Przejdź do zawartości

Martin Eden/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XLV

Pewnego dnia odwiedził Martina Kreiss — Kreiss z klubu socjalistów, i zmusił go do wysłuchania mnóstwa efektownych szczegółów jakiegoś projektowanego przedsięwzięcia, wystarczająco fantastycznego, żeby wzbudzić zainteresowanie Martina, jako powieściopisarza raczej, niż jako społecznika. Od czasu do czasu Kreiss przerywał wykład, żeby upewnić Martina, że poglądy, wypowiedziane w „Hańbie Słońca“ przeważnie znamionują głupca.
— Ale ostatecznie nie przyszedłem tutaj, żeby dyskutować o filozofji — przerwał sobie wreszcie. — Przyszedłem dowiedzieć się, czy zechcecie, towarzyszu, wsadzić w historję z tysiąc dolarków?
— Nie; tak wielkim głupcem nie jestem w każdym razie — odrzekł Martin. — Ale zato mogę zrobić coś innego. Przeżyłem kiedyś u was najpiękniejszy wieczór mego życia. Teraz doszedłem do pieniędzy, które nie mają dla mnie żadnej wartości. Z przyjemnością ofiaruję wam, osobiście wam owe tysiąc bezwartościowych dla mnie dolarów, wzamian za wasz podarek, który był ponad wszelką cenę. Potrzebujecie pieniędzy. Pragniecie ich. Przy-
szliście po nie. Nie warto wyciągać ich ode mnie podstępem. Weźcie poprostu.
Kreiss nie okazał zdziwienia. Włożył czek do kieszeni marynarki.
— Hm, w każdym razie z przyjemnością podpisałbym umowę jako stały dostawca podobnych wieczorów — zauważył.
— Zapóźno — potrząsnął głową Martin. — Tamten wieczór był dla mnie jedyny. Jakbym się dostał do raju. Dla was to strawa codzienna. Ale nie dla mnie. Nigdy już nie przeżyję takiego uniesienia. Skończyłem z filozofją. Nie chcę słyszeć o niej ani słowa.
— Pierwsze to pieniądze, jakie kiedykolwiek zarobiłem filozofją — zauważył Kreiss, wychodząc. — I akurat rynek nie omieszkał się popsuć.
Pewnego dnia spotkał Martin na ulicy panią Morse, jadącą powozem. Uśmiechała się i skinęła głową. Martin uśmiechnął się również i uchylił kapelusza. Incydent nie przejął go zupełnie. Jeszcze przed kilkoma tygodniami byłby poczuł oburzenie lub ciekawość i zacząłby rozważać stan sumienia pani Morse w takiej chwili. Teraz jednak zapomniał po paru minutach. Zapomniał tak, jak zapomina się o kamienicach, mijanych po drodze. A przecież mózg jego nieustannie, nienormalnie pracował. Myśli kłębiły się ciągle w tym samym kole. Ośrodkiem koła był refren: „praca dokonana“. Przeżerał on mózg niby wiecznie żywy robak. Budził ze snu rano. Nocą nie dawał spoczynku. Każda
sprawa życia, która zahaczała o zmysły, ustosunkowywała się natychmiast do niemilknącego refrenu: „praca była już dokonana“. Drogą nieubłaganej logiki doszedł Martin do wniosku, że poprostu nikim jest i niczem. Mart Eden — włóczęga, Mart Eden, marynarz, istnieli w rzeczywistości, byli nim samym; lecz Martin Eden, sławny pisarz, był tylko czczym dymem, co wyparował ze zbiorowego mózgu tłumu — i uwięziony został przypadkiem w ciele Marta-włóczęgi i Marta-marynarza. Lecz on zmylić się nie da. Nie jest bynajmniej tem urojonem bóstwem, które czci tłum, składając w ofierze obiady. Wie lepiej.
Czytał artykuły o sobie, oglądał w tygodnikach własne fotografje, w których autentyczność wątpił niejednokrotnie... Nie, on, Martin, był chłopakiem, co żył, pulsował krwią, kochał; co łatwo i pobłażliwie znosił biedy życia; co służył na wielu statkach, wędrował po obcych ziemiach i przewodził zgranej paczce towarzyszy za dawnych dobrych, bokserskich czasów. On to był młodzieńcem, co najpierw zabłądził w czytelni pośród tysięcy książek, a potem znalazł do nich drogę, posiadł je i opanował; on to był studentem-samoukiem, co świecił lampę długo w noc, kładł się do łóżka z ostrogą, a zczasem sam pisywać zaczął książki. Lecz czemś nie był napewno. Nie był tym nieprawdopodobnym apetytem, który nasycać uwzięły się tłumy.
Czasopisma bywały niekiedy wręcz zdumiewające, wszystkie magazine uważały Edena za swój wy-
nalazek. Miesięcznik „Warren“ oznajmił czytelnikom, że zawsze popierał młode talenty, a między innymi wprowadził Edena do literatury. Upomniały się o niego „Biała Mysz“, „Przegląd Północny“ i „Mackintosh Magazine“, dopóki do milczenia nie zmusił ich „Globus“, wskazując triumfalnie na strzępki „Liryk Morza“ w starej tece redakcyjnej. „Młodość i wiek dojrzały", wznowiony widocznie po zapłaceniu starych długów, zgłosił również swoje pretensje, o których zresztą nie dowiedział się nikt, prócz dzieci farmerów. „Transcontinental“ opowiadał dumnie i przekonywująco, w jaki to sposób wynalazł pierwszy sławnego obecnie Edena, przeciwko czemu gorąco zaprotestował „Szerszeń“, wskazując na „Peri i Perły“. Nieśmiały głos firmy Singletree, Darnley i S-ki przepadł w rozgwarze. Co prawda, firma nie posiadała własnego pisma, aby wrzeszczeć głośno.
Gazety zajęły się wreszcie obliczaniem dochodów Martina. W ten czy inny sposób, wspaniale oferty niektórych czasopism doszły do wiadomości publicznej. Wyższe sfery miasta Oakland coraz przyjaźniej odwiedzały Martina, fachowo zaś pisane listy o wsparcie zasypywały jego skrzynkę pocztową. Ale najgorszą plagą stały się kobiety. Fotografje Edena spopularyzowano nieznośnie, rozmaite gryzipiórki zaś eksploatowały jak mogły jego męską, bronzową twarz, szerokie barki, tajemnicze blizny, jasne spokojne oczy i nawet nieco zapadłe niczem u ascety — policzki. Wyczytawszy ostatnie spo-
strzeżenie, Martin pomyślał o swej dzikiej młodości i uśmiechnął się tylko. Coraz częściej spotykał kobiety, co spoglądały nań uważnie, oceniały i zdawały się wybierać. Śmiał się pocichu. Potem wspominał ostrzeżenie Brissendena i śmiał się znowu. O nie, kobiety go nie zniszczą — to jedno nie ulegało wątpliwości. Okres niebezpieczny przeminął.
Pewnego razu, odprowadzając Lizzie do szkoły wieczornej, schwytał rzucone w przelocie spojrzenie jakiejś pięknej, eleganckiej kobiety. Spojrzenie było nieco za przeciągłe, trochę zbyt wymowne. Lizzie pojęła je natychmiast i mimowoli wyprostowała się gniewnie. Martin zauważył to i z uśmiechem wytłumaczył dziewczynie, że przywykł już do takich spojrzeń, i że nie dba o nie ani trochę.
— Powinieneś dbać — odrzekła z płonącemi oczyma. — Jesteś chory, żebyś wiedział.
— Nigdy w życiu nie byłem zdrowszy. Przybyło mi dziesięć funtów.
— Nie mówię o ciele. Ale coś tam kiepsko z twoją głową. Popsuła się maszynka do myślenia. Nawet ja, głupia, widzę to.
Martin stąpał koło niej zamyślony.
— Dałabym Bóg wie co, żeby ci przeszło — wybuchnęła w naglem uniesieniu. — Powinieneś dbać, kiedy kobiety patrzą na ciebie w ten sposób! Na takiego mężczyznę jak ty! To jest nienormalne. To dobre dla wymoczków. Ale ty jesteś inaczej stworzony. Wierz, albo nie wierz, ale powiadam ci,
cieszyłabym się z całej duszy, żebyś natrafił na swoją! Żeby cię nauczyła dbać!
Odprowadziwszy Lizzie, wrócił Martin do Metropolu. Wszedł do pokoju, rzucił się w głęboki fotel skórzany i pustemi oczyma patrzał przed siebie. Nie drzemał, ani nie myślał. Mózg miał pusty, chwilami tylko jakieś postrzępione obrazy nabierały barwy, kształtu i lśnienia tuż pod powiekami. Widzialne były, ale nieuświadomione, niby majaczenia senne. A jednak Martin nie spał. Raz poruszył się nawet i spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Niema nic do roboty — pomyślał. — Na spanie za wcześnie. Poczem mózg opustoszał znowu i znowu pod powiekami obrazy zjawiać się poczęły i ginąć. Nic wyraźnego. Tylko mnóstwo liściastej zieleni i bujnych gałązek, prześwietlonych gorącem słońcem. Nagłe pukanie do drzwi wyrwało go z odrętwienia. Pewnie jakiś list albo telegram, albo może służący przynosi bieliznę z pralni. Nieoczekiwanie pomyślawszy o Joe i zastanawiając się, gdzie też stary się podziewa, rzucił Martin: „Proszę!“
Nadal automatycznie myślał o Joe i nawet nie spojrzał na drzwi. Słyszał tylko, że zamknęły się cicho. Długo trwało milczenie. Martin zapomniał, że ktoś pukał, i po dawnemu siedział nieruchomo z utkwionemi przed siebie oczyma. Nagle posłyszał łkanie kobiece. Mimowolne, spazmatyczne, zdławione. Pojąwszy to, obejrzał się. W tejże chwili skoczył na równe nogi.
— Ruth! — wyrzekł zdumiony i przerażony.
Twarz miała bladą i zmieszaną. Stała tuż przy drzwiach, jedną ręką wsparta o ścianę, drugą przyciskając do piersi. Potem wyciągnęła ramiona błagalnie przed siebie i zbliżać się poczęła ku Martinowi. Ująwszy dłonie panienki, poczuł Martin ich chłód lodowaty. Posadził Ruth na wygodnym fotelu, sobie przysunął drugi i siadł na poręczy. Był zbyt zaskoczony, żeby móc mówić. W jego pojęciu wszystko, co go łączyło z tą panienką, zamknięte było i pogrzebane. Mniej zdziwiłby się, gdyby nagle cała pralnia z Gorących Źródeł wtargnęła do Metropolu wraz z tygodniową porcją bielizny. Kilkakrotnie próbował przemówić, ale wahał się i znowu milczał.
— Nikt nie wie, że tu jestem — odezwała się Ruth cichutko, podkreślając słowa proszącym uśmiechem.
— Co pani mówi? — zapytał.
Zaskoczony był dźwiękiem własnego głosu. Powtórzyła.
— A! — odrzekł, poczem zastanowił się, coby jeszcze powiedzieć można.
— Widziałam pana wchodzącego i przeczekałam chwilę.
— Ach tak — odrzekł znowu.
Nigdy w życiu nie był tak niemy i skrępowany. Ani jednej myśli pod czaszką! Czuł się tępy i niezdarny, ale za cenę całego życia nie był w stanie wymyślić ani jednego słowa. Znacznie łatwiej byłoby znaleźć się wobec pralni z Gorących Źródeł.
Poprostu zakasałby rękawy i stanął do roboty.
— I wtedy pani weszła — powiedział wreszcie.
Skinęła głową z wyrazem nieco figlarnej złośliwości i rozluźniła szal, otulający szyję.
— Widziałam pana najpierw po drugiej stronie ulicy, idącego z tą... z tą dziewczyną.
— Tak jest — odparł poprostu. — Odprowadzałem ją do szkoły wieczornej.
— No i cóż, nie jest pan rad mnie widzieć? — odezwała się po długiem milczeniu.
— Ależ tak, i owszem! — odrzekł skwapliwie. — Myślę tylko, czy nie jest to nieco nieostrożnie ze strony pani?
— Wśliznęłam się pocichu. Nikt mnie nie widział. Nikt nie wie, że tu jestem. Chciałam zobaczyć pana. Pragnęłam powiedzieć panu, że... że bardzo byłam zła i niemądra. Przyszłam, bo nie mogłam już czekać dłużej, bo... bo zmusiło mnie serce... bo... bardzo pragnęłam przyjść.
Wstała i podeszła bliżej, zupełnie blisko. Przez chwilę wsparła na nim rękę i oddychała pośpiesznie. Potem nagle wtuliła się w jego ramiona. On zaś, zawsze dobroduszny i całemu światu życzliwy, nie pragnął jej bólu i wiedząc, że odtrącenie takiego oddania byłoby najboleśniejszą obrazą, jaką zadać można kobiecie — zamknął dłonie i trzymał Ruth w objęciu. Ciepła nie było jednak w tym uścisku. Przyszła mu w ramiona, więc ją trzymał — oto wszystko. Ruth tuliła się coraz pieszczotliwiej, a potem nagle zarzuciła mu obie ręce na szyję. Lecz
ciało Martina nie tętniło już ogniem pod temi rękami. Nieswojo mu było i niewygodnie.
— Dlaczego pani drży? — zapytał. — Może zimno? Pozwoli pani, że zapalę na kominku?
Spróbował zlekka uwolnić się z jej ramion, ale przylgnęła bliżej jeszcze, drżąc gwałtownie.
— Nic, nic, to raczej nerwowe — odszepnęła spierzchłemi wargami. — Opanuję się za chwilę. O, już lepiej.
Powoli drżenie cichło. Martin wciąż jeszcze trzymał dziewczynę w ramionach, ale już się nie dziwił. Wiedział teraz, poco przyszła.
— Mateczka życzyła sobie, żebym wyszła za Charley Hapgooda — oznajmiła Ruth.
— Za Charley Hapgooda? Tego błazna! — mruknął Martin. Poczem dodał: — A teraz, przypuszczam, że mateczka życzy sobie, aby pani wyszła za mnie.
Nie powiedział tego w formie zapytania. Stwierdził to ze wszelką pewnością i przed oczyma zatańczyły mu nagle cyfry dochodów.
— Nie miałaby nic przeciwko temu; wiem o tem — rzekła Ruth.
— Uważa mnie za partję odpowiednią?
Skinęła głową.
— A przecież, nie jestem ani trochę bardziej odpowiedni, niż wtedy, kiedy zerwała nasze zaręczyny — rozważał. — Nie zmieniłem się wcale. Jestem tym samym Martinem Edenem, ba, może nawet nieco gorszym, bo palę teraz. Nie czuje pani?
W odpowiedzi położyła mu palce na ustach, położyła je wdzięcznie i figlarnie, oczekując pocałunku, który dawniej następował zawsze. Tym razem jednak wargi mężczyzny nie odpowiedziały pieszczotą. Czekał, aż palce zostaną zdjęte, poczem mówił dalej.
— Nie zmieniłem się bynajmniej. Nie wziąłem posady. Nie szukam posady. Gorzej, wogóle szukać jej nie mam zamiaru. Pozatem wciąż jeszcze utrzymuję, że Serbert Spencer jest wielkim i szlachetnym człowiekiem, sędzia Blount zaś zdecydowanym osłem. Jadłem z nim obiad zeszłego wieczoru, więc ośmielam się twierdzić to z całą pewnością.
— Ale nie przyjął pan zaproszenia mego ojca? — zagadnęła z uroczym dąsem.
— Jakto? Więc pani wiedziała o tem!... Któż go posłał? Matka pani?
Ruth milczała.
— A więc tak, ona. Byłem tego pewien. A teraz przypuszczam, że ona również przysłała tu panią.
— Nikt nie wie, że tu jestem — zaprzeczyła gwałtownie. — Czyż pan przypuszcza, że matka pozwoliłaby nato?
— W każdym razie pozwoliłaby pani wyjść za mnie, choćby dzisiaj, to pewne.
Ruth krzyknęła boleśnie: — O, Martin, nie bądź okrutny! Nic pocałowałeś mnie nawet. Jesteś jak kamień. Pomyśl tylko, naco się odważyłam dla ciebie! — Obejrzała się trwożnie po pokoju, choć
spojrzenie wyrażało przedewszystkiem ciekawość. — Pomyśl tylko, gdzie jestem!
Mogłabym umrzeć dla ciebie! Mogłabym umrzeć dla ciebie!“ — zadźwięczały w uszach Martina słowa Lizzie.
— A dlaczegóż nie odważyłaś się dawniej? — rzucił twardo. — Kiedy nie miałem posady? Kiedy przymierałem głodem? Kiedy byłem ten sam, jako człowiek i jako artysta, ten sam Martin Eden? Oto pytanie, które stawiam sobie oddawna, nie o tobie myśląc nawet, lecz wogóle o wszystkich dookoła. Widzisz, nie zmieniłem się wcale, chociaż owo nagłe podniesienie wartości mojej w oczach ludzkich zmusza do ciągłego upewniania o tem samego siebie. Mam te same mięśnie na tych samych kościach. Nie wyrobiłem w sobie ani jednej nowej zalety, nie rozwinąłem większej energji. Mózg mój jest tym samym dawnym mózgiem. Nie uczyniłem obecnie ani kroku w literaturze lub filozofji. Jestem tyleż wart, co wówczas, kiedy nikt mnie nie chciał. I dziwię się bardzo, dlaczego wszyscy pragną mnie dzisiaj? Widocznie pragną mnie nie dla mnie, ponieważ ja jestem właśnie takim, jakiego nie chcieli. Pragną dla czegoś, co jest poza mną, co nie jest mną. Czy mam powiedzieć pani, dlaczego mianowicie? Dla sławy, którą zdobyłem. Ale sława nie jest mną. Istnieje tylko w umysłach moich bliźnich. Pozatem dla pieniędzy, które zarobiłem i wciąż jeszcze zarabiam. Ale pieniądze również nie są mną samym. Leżą w bankach i przepływają przez kie-
szenie moich bliźnich. I oto dla tego samego, — dla sławy i dla pieniędzy — pragniesz mnie dzisiaj — ty.
— Ranisz mi serce — załkała Ruth. — Wiesz przecie, że cię kocham, że przyszłam tylko z miłości.
— Obawiam się, że pani nie zrozumiała dostatecznie — odrzekł z wyszukaną uprzejmością. — Twierdzę tylko, że jeśli kocha mnie pani dzisiaj, jakim sposobem miłość pani odepchnęła mnie niegdyś?
— Przebacz i zapomnij! — zawołała z uniesieniem. — Kochałam cię zawsze, zawsze — pamiętaj! I teraz jestem tu, w twoich ramionach.
— Obawiam się, że jestem dziś jak podejrzliwy kupiec, który ciągle sprawdza wagę. Chciałbym wymierzyć i zważyć tę; miłość, chciałbym dowiedzieć się, z czego jest zrobiona.
Wysunęła się z ramion mężczyzny, usiadła prosto i przyglądała mu się długo i badawczo. Chciała przemówić, lecz nagle zmieniła zamiar.
— Widzi pani, sprawa jest tego rodzaju — ciągnął. — Dawniej, kiedy byłem tem, czem jestem dzisiaj, nie dbał o mnie nikt, poza ludźmi mojej sfery. Kiedy książki były już napisane, nikt nie cenił ich w rękopisie. Więc w gruncie rzeczy nie cenią mnie za książki. Sam fakt pisania ich uważany był — w najlepszym razie — za poniżający. „Weź się do roboty“, mówili wszyscy.
Ruth drgnęła, jakby chcąc zaprzeczyć.
— Tak, tak, wiem, — mówił dalej Martin. —
Pani była wyjątkiem. Pani jedna mówiła: „weź posadę“. Pospolite słówko „robota“, jak zresztą niejedno słowo w moich książkach, razi panią. Jest brutalne. Zapewniam jednak, że w stosunku do mnie było ono niemniej brutalne, gdy wszyscy dookoła kładli mi je w uszy, niby grzesznikowi, którego nawrócić należy na drogę cnoty. Wracajmy jednak do rzeczy. Ogłoszenie drukiem moich książek i popularność, jaka otoczyła mnie z tego powodu — zmieniły istotę miłości pani. Martin Eden, wraz z dokonaną przezeń pracą, nie był odpowiedni na męża. Miłość pani nie była tak silna, żeby doprowadzić do małżeństwa. Dziś jednak sił jej starczy — wobec czego nie mogę uniknąć tej niemiłej konkluzji, że wzmocniła się na widok mojej popularności. Panią, jako taką, nie posądzam o branie pod uwagę moich dochodów, chociaż nie wątpię, że rodzice pani pod uwagę je biorą. Rzecz prosta, wszystko to nie jest dla mnie bynajmniej zaszczytne. Co gorzej jednak, każe mi wątpić w Miłość, w świętą Miłość. Byłażby miłość uczuciem tłumu? Nato wygląda. Siedziałem tu sobie i rozmyślałem o tem, aż zakręciło mi się w głowie.
— Biedna, kochana głowa! — Ruth podniosła rękę i pieszczotliwie przesunęła palce po włosach Martina. — Niech się już więcej nie kręci. Niechże pozwoli nam zacząć na nowo. Kochałam cię przez cały ten czas. Wiem, że zgrzeszyłam słabością, nie umiejąc oprzeć się woli matki. Nie powinnam była ustępować. Ale słyszałam nieraz, z jak wielką do-
brocią mówiłeś o ułomnościach ludzkich. Niechże ta dobroć mnie również dosięgnie. Zbłądziłam, przyznaję. I proszę o przebaczenie!
— O, przebaczam z miłą chęcią — odrzekł niecierpliwie Martin. — Łatwo jest przebaczyć, kiedy niema już właściwie nic do przebaczania. Żaden czyn pani nie wymaga przebaczenia. Każdy postępuje wedle własnej duszy i nic ponadto uczynić nie może. Równie dobrze ja mógłbym dziś prosić panią o przebaczenie zato, że nie wziąłem posady.
— Chciałam jak najlepiej — zaprotestowała. — Pan wie o tem. Mogłam była wogóle nie kochać pana i niczego dla pana nie pragnąć.
— Niewątpliwie; ale mogła mnie pani również zmarnować swemi najlepszemi chęciami. Tak jest, tak jest! — odparł jej niemy protest. — Byłaby pani zniszczyła moją pracę, a co zatem idzie, i całą przyszłość moją. Realizm jest podstawową cechą mej natury, a duch burżuazji nienawidzi realizmu. Burżuazja jest tchórzliwa. Lęka się życia. Cały wysiłek pani zmierzał ku temu tylko, żebym ja również przeląkł się życia. Chciała mnie pani zamknąć w formułki, osadzić w gołębniku, gdzie wszystkie wartości życia stałyby się nierealne, nieistotne, fałszywe i wulgarne. — Odczuł wzbierający w dziewczynie protest. — Tak jest, wulgarność (serdeczną, prostoduszną wulgarność darowuję chętnie!), wulgarność jest podstawą burżuazyjnej kultury i przerafinowania. Jakem rzekł, chciała mnie pani zakuć w formułki, uczynić ze mnie własność waszej sfe-
ry, obarczoną cenionemi przez was zaletami, ideałami i przesądami. — Smutnie pokiwał głową. — Pani nawet w tej chwili nie rozumie tego, co mówię. Słowa nie mają dla pani tego znaczenia, jakie ja w nie wkładam. Wydają się poprostu pustym dźwiękiem, w najlepszym zaś razie bawi panią i dziwi, że ten prostacki chłopak, co zaledwie wydobył się z nizin, ośmiela się sądzić sferę pani i nazywać ją wulgarną.
Ciężko pochyliła głowę na ramię Martina; nerwowy dreszcz powracał znowu. Czekał, czy nie zacznie mówić, lecz nie doczekawszy się, ciągnął dalej:
— A teraz chce pani odnowić naszą miłość. Pragnie pani naszego małżeństwa. Pragnie pani mnie. A przecież — proszę posłuchać — gdyby moje książki nie stały się sławne, mogłaby pani czekać jeszcze długo... Gdyby nie te książki przeklęte...
— Ach, proszę nie kląć! — przerwała panna.
Urwał i wybuchnął gorzkim śmiechem.
— Oto cała prawda jak na dłoni — wyrzekł po chwili — w tak ważnej chwili, od której, zdawaćby się mogło, zależy całe szczęście, po dawnemu boi się pani życia i jego niekłamanego, ostrego tchnienia.
Ruth, usłyszawszy to, zrozumiała naiwność swojej uwagi, zdecydowała jednak, że Martin, jak zwykle, przesadza, i obraziła się potrosze.
Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Kobieta rozpaczliwie szukająca wyjścia, mężczyzna zamyślony
nad miłością, co odeszła. Wiedział już teraz, że nigdy naprawdę nie kochał Ruth. Kochał swój ideał, jasnego ducha własnych marzeń, promienne natchnienie poematów miłosnych. Prawdziwej Ruth, sfilistrzałej mieszczaneczki, obarczonej wszystkiemi wadami jej sfery i beznadziejnym balastem psychologji burżuazyjnej — nie kochał nigdy.
Przemówiła nagle.
— Wiem, że w tem, co powiedziałeś, jest dużo prawdy. Bałam się życia. Niedość mocno cię kochałam. Ale dzisiaj — nauczyłam się już kochać inaczej, lepiej. Kocham zato, czem się różnisz od tych, których nazywasz „moją sferą“, kocham cię za twoją wiarę i przekonania, których nie rozumiem, ale które postaram się zrozumieć. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby je zrozumieć. Nawet palenie, nawet przekleństwa pokocham, bo są twoje. Wciąż jeszcze uczę się życia. Przez ostatnie dziesięć minut nauczyłam się bardzo wiele. Choćby to, że tu przyszłam, czyż nie jest już dowodem pewnej zmiany. O, Martin! — Tuliła się i łkała cicho.
Po raz pierwszy ramiona mężczyzny objęły ją ciepło i życzliwie. Odczuła to, poruszyła się radośnie, rozjaśniła oczy.
— Za późno — odezwał się Martin. Przyszły mu na myśl słowa Lizzie. — Jestem chory — o, nie ciałem, bynajmniej! Chora jest moja dusza, mój mózg. Utraciłem nagle wszystkie wartości, cały sens życia. Nie dbam o nic, niczego nie pragnę. Gdybyś przed kilkoma miesiącami była taka jak dzisiaj, —
wszystko poszłoby inaczej. Dzisiaj już za późno.
— Nie, jeszcze nie za późno — wołała cała we łzach. — Zobaczysz. Dowiodę ci, że miłość moja dojrzała, że droższa mi jest ponad moją sferę, ponad wszystko, co ceniłam dotychczas. Zaprę się wszystkiego, co ceni moja sfera. Nie lękam się już życia. Porzucę ojca i matkę! Narażę imię na pośmiewisko! Zostanę tu z tobą, teraz, zaraz, w wolnej miłości, jeśli zechcesz, i będę się czuła dumna i szczęśliwa. Jeśli ongiś zdradziłam miłość, pragnę teraz dla miłości zdradzić to wszystko, co wtedy winne było mojej zdradzie.
Stała przed nim z gorejącemi oczyma.
— Czekam, Martin — wyrzekła cicho, — czekam, żebyś mnie przyjął. Spójrz na mnie!
— Tak, to wspaniałe, — myślał. — Ruth posiadła wszystko, czego jej brakło, wzniósłszy się wreszcie jako prawdziwa kobieta ponad żelazne prawa burżuazyjnego światopoglądu. Tak, to wspaniałe, przepiękne, szczere, zatracone. A przecież — cóż dzieje się z nim, z Martinem? Nie goreje, nie drży. Zamiast uniesienia — chłodna ocena. Serce milczy. Pragnienie śpi. Znowu przypłynęły z oddali słowa Lizzie.
— Chory jestem, bardzo chory — wyrzekł rozpaczliwie. — Dotychczas nie wiedziałem nawet, jak bardzo chory. Coś odeszło ode mnie na zawsze. Nigdy nie lękałem się życia, ale nigdy też nie przypuszczałem, że można przesycić się życiem. A jednak przesyciło mnie tak bardzo, że niema już miej-
sca na pragnienie. Gdybym mógł — pragnąłbym cię dzisiaj. Widzisz, jak bardzo chory jestem!
Przechylił głowę wtył, oparł na poręczy fotela i zamknął oczy. I jak płaczące dziecko, co zapomina o zmartwieniu, patrząc, jak promienie słońca igrają na rzęsach, zwilżonych łzami — zapomniał Martin o cierpieniu, o obecności Ruth, o wszystkiem, patrząc na mnóstwo zieleni, prześwietlonej złotem światłem, co zajaśniało nagle pod zamkniętemi powiekami. Zielone listowie nie niosło jednak spokoju ni wypoczynku. Jaskrawe słońce paliło zbyt mocno. Bolały oczy od patrzenia — a przecież Martin patrzał — nie wiedząc czemu.
Ocknął się dopiero na szczęk poruszonej klamki. Ruth stała u drzwi.
— Jakże stąd wyjść? — zapytała ze łzami w głosie. — Boję się.
— Och, proszę darować! — zawołał, wstając pośpiesznie. — Nie jestem sobą, nie umiem się opanować. Zapomniałem, że pani jest tutaj. — Położył sobie rękę na czoło. — Pani widzi, nie jestem jakoś w porządku. Zaraz odprowadzę panią do domu. Możemy wyjść przez służbowy. Nikt nas nie zobaczy. Proszę spuścić woalkę, i wszystko będzie dobrze.
Przylgnęła do jego ramienia, idąc nawpół ciemnemi korytarzami i schodząc ze stromych schodów.
— Teraz jestem bezpieczna — powiedziała na ulicy. Poczęła wysuwać rękę z pod ramienia Martina.
— Nie, nie, odprowadzę panią do domu — odrzekł.
— O, broń Boże, proszę tego nie robić! — zaprotestowała. — To zupełnie zbyteczne.
Spróbowała raz jeszcze wyrwać mu rękę. Zaciekawił się nagle. Teraz, kiedy znalazła się poza niebezpieczeństwem — zdawała się być przerażona, panicznie przerażona. Najwyraźniej chciała go się pozbyć. Nie widział ku temu żadnej przyczyny i przypisał zdenerwowaniu. Zatrzymał więc oporną rękę i szedł dalej. W połowie drogi do pierwszej przecznicy zobaczył jakiegoś mężczyznę w długiem palcie, raptownie kryjącego się do bramy. Martin, przechodząc, rzucił okiem w głąb bramy i pomimo, iż nieznajomy postawił kołnierz — rozpoznał brata Ruth, Normana.
Po drodze mówili mało. Ona była zmieszana. On apatyczny. Wspomniał przelotnie, że wyjeżdża na ocean Południowy, ona znów poprosiła krótko, żeby nie miał jej za złe dzisiejszych odwiedzin. Oto wszystko. Pożegnanie przy drzwiach odbyło się konwencjonalnie. Podano sobie ręce, życzono dobrej nocy. Martin zdjął kapelusz. Drzwi zamknęły się bez szelestu. Zapalił papierosa i zawrócił do hotelu. Przechodząc kolo bramy, w której krył się Norman, przystanął i zajrzał tam z gorzko-wesołym uśmiechem.
— Kłamałaś — wyrzekł głośno. — Kazała mi wierzyć, że odważyła się na bohaterstwo, a przecież wiedziała, że braciszek czeka, żeby ją odprowa-
dzić. — Roześmiał się głośno. — Och, bourgeois! Kiedy nie miałem grosza, nie byłem godny zbliżyć się do jego siostry. Kiedy mam rachunek w banku — przyprowadza mi ją do hotelu.
Odwrócił się na pięcie i zmierzał ku domowi. Nagle, jakiś włóczęga, idący w tę samą stronę, zagadnął tuż za nim:
— Czy nie dałby mi pan czwartaka na nocleg?
Na dźwięk tego głosu Martin odwrócił się gwałtownie. W tejże chwili chwycił za rękę — Joe.
— Pamiętasz, jakeśmy się rozjeżdżali przy Gorących Źródłach? — wykrzyknął. — Powiedziałem, że spotkamy się jeszcze. Byłem pewien. Patrzcie — jest Martin!
— Doskonale wyglądasz — wyrzekł z zachwytem Martin. — Przybyło ci nawet na wadze.
— Rzecz prosta, że przybyło. — Twarz Joe zajaśniała. — Nie znałem życia, dopóki nie zacząłem się włóczyć. Przybyło mi ze trzydzieści funtów, i czuję się jak król. Po kiego czorta pracowałem wtedy do dziesiątego potu. Włóczęga, to — pedam ci — klawa rzecz!
— Ale swoją drogą szukasz noclegu — uśmiechnął się Martin. — A nocka zimna.
— Hę? Szukam noclegu? — Joe wsunął rękę do kieszeni i wydobył pełną garść drobnych. — Mam tego do licha! — oświadczył z triumfem. — Poprostu wyglądałeś po pańsku, więc przypuściłem szturm.
Martin roześmiał się i skapitulował.
— Stać cię na dobre parę kieliszeczków — poddał.
Joe wsypał drobne do kieszeni.
— Niema tak dobrze, — oświadczył. — Nie chlam już wcale, chociaż właściwie nic mi nie przeszkadza. Poprostu nie mam ochoty. Raz jeden byłem wstawiony od czasu jakeśmy się rozeszli i to tylko dlatego, że na pusty żołądek. Pracowałem jak bydlę, tom i chlał jak bydlę. Tera żyję jak człowiek, to i popijam se, jak na człowieka przystało. Potroszeczku, delikatnie.
Martin umówił się z Joe na dzień następny i poszedł do domu. Wstąpił do kantoru hotelowego, żeby poinformować się o datach odejścia okrętów. Mariposa odpływała na Tahiti za pięć dni.
— Proszę zatelefonować jutro do agencji, żeby zarezerwowano dla mnie kajutę pierwszej klasy — polecił urzędnikowi. — Tylko nie na pokładzie, a niżej, po zewnętrznej, i od strony portu. Proszę zapamiętać: po zewnętrznej! A najlepiej, proszę zanotować.
Znalazłszy się w swoim pokoju, Martin położył się i zasnął spokojnie, jak dziecko. Wypadki wieczoru nie pozostawiły śladu. Wrażliwość zamarła. Pewna serdeczność, z jaką powitał Joe, była raczej przelotna. W chwilę potem zaciężyła mu obecność dawnego towarzysza, rozmowa stała się udręką. Za pięć dni odpłynąć miał ku ulubionym Morzom Południa, — ale i to również było mu obojętne.
Zamknął oczy i spał wygodnie ośm nieprzerwanych godzin. Nie był niespokojny. Spał nieporuszenie i bez marzeń. Tylko we śnie mógł bowiem zapomnieć o życiu. Codziennie budził się z żalem. Życie znudziło go i zmęczyło. Czas stał się długą, tępą, bezbarwną męką.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.