie skąpił jednak na służącą i Marian nie była zmuszona nigdy prać i szorować. Martin rozmówił się z agentem firmy Asa, po obiedzie zaś odciągnął go wraz z Hermanem na stronę, żeby wspólnie ubić interes. Hermanowi obiecał Martin jak najdalej idące poparcie finansowe dla zakupienia najlepszego w calem mieście sklepu z rowerami i odpowiedniego warsztatu. Pozatem polecił mu prywatnie, aby rozejrzał się dla siebie za jakimś garażem i przedstawicielstwem samochodów, ponieważ niema żadnych przeszkód, aby Herman von Szmidt poprowadził z powodzeniem dwa interesy.
Przy pożegnaniu, Marian ze łzami w oczach rzuciła się bratu na szyję, zapewniając gorąco, że kocha go bardzo i nigdy ani na chwilę kochać nie przestawała. Stwierdzić należy, że raz pośród najgorętszych zapewnień potknęła się, co zresztą pokryła łzami, pocałunkami i zajękliwym szeptem, który Martin pojął jako prośbę o przebaczenie za ten okres, kiedy straciła wiarę w niego i namawiała, żeby wziął się do porządnej pracy.
— Ten to nigdy nie zaoszczędzi floty — zwierzał się Herman żonie. — Kiedy zacząłem o procentach, powiedział, że gwiżdże na całą sumę i jeśli zacznę o tem jeszcze raz, to mi rozbije mój paskudny niemiecki łeb. Słyszałaś, tak powiedział właśnie: paskudny niemiecki łeb. Ale swoją drogą to pyszny chłop, jeśli nawet nic nie kupuje w interesie. Przyniósł mi szczęście, tak, tak, pyszny chłop!
Zaproszenia obiadowe sypały się na Martina, i im więcej przybywało, tem mocniej dziwił się Martin. Siedział na honorowem miejscu podczas bankietu w Klubie Bohemy, w towarzystwie dawnych ludzi, o których dyszał był i czytał przez całe życie. Przekonywali go usilnie, że natychmiast po przeczytaniuDźwięku Dzwonów“ w „Transcontinentalu“ i „Peri i Perły“ w „Szerszeniu“ — przepowiedzieli mu zwycięstwo.
„Mój Boże!“ — myślał tymczasem Martin, — „a ja byłem głodny i obdarty! Dlaczego wtedy nie daliście mi obiadu? Praca była już dokonana. Ani jedno słowo w „Dźwięku Dzwonów“ nie zostało przecie zmienione! Nie, nie za pracę dokonaną karmicie mnie dzisiaj, lecz dlatego tylko, że czyni to każdy i uważa za zaszczyt. Dlatego, że jesteście prochem ziemi, bezmyślną zgrają. A dzisiaj ślepym, bezwiednym odruchem zgraji jest karmienie Martina Edena! Ale co ma z tem wszystkiem wspólnego Martin Eden, jako taki, lub praca Martina Edena? — skarżył się sam sobie gość honorowy. Poczem wstawał, żeby mądrze i dowcipnie odpowiedzieć na mądry i dowcipny toast.
Podobnie było codzień. W Klubie prasowym, na herbatkach i zebraniach literackich — wszędzie wspominano chwilę wydrukowania „Dźwięku Dzwonów“ oraz „Peri i Perły“. I zawsze dręczyło Martina nieznośne a niewypowiedziane pytanie: „Dlaczego nie karmiliście mnie wtedy? Pracę dokona-
łem był wówczas i ani jednej litery nie zmieniłem w swoich książkach. Nie obchodzą was przecież moje książki, ani jakie bądź moje zasługi. Poprostu do dobrego tonu należy goszczenie Martina Edena i powarjowano na temat wydawania przyjęć dla niego“.
Często na wytwornych zebraniach brała Martina nieodparta chętka pokazania nagle temu eleganckiemu światu siebie samego z przed lat — młodego zabijakę w przykrótkiej kurcie i sztywnym Stetsonie. Zdarzyło się to kiedyś istotnie w Oakland na pewnym wieczorze elity towarzyskiej, gdzie Martin miał przemawiać. Wstał właśnie ze swego fotela i wszedł na wzniesienie. Nagle zobaczył młodego włóczęgę w zbakierowanym kapeluszu, wchodzącego przez wielkie drzwi sali i idącego pustem przejściem środkowem wprost ku estradzie. Pięćset wystrojonych dam odwróciło główki, tak uparty i ciekawy był wzrok Martina. Ale ujrzały tylko pustą przestrzeń pomiędzy rzędami foteli. Martin jednak widział wyraźnie młodzika, zbliżającego się powolnym, rozkołysanym krokiem, i zastanawiał się, czy wałkoń zdejmie Stetsona, dotychczas bowiem występował uparcie w kapeluszu. Szedł prosto ku niemu. Martin miał ochotę zapłakać nad cieniem własnej młodości, na myśl o wszystkiem, co go czeka. Postać w Stetsonie doszła do estrady i rozpłynęła się. Pięćset wytwornych dam lekkiemi oklaskami urękawiczonych dłoni dodawało odwagi nie-
śmiałemu, wielkiemu człowiekowi, który był ich gościem tego wieczoru. Martin otrząsnął wizję z powiek — i zaczął mówić.
Główny Inspektor oświatowy — poczciwy, stary; pan — zatrzymał kiedyś Martina na ulicy i wszczął pogawędkę o uczniowskich czasach i o pamiętnej scenie w jego kancelarji, kiedy to Martina usunięto ze szkoły za uprawianie boksu.
— Czytałem pański „Dźwięk Dzwonów“ w jednem z czasopism, już dosyć dawno — oświadczył po chwili. — Wcale nie gorsze od Edgara Poe. Wprost wspaniałe, twierdziłem to odrazu — wspaniałe!
— Tak, tak, a przecież potem dwukrotnie minąłeś mnie i nie poznałeś na ulicy — nieomal wyrwało się Martinowi. — Jeść mi się chciało i szedłem do lichwiarza. A przecież praca była już dokonana. Nie chciałeś znać mnie wtedy. Dlaczegóż znasz mnie dzisiaj?
— Mówiłem właśnie któregoś dnia żonie — ciągnął godny poczciwiec, — że byłoby bardzo miło, gdybyś pan zaszedł do nas kiedy na obiadek. Żona zgodziła się ze mną najzupełniej. Tak jest, najzupełniej.
— Obiad? — rzucił ostro, a raczej groźnie warknął Martin.
— Ależ tak jest, tak jest; obiadek, kochany panie — skromny, domowy obiadek u twego starego profesora, he, he, łobuzie! — bronił się nerwowo
tamten, ostrożnie próbując tonu jowialnej poufałości.
Martin ruszył przed siebie, jak oszołomiony. Na rogu przystanął i obejrzał się wokoło pustemi oczyma.
— Niech mnie licho! — mruknął wreszcie. — Wystraszyłem starego.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.