Martin Eden/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XLIII

Hańba Słońca“ ukazała się w październiku. Martin rozpakował przesyłkę pocztową, wysłaną ekspresem, położył na stole sześć pierwszych egzemplarzy autorskich — i ciężki, przytłaczający smutek padł mu na serce. Myślał o ostrej radości, którąby odczuł, gdyby chwila taka nadeszła wcześniej, i radość tę niezaznaną porównywał z obecną chłodną obojętnością. Oto książka, jego własna pierwsza książka! A przecież tętno krwi nie przyśpiesza uderzeń nawet o najdrobniejszą część sekundy! Smutek tylko, smutek głęboki! Pierwsza książka nie ma już wartości. Jedyną jej wartością są pieniądze, które przyniesie, a jakżeż mało dba Martin o pieniądze!
Zaniósł jeden egzemplarz do kuchni i ofiarował go Marji.
— Moja własna książka — tłumaczył, widząc jej zdziwienie. — Napisałem ją w tym pokoju i myślę, że jest w niej spora część zasługi waszej zupy jarzynowej. Weźcie książkę, to dla was. Tak sobie, na pamiątkę...
Nie miał zamiaru chwalić się, ani wywyższać. Chciał tylko, żeby Marji było przyjemnie, żeby mo-
gła być z niego dumna, żeby nareszcie jej uparte zaufanie, niezachwiana wiara znalazły usprawiedliwienie. Maria umieściła książkę w „salonie“, tuż obok Biblji rodzinnej. Książka lokatora była rzeczą świętą: była fetyszem przyjaźni. Łagodziła zarazem fakt, że autor pracował niegdyś w pralni. Chociaż więc Marja nie rozumiała ani jednego zdania, wierzyła niezbicie, że każde posiadało znaczenie ogromne. Była sobie prostą, ciężko pracującą kobieciną, lecz serce miała pełne wiary.
Równie obojętnie, jak przyjął był pierwsze egzemplarze „Hańby Słońca“ — przeglądał teraz Martin recenzje i krytyki, nadsyłane mu przez biuro wycinków. Książka narobiła hałasu. Nie ulegało to wątpliwości. Ale zarazem znaczyło tylko: więcej pieniędzy. Martin mógłby już teraz zapewnić byt Lizzie, dotrzymać wszystkich swoich obietnic i pomimo to wcielić w życie pałac trzcinowy.
Singleterre, Darnley i S-ka przezornie odbili książkę w tysiącu pięciuset egzemplarzach, lecz już pierwsza krytyka pchnęła pod prasę drugie, dwukrotnie większe wydanie; zanim je rozprzedano, bić poczęto trzecie, w ilości pięciu tysięcy. Pewna firma londyńska umawiała się telegraficznie o wydanie angielskie, wkrótce zaś potem nadeszły zawiadomienia o przygotowywanych we Francji, Niemczech i Skandynawji tłumaczeniach. Trudno było znaleźć moment bardziej sprzyjający dla zaatakowania szkoły Maeterlincka. Rozgorzała namiętna dyskusja. Saleeby i Haeckel stanęli w obronie
Hańby Słońca“, znalazłszy się przypadkowo w tym samym obozie. Crookes i Hallace byli przeciwnego zdania, zaś Sir Oliyer Lodge próbował pogodzić obie strony, wynalazłszy złoty środek, odpowiadający jego własnym teorjom kosmicznym. Zwolennicy Maeterlincka uszeregowali się wiernie pod sztandarem mistycyzmu, Chesterton pobudził cały świat do śmiechu, ogłaszając szereg doskonale umotywowanych, lecz nawzajem przeczących sobie szkiców. Lecz wszyscy razem, obrońcy i napastnicy, zdruzgotani zostali odrazu grzmiącym głosem Jerzego Bernarda Shaw’a. Nie trzeba chyba dodawać, że na arenie uwijały się również figurki pomniejsze, co zwiększało kurz, hałas i zamieszanie.
„Nadzwyczajne zjawisko“ — donosiła Martinowi firma Singleterre, Darnley i S-ka, — „dzieło filozoficzno-krytyczne idzie jak powieść. Nie mógł pan wybrać lepszego tematu, okoliczności zaś, towarzyszące wydaniu, złożyły się również wyjątkowo pomyślnie. Śpieszymy zapewnić pana, że nie omieszkamy kuć żelaza póki gorące. Dotychczas sprzedaliśmy w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie zgórą czterdzieści tysięcy egzemplarzy, obecnie zaś przygotowujemy nowe wydanie w ilości dwudziestu tysięcy. Z trudnością jesteśmy w stanie podołać obstalunkom. Co prawda, staraliśmy się usilnie o ich wywołanie. Ogłoszenia kosztowały nas do pięciu tysięcy dolarów. Nie wątpimy, że powodzenie książki pańskiej pobije wszelkie rekordy. Pozwalamy sobie załączyć proponowany przez nas schemat kontraktu na następną książkę pana. Prosimy zechcieć zauważyć, że honorarjum pańskie podnieśliśmy do dwudziestu procent, t. j. do najwyższej normy, jaką zaofiarować może solidna firma. Jeśli oferta nasza dogadza panu, prosimy o wypełnienie pustej rubryki tytułem książki. Nie robimy żadnych zastrzeżeń co do jej rodzaju. Weźmiemy każdą, na dowolny temat. Jeżeli posiada pan coś gotowego w tece, tem lepiej. Teraz mamy właśnie najpomyślniejszą konjunkturę.
Z chwilą otrzymania podpisu pańskiego na kontrakcie będziemy mieli zaszczyt przesłać panu zadatek w sumie pięciu tysięcy dolarów. Jak pan widzi pokładamy w nim nieograniczone zaufanie. Pragnęlibyśmy również przystąpić do omówienia warunków, na których raczyłby pan odstąpić nam na szereg lat — powiedzmy na lat dziesięć — wyłączne prawo ogłaszania drukiem wszystkich swych utworów. Narazie jednak odkładamy to do najbliższej przyszłości“.
Martin odczytał list i, pomnożywszy w pamięci piętnaście centów przez sześćdziesiąt tysięcy, doszedł do wniosku, że wyniesie to ni mniej ni więcej jak dziewięć tysięcy dolarów. Wypełniwszy pustą rubrykę tytułem „Dym wesela“, podpisał nowy kontrakt i przesłał go wydawcom wraz z dwudziestoma nowelami, napisanemi jeszcze za dobrych czasów, to znaczy przed wynalezieniem formuł literackich, które otwierają wstęp do czasopism. Poczem z szybkością, do jakiej tylko poczta Stanów Zjednoczonych jest zdolna — nadszedł czek na pięć tysięcy dolarów.
— Chciałbym Marjo, żebyście dziś poszli ze mną na miasto około drugiej po południu — poprosił Martin natychmiast po odebraniu czeku. — Albo, lepiej, przyjdźcie około drugiej na róg Broadway i Czternastej. Będę na was czekał.
Marja zjawiła się punktualnie. „Buty“ — było jedyne wyjaśnienie tajemnicy, na jakie zdobyć się mogła, odczuła więc nawet wyraźny zawód, kiedy Martin minął, jakby umyślnie, piękny sklep z obuwiem i wprowadził ją do rejenta. To, co zaszło później, pozostało w jej wspomnieniach czemś podobnem do majaków sennych.
Eleganccy panowie uśmiechali się ku niej życzliwie, rozmawiając z Martinem i pomiędzy sobą; maszyna do pisania klekotała pośpiesznie; złożono podpisy na jakimś imponującym dokumencie; właściciel domku, w którym mieszkała, znalazł się tu również i również coś podpisał. A kiedy wszystko skończyło się szczęśliwie, i Marja wyszła na ulicę, gospodarz podszedł do niej, mówiąc: — „A więc, kochana Marjo, nie potrzebujecie już płacić mi siedmiu i pół dolarów komornego za ten miesiąc“.
Marja była zbyt oszołomiona, żeby odpowiedzieć.
— Ani za następny, ani za następny, ani za żaden — mówił dalej gospodarz.
Podziękowała mu niezdarnie, jak za wielką łaskę. I dopiero powróciwszy do Oakland i porozumiawszy się z sąsiadkami, a przedewszystkiem ze sklepi-
karzem Portugalczykiem, zrozumiała Marja, że stała się istotnie prawą właścicielką domku, w którym mieszkała i za który tak długo płaciła komorne.
— Dlaczego nie kupuje pan nic u mnie? — zagadnął tegoż dnia sklepikarz, wyszedłszy na spotkanie Martina, wysiadającego z tramwaju.
Martin wyjaśnił grzecznie, że teraz nie gotuje już w domu, i przyjął zaproszenie na szklaneczkę wina. Pijąc, zauważył, że było to najlepsze wino, jakie posiadać mógł sklepikarz w swej piwnicy.
— Marjo, — oświadczył Martin tegoż wieczora, — wyprowadzam się od was. Wy sami również wkrótce stąd wyjedziecie. Będziecie mogli wynająć ten domek komu innemu i sami pobierać komorne. Macie, zdaje się, brata mleczarza w San Leandro, czy w Hayward. Życzę sobie, żebyście odesłali klijentom bieliznę niepraną — rozumiecie? niepraną, i zaraz jutro pojechali odwiedzić brata. Niech przyjedzie rozmówić się ze mną. Zastanie mnie w hotelu Metropol, na południowej stronie miasta. Będzie zapewne mógł mnie poinformować o jakiej dobrej fermie mlecznej do sprzedania.
Tak oto stała się Marja właścicielką domu i fermy mlecznej, gdzie dwaj robotnicy spełniali za nią trudniejszą robotę, oraz posiadaczką rachunku bieżącego w banku; rachunek ten wzrastał stale, chociaż cały ród Silvy chodził codziennie w bucikach i uczęszczał do szkoły. Niewielu ludzi spotyka w życiu swego wyśnionego królewicza z bajki, lecz Ma-
rja, co pracowała ciężko, skołataną miała głowę i nigdy o królewiczach nie śniła — spotkała swego w postaci eks-robotnika z pralni. Po świecie tymczasem zaczęto już pytać „kim jest Martin Eden?“ Odmówił, co prawda, wszelkich danych biograficznych wydawcom, lecz reporterom dziennikarskim nie mógł się opędzić. Oakland było rodzinnem miastem Martina, z łatwością więc wywąchano mnóstwo ludzi, którzy mogli udzielić informacyj. Wszystko, czem Martin był i czem nie był, co czynił, a głównie to, czego nigdy czynić nie zamierzał, rzucono teraz ku uciesze publiczności, zaopatrzywszy w portrety, dostarczone przez miejscowego fotografa, u którego swego czasu zdjął się był Martin, i który obecnie nie omieszkał poodbijać fotografij i skwapliwie rzucić na rynek. Zpoczątku wstręt do gazeciarstwa i całego mieszczańskiego społeczeństwa zmuszał Martina do walki z szalem reklamy, zczasem jednak poddał się, ponieważ poddać się było łatwiej. Uważał, że niepodobna odmawiać widzenia specjalnym korespondentom, którzy przyjeżdżali zdaleka dla jednej rozmowy. Pozatem, dzień każdy tyle miał godzin — od czasu, gdy nie wypełniało go czytanie i pisanie że należało przecie spędzić je w jaki bądź sposób. Przezwyciężył więc niechęć, udzielał licznych interwiewów, wypowiadał poglądy na temat literatury i krytyki, a nawet przyjmował zaproszenia burżuazji. Zapadł w dziwaczny, lecz nader wygodny stan. Nie dbał o nic. Niczego nie pragnął. Przebaczył wszystkim,
a szczeniakowi reporterowi, co ongiś wymalował go na czerwono, udzielił nawet wywiadu na całą kolumnę ze specjalnie pozowanemi fotografjami.
Od czasu do czasu spotykał Lizzie, która najwidoczniej czuła żal do losu za to, że zesłał Martinowi sławę. Zwiększało to jeszcze dzielącą ich przepaść. Kto wie, może właśnie dla zasypania tej przepaści zgodziła się wysłuchać próśb Martina i uczęszczać do szkoły handlowej i na kursa wieczorowe, a nawet ubierać u pierwszorzędnego krawca — prawdziwego artysty, który zdzierał zresztą bajońskie sumy. Z dnia na dzień robiła wyraźnie postępy, aż wreszcie Martin zastanawiać się zaczął, czy należy podsycać jej zapał. Wiedział bowiem, że wszystkie starania dziewczyna czyni przez miłość i dla miłości. Chciała nabrać wartości w oczach człowieka kochanego. Wartości takiej, którą on zapewne ceni. Nie podtrzymywał jednak złudzenia: traktował ją po bratersku i widywał zrzadka.
Spóźniony“ ukazał się nakładem firmy Meredith-Lowell, w momencie, gdy popularność Edena sięgała zenitu. Jako powieść, zdobył jeszcze większe powodzenie niż „Hańba Słońca“. Mijały tygodnie, a Martin wciąż, jeszcze poszczycić się mógł tem niebywałem zjawiskiem, że obie jego książki stawiają równocześnie rekord poczytności. „Spóźnionego“ czytali nietylko zwykli amatorzy powieści, ale i czytelnicy „Hańby Słońca“, tych bowiem nęcił u Edena potężny pazur orli, który znać było również w traktowaniu beletrystyki. Najpierw za-
atakował oderwanie się od wszelkiego realizmu, i uczynił to znakomicie; następnie zaś równie udatnie rzucił w świat wzór twórczości realistycznej. Dowiódł, że jest talentem wyjątkowym, równocześnie bowiem krytycznym i twórczym.
Złoto przypływało, rosła sława; Martin Eden niby meteor zajaśniał w świecie sztuki, popularność jednak bawiła go raczej, niż wzruszała. Jeden jedyny szczegół tylko przejął go i zdziwił naprawdę. Świat co prawda byłby się raczej dziwił jego zdziwieniu, niźli owej nic nie znaczącej drobnostce, którą sławny Eden wyolbrzymił sobie w wyobraźni.
Sędzia Blount zaprosił go na obiad! Oto była owa rzecz drobna, a raczej początek rzeczy drobnej, która zczasem urosnąć miała do rzeczy wielkiej. Martin obraził sędziego Blount, potraktował go obelżywie, sędzia Blount zaś spotkał go na ulicy i zaprosił na obiad. Martin przypomniał sobie, ile to razy sędzia Blount miał sposobność zaproszenia go na obiad. Dlaczegóż nie zaprosił? Nie zmieniłem się przecie. Jestem tym samym Martinem Edenem. Na czem polega różnica? Na tem, że rękopisy stały się książkami w okładce? Przecież pracę spełniłem dawniej. Dzieło swoje stworzyłem wtedy właśnie, kiedy sędzia Blount pomstował na moje poglądy, na mego Spencera i cały mój intelekt. A więc, sędzia Blount zaprasza mnie do swego domu nie dla mojej istotnej lecz dla urojonej i nieistniejącej wartości?
Martin uśmiechnął się kwaśno, zaproszenie przy-
jął i nie przestał dziwić się wyjątkowej łasce. Przy obiedzie zaś — wykwintnym proszonym obiedzie z damami, gdzie Martina traktowano jako pierwszą osobę — sędzia Blount, wspomagany dzielnie przez sędziego Hanwell’a, usilnie upraszał, aby Martin zezwolił umieścić nazwisko swe na liście członków Styxu, klubu elity, gdzie przyjmowano nietylko wielkie fortuny, ale i wielkie zasługi. Martin odmówił i dziwić się począł mocniej niż kiedykolwiek.
Rozdzielanie rękopisów zabierało sporo czasu. Wydawcy zasypywali prośbami. Niespodziewanie odkryto, że styl Martina Edena ma żywe ciało pod martwemi literami. „Przegląd północny“, wydrukowawszy; „Kolebkę Piękna“, upominał się o sześć szkiców w tym samym rodzaju; Martin byłby zadość uczynił tej prośbie, gdyby nie Burton, który przelicytował te same szkice, ofiarowując za każdy po pięćset dolarów. Martin odpisał, że zgadza się, ale żąda po tysiąc dolarów. Pamiętał dobrze, że rękopisy te odrzucane były swego czasu przez te same pisma z najzimniejszą krwią, automatycznie, stereotypowo. Napocił się przez redaktorów — niechże teraz pocą się oni. Burton zapłacił chętnie co mu kazano i zabrał pięć szkiców, pozostałe zaś wchłonął natychmiast na tychże warunkach miesięcznik „Mackintosh“, jako że „Przegląd Północny“ był zbyt ubogi, żeby wytrzymać licytację. Tak więc poszły w świat: „Arcykapłani tajemnicy“, „Marzyciele“, „Miara jaźni“, „Filozofja złudze-
nia“, „Bóg i Proch“, „Sztuka biologji“, „Krytycy i Próbówki“, „Pył gwiezdny“, „Wartość dobroczynna lichwy“. Poszły w świat — i podniosły wielką orgję wrzawy, orgję, która nie cichła.
Wydawcy nie przestawali prosić o rękopisy, zgadzając się zgóry na warunki, jakie naznaczy autor. Martin posyłał, ale tylko rzeczy dawno napisane. Nie był w stanie zmusić się do stworzenia czegoś nowego. Sama myśl wzięcia pióra do ręki doprowadzała go do wściekłości. Widział, jak tłum rozszarpał na strzępy Brissendena, i chociaż ten sam tłum uwielbiał dziś jego, Martina Edena — nie mógł za uwielbienie przebaczyć tamtej krzywdy, ani nabrać szacunku dla gawiedzi. Własna popularność wydawała mu się zdradą Brissendena, bezczeszczeniem jego pamięci. Pełen wstrętu i pogardy zdecydował jednak Martin pozostać na targowisku i napełnić mieszek.
Pewnego razu otrzymał list następującej treści: „Rok temu mieliśmy nieszczęście odrzucić pański cykl wierszy miłosnych. Wzbudziły one nasz niekłamany zachwyt, lecz niefortunny zbieg okoliczności nie dozwolił nam wydrukować ich wtedy. O ile Sz. pan posiada je dotychczas i zechce nam je przesłać — radzi będziemy umieścić cały cykl na oznaczonych przez pana warunkach. Gotowi również jesteśmy zawrzeć z Sz. panem możliwie najkorzystniejszą dla niego umowę, co do książkowego wydania“.
Martin wygrzebał swoją tragedję pisaną białym
wierszem i posłał zamiast cyklu erotyków. Przed wysłaniem odczytał raz jeszcze i nie mógł oprzeć się wrażeniu naiwnego dyletantyzmu i pretensjonalnej miernoty. Posłał jednak i tragedja ujrzała światło dzienne ku wiecznej udręce i niepowetowanemu żalowi redaktora. Publiczność zgorszyła się — i nie uwierzyła. Zbyt wielka przepaść dzieliła szlachetny artyzm Martina Edena od tego napuszonego bajania. Zapewniano, że Eden nie napisał nic podobnego, że „magazine“ podrobił niezdarnie pióro wielkiego autora, albo że wreszcie Martin Eden, idąc śladami Dumasa ojca, u szczytu powodzenia wynajmuje sobie ludzi, którzy wyręczają go w pisaniu. Kiedy jednak Eden wytłumaczył osobiście, że owa tragedja jest jego wczesną a nieudaną próbą pióra, że jednak „magazine“ nie chciał się uspokoić, zanim jej nie otrzymał — podniósł się huczmy śmiech na rachunek biednego „magazine“, poczem w niefortunnej redakcji nastąpiła zmiana personelu. Tragedji nie wydano nigdy w formie książkowej, chociaż autor uprzednio otrzymał był zadatek.
Tygodnik „Coleman“ nadesłał długi (ze trzysta dolarów kosztujący) telegram, w którym prosił o dwadzieścia artykułów, po tysiąc dolarów każdy. Proponowano Martinowi podróż po Stanach Zjednoczonych ma koszt redakcji, dla rozejrzenia się po kraju i wybrania ciekawych tematów. Depesza wyliczyła długi szereg spraw do ewentualnego poruszenia, pozostawiając Martinowi wybór tematów i sposób traktowania. Jako jedyne zastrzeżenie sta-
wiano ograniczenie się do spraw Stanów Zjednoczonych. Odmówił, posyłając na koszt redakcji uprzejme wyrazy ubolewania.
Wiki-Wiki“, ogłoszone w miesięczniku „Warren“, osiągnęło szczyt powodzenia. Wydane zostało następnie we wspaniałym, bogato zdobionym zeszycie, który szedł w handlu, niczem paszteciki. Krytycy twierdzili jednogłośnie, że „Wiki-Wiki“ stanąć winno w równym rzędzie z utworami klasycznemi literatury amerykańskiej.
Dym wesela“ powitany jednak został na rynku dość obojętnie i z pewnem niedowierzaniem. Zuchwałość i brak wszelkiego konwencjonalizmu w ujęciu tematów raziły przesądną moralność mieszczańską. Lecz kiedy Paryż szaleć począł za tłumaczeniem, dokonanem niezwłocznie — amerykańska i angielska publiczność przejęła modę i wykupiła tyle egzemplarzy, że Martin uznał za stosowne zażądać od solidnej firmy Singletree, Darnley i S-ki dwudziestu pięciu procent za trzecią książkę i trzydziestu za czwartą. Obie te książki zawrzeć miały wszystkie nowele Edena, jakie ukazały się lub ukazać miały w gazetach i perjodykach. „Dźwięk dzwonów“ wraz ze wszystkiemi „strasznemi opowieściami“ stanowił jeden tom; na drugi zbiorek złożyły się: „Przygoda”, „Garnczek“, „Widmo Życia“, „Wir“, „Tłoczna Ulica“, i cztery inne. Firma Meredith-Lowell wydała zbiorek szkiców, firma Maxmillian zaś — „Liryki Morza“ i „Cykl Miłosny“, który wydrukowany był przedtem przez Tygodnik
kobiecy „Ladies’ Home Companion“, ofiarowawszy zań' bajeczne honorarjum.
Sprzedawszy ostatni rękopis, Martin odetchnął z ulgą. Pałac trzcinowy i biały statek poszyty miedzią stały się już zupełnie osiągalne. No, w każdym razie okazało się, że Brissenden nie miał racji, twierdząc, iż żaden utwór wartościowy nie przedostanie się do czasopism. Powodzenie Martina jest najlepszym dowodem, że nieraz dzieje się odwrotnie. A przecież czuł w głębi duszy, że istotną rację, rację najgłębszą, miał właśnie Brissenden. Istotną przyczyną tego szalonego powodzenia nie była wartość utworów Edena, lecz tylko i wyłącznie ów hałas, jaki wywołało ukazanie się „Hańby Słońca“. Reszta stała się właściwie przypadkiem. Powieści i nowele odrzucano przecież po czasopismach na prawo i na lewo. „Hańba Słońca“ wywołała hałas namiętnej dyskusji i owczy pęd ku nowej modzie. Gdyby nie ów przypadek, nie byłoby owczego pędu. Wydawcy Singletree, Darnley i C-o potwierdzali również, że miał tu miejsce jakiś zbieg szczęśliwych okoliczności. Wątpili przecie, czy sprzedadzą tysiąc pięćset egzemplarzy. Mieli duże doświadczenie wydawnicze i nadziwić się nie mogli temu, co zaszło. Uwierzyli w cud i tę zabobonną wiarę odzwierciedlał każdy ich list, pełen niekłamanego podziwu. Nie próbowali wyjaśniać sobie tajemniczego zjawiska. Wyjaśnienie nie istniało zresztą. Stało się, co się stać miało. Wbrew przewidywaniom i wbrew doświadczeniu.
Tak oto rozumując, wątpił Martin coraz mocniej w wartość zdobytej sławy. Książki jego kupowała sfilistrzała burżuazja, a chociaż znał ją mało, ośmielał się wątpić, czy zrozumieć mogła choć cokolwiek z tego co napisał. Stworzone przez niego prawdziwe wartości były pustym dźwiękiem dla setek tysięcy, kupujących jego książki i bijących oklaski. Eden był poprostu modą, bohaterem sezonu, przybłędą, który wstępnym bojem wziął Parnas, podczas gdy bogowie drzemali. Setki tysięcy czytały go dziś i biły brawo z tą samą brutalną tępotą, z jaką rzuciły się na „Efemerydę“ i rozdarły w strzępy. Stado wilków łasiło się, zamiast szczerzyć kły. Ale ostry kieł, czy miękka szerść — to tylko kwestja przypadku. Martin pewien był jednego: „Efemeryda“ stoi nieskończenie wyżej od wszystkiego, co napisał kiedykolwiek, od wszystkiego, co zdolny był napisać. „Efemeryda“ jest poematem, co pojawia się raz na stulecie. Hołdy tłumu są więc zaiste pożałowania godne, skoro ten sam tłum wdeptuje w błoto arcydzieła. Odetchnął głęboko, odetchnął z ulgą. Ostatni rękopis wysłany: wkrótce można będzie odrzucić to wszystko raz na zawsze.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.